Czarne skrzydła/Lenora/Dwaj dyrektorzy/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarne skrzydła |
Część | Lenora |
Wydawca | Gebethner i Wollf |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Antiqua”, St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część Lenora Cała powieść |
Indeks stron |
Takiego szczęścia pod niebem rozegrzanym w dzień jesienny starczyłoby swobodnie aż do zachodu słońca: na trawach wyszarzałych, nad ogniami wiecznymi w głębokiej, zapomnianej ciszy.
Poderwali się jednak!
Na górze, wychylony pośród krzaków, patrzył Duś. Miedziana, węglem osmolona twarz sygnalisty ciemniała nad parowem. Zakrzyknęli co bądź i wybiegli ku niemu pod górę. Oznajmił, że na nadszybie przyszła dziwna wiadomość, jakoby skały siostrę żywcem przy tłukły, czy też co, czy też jak?
Lenora klasnąwszy nagle w dłonie wzruszyła ramionami i bez żadnego pożegnania odbiegła z powrotem ku kamieniołomom.
Zostali we dwóch.
— Twoja siostra — rzekł wreszcie Tadeusz.
Duś nic nie odpowiedział. Gdy za kopalnią minęli długie kartoflisko, ukazała się wśród szarych rozpadlin gruntu płachetka przymierzchłej zieleni, rozlanej pod krzyżami cmentarnymi.
Ogrodzenia dokoła onych krzyżów żadnego.
Weszli między żałobne pagóreczki i gdzie bądź przysiedli. To już Duś tak rozrządził, że tu przysiedli właśnie. Za cmentarzem szły parkany innej kopalni „Flory“, wzdłuż których dudnił nieustannie przejazd kopalnianych wózków.
— Dziewczyna sobie żyje, jak chce. — Duś utkwił szare oczy w Tadeuszu. — Czas dzisiejszy naładowany ciśnieniem ideału nie zważa na poboczne szczegóły tyczące wyzwolenia kobiety. No, teraz wiesz?!...
— Co mam wiedzieć?
Siedzieli na murawie, naprzeciw drzewka samotnego, za którym słał się widok tutejszy — pod wysokim przelotem nieba wąski pasek ziemi, oznaczony wieżami kopalni. Samotne drzewko nałapało pajęczyn i siwego okwitu, z czego utkały się na nagich gałązkach żagle przezroczyste. Zmienny wiatr sycił je wciąż kolorami tęczy.
— Myślisz sobie, żeś mi w dodatku jeszcze siostrę uwiódł! Żeś taki mądry burżuj! Nie bój się: śpi, z kim się jej podoba. Nie ty pierwszy, nie ostatni.
Tadeusz zwinął się, złapał Dusia za szyję i tak trzymając, wpatrzony w ciemną, węglem przyprószoną twarz, prosił: — Nie mów!!
— Moja siostra pracuje na kopalni, — wołał Duś — jak wszystkie u nas! Nie ty pierwszy, i nie ostatni ma się rozumieć.
— Nie mów! Nie mów!
Stało się zaraz, że się z murawy poderwali i sczepili znowu, niby do nowej bójki między sobą.
Nie mógł przecie Tadeusz pozwolić na taką poniewierkę Lenory, w obronie jej imienia stawał, a Duś swoje!
Nie prowadzili jeszcze bitki, lecz tylko szamotanie, zmaganie. Nagle obchwycił Duś Mieniewskiego, niespodzianym ruchem nastawił twarzą do krzyża, pod którym tylko co wypoczywali.
Znane to było miejsce wr Osadzie Górniczej, miejsce wiecznego spoczynku samobójczyni młodej, z napisem na krzyżu:
ŻYŁAM, BOŚ CHCIAŁ,
UMARŁAM, BOŚ KAZAŁ,
ZBAW MNIE, BO MOŻESZ.
Przeleciał Tadeusza lęk niespodziany, że tak samo zejdzie tu kiedyś Lenorka w oną ziemię, rozpłynie się — Lenora Duś, na szarym fleku wypisana!
