Czarne skrzydła/Lenora/Dwaj dyrektorzy/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarne skrzydła |
Część | Lenora |
Wydawca | Gebethner i Wollf |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Antiqua”, St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część Lenora Cała powieść |
Indeks stron |
Gdyby Bóg, w którego obecnie mogłaby Knote uwierzyć na sto procent, dał jej łaskę zapadania w letarg czy też chociażby mdlenia, mdlałaby chyba tu co krok. Odrobiwszy, jak co dzień, swe masaże biegła tedy na Zielone z duszą na ramieniu do księdza Kani!! Przestrzec go najprywatniej, z całego serca, by nie zadawał się z Supernakiem, który mu zgubę niesie.
Do księdza Kani! Strach powiedzieć i nie da wiary, że żyli w osadzie jedno blisko drugiego, taki oto ksiądz święty i taka zapomniana istota, i że ich los dopiero — ten ślepy traf — u Supernaka, zdrajcy, razem wreszcie sprowadził. Supernak, donosiciel, zgubę księdzu przyniesie.
Szła kolejowym plantem, naprzeciw wiatru huczącego w telegraficznych słupach, mimo pól nędznych, pustych i wodnistych, przepełniona najczulszym świętem, a zarazem rozpaczą... Z myślami, które życiem człowieka kierują, a przy tych myślach inna jeszcze myśl skromna, że gdyby używała kapelusza modnego, to może całkiem inaczej przyjąłby ją ksiądz Kania!?!
Z tą myślą i z wielkim szumem w malutkich uszach biegła co prędzej Knote.
Wiedziała, że na świecie zagłębiowskim, kto z jednej strony interesów ku drugiej przechodzi, życiem może przypłacić. Dziś rano mają rozmowę dyrektorzy! Prawda o Tadeuszu Mieniewskim musi prędzej czy później wyjść na wierzch: że nie ma żadnych bomb! Nie stała o to! Ani nawet o swoje stosunki wśród królów tutejszego przemysłu czyli dyrektorów węglowych. Nie stała teraz o to, ani tamto, ani o nic!
Byle tylko uprzedzić księdza Kanię, za którego czy zemdleć, czy w letarg zapaść, czy nawet życie oddać chętnie by się zgodziła. Przed myślą o takiej znów ofierze schroniła się aż tu do ciemnego pustego wagonu, który w szeregu innych stał na głuchej bocznicy.
Widać stąd na tle suchych drzewek i usypisk gontowy dach, mieszkanie księdza. Tam jego zioła w ogródku, tam krzewy lecznicze i szlachetne, tam wszelkie rośliny posłuszne. Na samym dachu szeroko wymalowane święte oko trójkątnej Opatrzności.
Jak długo przestała w wagonie szczękając głośno zębami? Przychodzą na człowieka takie chwile, że kryje się przed sobą, a wszystkie wyroki zlatują się i w niego godzą. Tak Knote płakała tu nad sobą suchym żalem, gotowa iść ku temu oku Opatrzności, i wcale nie mogąca. Powstrzymywało ją wciąż jeszcze dawne jej życie i masaże, poniewierka, przestrzyki, stadło z Kostryniem. Ach, Feliksie, Feliksie, czemuż cię dotąd ziemia nie pochłonęła?!
Nie patrząc na nic pobiegła Knote w stronę malowanej na dachu Opatrzności. Przeszła tu drogą wiejską raz, drugi i trzeci, tuż koło właściwego płotu. Z jednej i drugiej strony właściwych okien.
Na płocie wietrzyła się pościel. Za szybami widać było doniczki kwiatów, przez podwórko latały powiędłe, rude liście.
— Modli się — pomyślała Knote zawstydzona podziwem dla tego człowieka, który choć zdrów i silny, powiększa jeszcze męską piękność swoją rzewnymi modlitwami.
Wyszedł nareszcie krążyć sobie wśród dróżek i roślin. W czarnej sutannie, wysoki bardzo, zdrowy. Jakby to z jego twarzy rumianej płynęło światło dnia! Z pięknej twarzy wielce skromnego, nabożnego mężczyzny.
Oczy i serce pani Knote zamknęły się dla godnego wypowiedzenia słów: — Dzień dobry księdzu proboszczowi.
— Dzień dobry pani.