— Mało to ich tu masz tych kopalnianych dziwek — syczał srogą ironią sygnalista — po rowach, pod wagonem, na hałdach, za płotami?! Po rowach, pod wagonem, po hałdach — powtarzał idąc przez kartoflisko. — Mało to ich tu masz?!
Nie mieszkał już od dawna z siostrą i była przecie kobietą wyzwoloną, jak każe teraz ciśnienie ideału. Czemuż więc zemsta piersi mu rozrywała, wcale nie robotnicza i nie klasowa, a tylko honorowa jakby burżujska ze średniowiecznego jeszcze nieuprawnienia kobiet wynikająca?!
Nie była to burżujska zemsta, a coś innego, głębszego, i ile razy stykał się z tym Duś, zatracał wszelkie miary: było to poniżenie własnego przekonania o miłości, o której nic specjalnie nie mówią programy partyjne — i niech tym razem nie śpieszą się określać.
Była to miłość do osoby pewnej, do cudzej żony, do żony górnika Martyzela, który sam sygnaliście książkę do ręki wetknął i świadomość klasową zaszczepił i wszystko najdokładniej o całej nadwartości!
Czyż sobie tysiąc razy nie powtarzał już Duś, że ta kobieta nie jest wcale dla niego? Że chyba był odrostkiem, gdy ona dawno tam już z dziedzicami zaczynała?!
A cóż? A kiedy szedł obecnie po rozmowie z Mieniewskim tą Błotną ulicą wzburzony, urażony, z najświeższą wiadomością, że kapitał termin wzajemnego zebrania z pracą oznacza, cóż z tego wynikało? Jedno tylko: radość ślepa a jasna, że Martyzelka siedzi za swą robotą, jak zazwyczaj przy oknie, nad haftami pobożnymi. A cały świat cóż znaczy wobec tego?!
Gdy wszedł, popatrzyły znad haftu te właśnie oczy ciemne i wytrwałe.
Wapnem bielona wnęka muru okiennego całe miejsce syciła powagą. We wnęce Martyzelka, jej blada twarz, tylko przez odgarnięte czoło cieniutka smuga światła pomyka i pomyka. Dom cały zaniedbany przez te hafty i owe różne stuły narodowe, i owe białe obrusy duchowne, i inne tam galony lamowrane nowych przesądów!
Duś zamknął drzwi, uchwycił się poręczy łóżka i w tę cieniutką smugę światła na czole wpatrzony, zaczął mówić: że Martyzelka, jako mająca jedyny wpływ na księdza, powinna mu doradzić, by się zaraz ze swą wiarą ogłaszał. Na kopalni prowadzą już do strejku. Już przyszedł list do Związków z Rady Kopalń i Hut. Z terminem konferencji wspólnej. Która żadnych dobrych skutków nie przyniesie! Już urabia się wszystkich pracujących przy szybie, tej najgłówniejszej twierdzy kopalnianego ruchu! Ludzie są zrozpaczeni do ostatniego kresu! Gdy ksiądz ogłosi teraz swoją wiarę, wszystkich będzie miał za sobą!
Uchwycił Martyzelkę za ramiona.
— Zwińcież te wszystkie szmatki — mówił łyskając groźnie twarzą miedzianą — rzućcie i zaraz idźcie. Teraz go zastaniecie. Idźcież prędko i mówcie!!
Uciekł z mieszkania na podwórze. Nie zmienił nawet łachudrów kopalnianych. Ani się śpieszył pojeść. Fizycznymi rękoma obrządzał gołębie na podwórzu, w gołębniku, który mieli do spółki z Martyzelem. Skrobał pilnie malutkie podłogi, prostował druty na ganeczkach. Ale duchowe ręce w wyżynie niewiadomej łamały się z rozpaczy! Bo niby wyszło, że tutaj śpieszył, aby swoją miłość zobaczyć, tymczasem zaś gdy przybył doradza: prawda że dla pożytku partii, ale jednak doradza: idź do swego proroka, ukochana kobieto. No bo przecież Duś wiedział i czuł odpowiedzialnie, że Martyzelka świata poza księdzem nie widzi.
Cóż w porównaniu z taką wierną mogła znaczyć dowiedziona naukowo krzywda ludów, czy też bliski upadek Anglii, lub wyczerpana cierpliwość całej rasy żółtej i czarnej, afrykańskich murzynów?!...
Aż tu wychodzi Martyzelka z tymi właśnie słowami: — No więc, idę do niego.
Przez lasek i przez hałdy.
Marzyła, gdy tam szła, nikogo nie zastać, poczekać sobie chwilę w pokoju i zaraz wyjść, i tyle tylko uszczknąć, że się tam znowu było!
A tymczasem wszędzie dzisiaj w zagrodzie księdza tyle życia! Na podwórzu pracowali, tłukli i przybijali. Jacyś trzej karczowali pieńki, od siekier aż dudniło w zaroślach. Inni znów uczniowie pod kępą starego bzu, w głębi podwórka heblowali białe deski na ołtarz. Wszystko — wedle mniemania Martyzelki — złodzieje, z gazetką księdza biegali po wsiach i koloniach, kradli kury i kobiety łudzili! Złodzieje, którym wierzył, bo on wierzył każdemu.
Najbliżej chaty stała altana, z wieżyczką przerobioną na kazalnicę. Na nowiutkich schodach rozsiadł się główny uczeń na apostoła, Pstrokoński, ten z wypłyniętym okiem. W łaciatych portkach wojskowych chodził, że niby dawny ułan.
Zobaczył Martyzelkę, lecz udał, że nie widzi. Trzymanemu między kolanami gołąbkowi z drzewa złocił dziób pozłótką.
Za łotra miała go Martyzelka i za złodzieja, on ze swej strony zwał ją zawsze mateczką, od czego rumieniła się nieznośnie. Dmuchnął teraz drewnianemu ptaszkowi w dziób i splunąwszy nieuprzejmie wylazł na wieżyczkę, by owego Ducha świętego przybić równo nad daszkiem.
Pstrokoński wbił już drugi gwóźdź w piersi gołąbka, a jeszcze słowa nie powiedział. Skierowała się sama w stronę chaty, on zaś wtedy dopiero nuże psykać i wołać:
— Psss, te — mateczka — słuchaj, jego nie ma!
Wpadła szybko do mieszkania; sionka — izba jadalna i do głównej pracowni! Wszystko stało otworem w pięknym zapachu ziół. Zobaczyła się znienacka w lustrze na ścianie, między fotografiami rodziców księdza. Wyżej, na czarnym krzyżu, wisiał srebrny Chrystus.
Nie zastać i posiedzieć tylko i niech się nic nie dzieje, co najwyżej zapisać na biurku — lecz słów właściwych zawsze w porę zabraknie!... Napisała jego dużym ołówkiem niebieskim co następuje: — Cztery funty soli. Cztery funty soli.
Niby to bez znaczenia, a tyle razy te słowa powtórzyła, że łzy ugrzęzły w gardle.
A tu przychodzi Kania!
Wstała. Wrócił od chorych pewnie, bo też i leczył ludzi. Poprzestawiał flaszeczki rozmaite, mimochodem pytając: — Co pani tutaj pisze?
— Nic takiego.
Zobaczył kartkę, spytał: — Komuż to jest potrzebna sól?
— Nikomu. I nie o to. — Zaczęła Martyzelka pierwsze z brzega: o przyjaciółce swojej Supernaczce, która umiera, a nowego chrztu łaknie, i wierzy, iż dostąpi wtedy przedłużenia życia.
Wzruszywszy ramionami zmieniła prędko temat; — Jak Supernaczka, tak czeka naród cały. Gdyż idzie strejk na kopalniach i w hutach i znowu będziem głodowali! Więc rzymscy kanonicy wiedzą i przeczuwają, i już zawczasu gnębią! Do pracy zaganiają!