Łzy napłynęły do oczu Knote. Już miała wypowiedzieć ostrzeżenie co do Supernaka, gdy wraz ze łzami przyszło jej do głowy, że zdradza swego dyrektora i wszystkich dyrektorów, i całą wielką Radę Kopalń i Hut. Na świecie zagłębiowskim, kto z jednej strony interesów na drugą przychodzi, życiem może przypłacić. Zatknęło ją, otwarła usta, skłoniła się i drobnym ruchem na swą pierś ukazawszy, odeszła cichutko, skromnie. Potem w nagłym porywie radości biegła, a dopiero później przy hałdach koło miasta zapłakała nad gorzką swą niewolą.
Pod wieczór w własnym mieszkaniu na przestrzykach dosięgnął ją bilet dyrektora z odnośnym wezwaniem, a także co do Mieniewskiego. A więc nazajutrz rano zajechało po nich dyrektorskie auto, a gdy ją pierwszy wpuścił Kostryń do dyrektorskiej kancelarii, gdy zasiadł przed biurkiem i jednego słowa nie powiedział... Gdy zamiast bić, czy kopać, czy też szarpać, palca nawet nie zakrzywił — stało się niespodzianie, że wszystek ból i poniewierka, od wczoraj już czekane od tego to Kostrynia i wyglądane trwożnie, objawiły się niczym jakowaś łaska wielka.
Knote stała z czerwonymi uszami na jasnym kwadracie posadzki, aż nagle dech jej odebrało! Rzuciła się do nóg swemu dyrektorowi. Że pomyłki bywają różne, a nawet straszne, więc że się co do Mieniewskiego pomyliła, ze strachu skłamała już potem, skądże kobieta, choćby felczerka, ma się znać na bombach?! Teraz zaś, w sprawie Kani, wszystkiego dopilnuje. I przeszpieguje w porę. Kania, Kania, Kania ma wśród narodu najgłówniejsze wzięcie i tam jest gniazdo wszystkiego, i jeśliby jakieś zapobieganie rozruchom, to tam trzeba oczyścić.
Leżała u drogo obutych nóg dyrektorskich zapierając się ostatniej nadziei i otuchy zbolałego serca, zaprzedająca z siebie wszystko, pogrążona wr bezradnej nienawiści do swego dyrektora, Feliksa Kostrynia.
Kostryń skrzypnął podeszwą, wstał, dwoma palcami podniósł Knote za ramię. Dwoma palcami odprowadził ku drugiemu wyjściu, zatrzasnął drzwi, leciutko westchnął, zadzwonił na fagasa i rzewnym głosem kazał poprosić Mieniewskiego.
Poprosił siedzieć tego dryblasa. Pod światło. Aby widzieć całą twarz.
— Że tu jestem u pana, panie dyrektorze — mówił Tadeusz młodym barytonem, przypominającym Kostryniowi żywo dawne czasy koleżeństwa z leaderem — uważam do pewnego stopnia za wynik losu, czy też, jeżeliby można tak powiedzieć, za wskazówkę przeznaczenia. Oczywiście, przeznaczenia klasy trzeciej, do spraw drobnych, ostatniorzędnych.
Dyrektor słuchał i rozważał. Należało zatrzymać tego draba w Osadzie. Zatrzymać i odpowiednio zużyć. Jeżeli ma się nie przegrać wobec Coeura, młody pan Mieniewski musi być rozciągnięty jak najwcześniej, na cztery kopyta. Zużyć: kupić i sprzedać, sprowokować, skompromitować. Na całą Polskę skończyć z Mieniewskimi!
— Może mi pan pomóc do zrealizowania wynalazku — uśmiechnął się Tadeusz. — Wynalazku, który jest może wierutnym głupstwem? Ale głupstwem popłatnym. Jedno jest tu odrazu pozytywne: jaką wartość przedstawiać będzie sama firma? Niech pan to czyta w myśli, dyrektorze, przez całą długość elektrycznych transparentów, w Zagłębiu i wszędzie po większych miastach:
Tadeusz prezentował rzecz wielkimi ruchami rąk jak gdyby wycinając z przestrzeni groteskowe płaszczyzny.