Ksiądz jął tłumaczyć, że tu nie o to chodzi, by pieczeń wiary piec przy znikomych sprawach. Ale, by wiara, jako wytłumaczenie praw wiecznych, przejawiła się sama! — Pokazał na ogród, na owo przybijanie figur, po czym wziął z biurka zeszyt i ukazał w nim pismo swoje przemyśliwane wśród długich nocy natchnieniem i cierpieniem! — To wszystko jeszcze nie gotowe! Otóż prawda jest jedna, a figury owej prawdy —
— Jakie tam proszę księdza figury, jakie? Jakie? — spytała głosem niskim, czułym, miękkim, jakiego nigdy jeszcze nie słyszał u niej. Najlepsza uczennica w chórze i w praktykach obrzędu uśmiechała się tak miłosiernie, że ksiądz zawstydzony przerwał w pół słowa swoje wywody podniosłe.
— Przez całe życie, proszę księdza, tyle z tych figur prawdy uświadczyłam, że miałam dziecko we dworze, na początek. Tu blisko od Osady Górniczej. Którego to człowieka kochałam. Odtrącił mnie. Za karmicielkę wyjechałam wtedy z innym tutejszem państwem. Krew mi zbadali i pokarm. Jak krowę mnie kupili. Takie to były figury mojej prawdy. Wyjechaliśmy daleko, za granicę. Napatrzyłam się tam gmachów żelastwa ogromnego i hut, i fabryk, i urządzeń zaradnych. Jakież tam gdzie figury takie w Belgii, Francji i gdzie indziej po świecie?! Rządzą się mechaniką. Maszynami świat idzie, maszynami! Tam mnie znalazł Martyzel.
Martyzelka przerwała tę spowiedź, jako że po co? Po co takie wyznanie? Lecz słowa same przez się płynęły dalej:
— Wytułał się ten człowiek, wycierpiał. Wróciliśmy do Polski. Mój pierwszy synek, czyli ten z tamtym mężczyzną nieprawy, utonął tutaj. Kosmyczek złotych włosków migał tylko z przerębli, gdyśmy na krzyk zlecieli. Martyzel skoczył szczerze do wody, ale nie odratował. Martyzel, starszy górnik. Całe życie z nim siedzę. Ale cóż? Nauka w nim surowa. Wiadomo, że mamy dwoje dzieci. Niech żyją, ja nie żyję. Więc jest dom, zamiast domu. I jest mąż, zamiast męża. I dzieci, zamiast dzieci. I życie zamiast życia. Takie to są figury moje, proszę księdza?! Takie! — krzyknęła nagle. Przysunęła się blisko, jakoby świecąc Kani w oczy zapłakaną twarzą.
Dłonie mu położyła na ramionach, przylgnęła z zawołaniem: — W tym biednym, lichym życiu!!
Poraziła księdza Kanię rozkosz ogromna od stóp do głów, jednym olśnieniem. Wszystkie siły oddawał pracy, zmysły już przemógł dawno: od wspomnienia pierwszej posiadanej kobiety, która po zażyciu chiny przeciwko porodowi nie wyzionęła omal ducha, do spraw tych nie powracał.
Tak być musiało. Niech będzie jak najdłużej. Niech czystość dodaje sił natchnieniu. Choć nieraz cierpiał, szalał — trzymał się wobec wszelkich pokus najzupełniej odpornie. Aż tu niespodziewanie wobec takiej górniczki zahuczało mu w skroniach, przez piersi żar przeleciał, od którego jakby rozmiękły stopy, zemdlały ręce. Żar drżący a gwałtowny, że chyba zaraz bić, uderzyć, zabić. Ksiądz Kania podniósł żonę górnika i wszystko zagadał ostro okolicznością strejku.
— Wszyscy głowy tracicie od strejku, nad nerwami panować nie możecie, a tu jeszcze nic nie ma i nic w końcu nie będzie!
Wodziła za nim twarzą, zda się martwą. Z oczu spływały jej łzy malutkie, równo, prosto, gdy usta ani drgnęły.
Ksiądz dał znak, że ma coś ważniejszego do mówienia, lecz nie tu. Poszli wre dwoje za obejście, ku starym hałdom, czyli w stronę gontyny, lub „kontyny“.