W pewnej chwili stuknęło coś na biurku, lekko, tłusto, jak gdyby mysz upadła na zielone sukno. Był to portfel dyrektora Kostrynia.
— Ja panu dam pieniądze. Policzymy się później. Pieniądze na początek. Nie jest to żadna darowizna. Wystawi pan pokwitowanie. Sto dolarów wystarczy? Na początek kosztów? Zrobimy odpowiednie doświadczenia z pańską pastą. — Błyszczące paznokcie dyrektora wyciągnęły papierek do połowy.
Opadło Tadeusza niespodziewane, nagłe obrzydzenie. A zarazem uczucie tkliwe i straszliwie obce. Jak wtedy w jatce, podczas wiecu. Gdy bili się z Dusiem, zaprzestali bitki i sparli się czołami lejąc gorące łzy.
— Szczegóły omówimy później — cedził Kostyń przez zęby. Przez zęby cedził słowa, przez zmrużone powieki światło wąskie i zwarte.
— Teraz jeszcze poproszę o kwitek — dyrektor schował kwitek do tej samej kieszeni portfela, z której uprzednio wyfrunął studolarowy banknot.
Tadeusz pierwszy przerwał milczenie. Zaczął mówić o ojcu, w związku z tragizmem każdej misji czy tak zwanego powołania. Oczywiście. Gdyż sprawy te widziane z lotu ptaka przedstawiają się zgoła inaczej! Obserwować je wtedy można z amerykańską dosłownością. Jako przymus bez wyjścia?! Ależ tak! jesteście panowie skazańcami. I pan, i ojciec. Więc rozumie pan, dyrektorze, sens mojej inicjatywy: PASTA KOSTRYŃ & MIENIEWSKI. Czy też — MIENIEWSKI & KOSTRYŃ? Innymi słowy — nowa era.
— Rozumiem, drogi panie Tadeuszu. Nie darmo przecież kiedyś, jako młodzieniec jeszcze, razem z ojcem pańskim śpiewałem w pochodach: Bo w piersi twej, głos pieśni mej. Czy też w pieśni mej — głos piersi twej? Zawsze kłócił się ze mną o to pański ojciec. Ach, cóż to były za awantury! Tymczasem, okazuje się, że jest to wszystko jedno. Zupełnie wszystko jedno...
Kostryń wstał. Malutkimi ruchami dłoni, niczym rybkę płochą i pierzchliwą, kierował Mieniewskiego ku drzwiom. Minęli wygolonych cerberów, Stanka i Frydrycha. Dyrektor wyprowadzał gościa, by osobiście wskazać drogę. Wyszli razem szklannymi drzwiami na schody Zarządu.
— Pójdzie pan przez kamieniołomy, odkrywką i prosto na kościół.
Widać stąd było dokładnie całego „Erazma“. Trwał pod zwiewną przykrywą błękitnego nieba, rzekłbyś, tors brązowy, olbrzymi, do pół rozrąbany. W wielu kierunkach przekopanego ogromu, niby wiązki sztywnych, naprężonych żył, zbiegały się połyskliwe szyny, oblepione przy skrzyżowaniach metalową naroślą przekładni i wskaźnic.
Ludzi nie dostrzegało się wcale. Kopalnia dymiła gęstym oparem, trzeszcząc straszliwie w wielu miejscach. Dopiero po chwili rozeznać można było w załomach, uchyłkach, na zbiegu torów, czy też nisko w czarnych wysiękach niepojętej opuchliny ziemnej poruszenie drobnych żółtych grudek. To razem zbiegały się wryte w ścianę spękaną, to znów drżały nieustannie w gęstych dołach, to jeszcze długi ich rząd kruszył się powoli.
Robotnicy!
Tadeusz poczuł, że zwarły mu się szczęki od tego widoku. Odczucie bezwiedne a głębokie, podobne do wzruszeń z jakimi wychodziło się tyralierą na szczyt wzgórz, podczas wojny. Zmienny wiatr nosił rozgłosy kopalni dookoła, to znów zapychał je między gmachy Zarządu.
— Och! — Charkocząc śmiechem przytulił Kostryń Mieniewskiego do siebie. — Och, gdyby ojciec pański raczył być choć przez pół roku dyrektorem kopalni?!
Szczęk zamkniętych przez Kostrynia drzwi przeciął ostatnie słowo.