Ludzie na Zielonem nigdy nie pamiętali, jak wymawiać to słowo. Jedno pewne: wierzący nawet w podanie nowej wiary narodowej śmiali się cichcem z tego kościoła księdza Kani, gdyż to była w istocie dawna karczma żydowska.
Cztery ściany drewniane, zmurszałe, z dziurami, z zawalonym dachem na hałdzie odludnej.
Od samego kanonika rzymskiego pochodziły pogróżki, gdyby się w takiej karczmie świętokradztwo pleniło. Lecz Kania lepił, kleił, pieniądze w to ze swych pacjentów wkładał. Głosił, że taki właśnie należy się tu kościół: na hałdzie umarłej, opłakanej łzami sierót i wdów.
W kontynie wielka cisza. Zwietrzałe stare ściany, pajęczyny po pustych oknach, zatkanych krwawym niebem zachodu. Od węgłów padał do środka cień na rumowisko.
Tu znów ksiądz odpowiadał, całą przypowieścią: — Oto tu jest ta karczma. Alkoholizm przepłynął tędy i wszelki inny wyzysk, i szalbierstwo, aż ludzie opuścili to miejsce i już zagłada należy się tym nędznym ścianom. A jednak zakwitną nowym życiem i tak wszystko zakwitać może zawsze od początku, i to jest właśnie figura wiecznej prawdy: gdyż co było, jest teraz, a co będzie już było!
Czy to pisał w zeszytach, czy też mówił na jedno wychodzi! Za słowami takimi przebywał w oddaleniu niedosiężnym. Martyzelka zapamiętywała tę chwilę znikomą, każde słowo i każdy sęk, i drzazgę, i każdą kępkę mchu, i pajęczynę, i krwawe niebo w pustych oknach.
W ciszę powietrza wdał się skądś, z niedaleka, chrobot ostrożnych kroków... Żużel pryskał miarowo. Zgrzytnął tuż pod ścianami kontyny, w pustym oknie ukazała się jak gdyby głowa sowy w pękatym kapeluszu.
Knote! Knote w kapelusiku pstrym z złotymi guziczkami na niebieskich wstążkach, od których barwy na okrągłą twarz spadał powiew niebiański. Knote bez swojej chustki a w piaskowym żakiecie obcisłym do figury, rozpędzona, pękata.
Znikomy uśmiech księdza Kani wystarczył, aby się Martyzelka zawinęła, aby się wycofała z tego miejsca, ten uśmiech, już spokojny znowu i już tylko kapłański, tak kapłański, że aż chyba nieludzki.
Pani Knote przybywała z poufnymi sprawami. Były do przewidzenia rzeczy od strony kapitału... Żeby się ksiądz strzegł! Knują tam już pan Kostryń i kanonik z Kapuścikiem. Ujawnienie nabożeństwa rozpędzą, a kontynę zburzą! Potem zaś o Kostryniu. Cóż, człowiek związany przez kapitał, lecz dobry. Człowiek, któremu kto wie, czy nie najlepiej właśnie objawić słowo boże?! Dlatego, jako domatorska Kostryniów, pragnęła tu przedwstępnie poznać sama wszystko w nowej wierze. Zwłaszcza teraz, gdy ludzie tak są naszpanowani strejkiem!
Knote krótko tu zabawiła — Tyle tylko, co uszczknęła rozmowy. I tak za żadne skarby nie weszłaby do pomieszkania księdza, ach nie! Za nic na świecie!
Zmówili się. Gdyby kapitał szczerze zagrażał księdzu Kani, Knote księdza uprzedzi. Po czym tak, bez powodu, aż po uszy czerwona, pocałowała rękę księdza. Nie zdążył jej zabronić, gdy już znikła w szczegółowym drżeniu wszystkich opiętych wypukłości a z myślą cichą, jak marzenie: jakiego dotąd nigdy jeszcze nie zaznała, a którego starczało, by znosić teraz wszystko, wszystko, wszędzie i bez dawnego przymulania się nieustannego. Chociażby u samych Kostryniów, nawet podczas masażu.
Żadnych teraz sztafirków, minek i całowań po rękach. I żadnych dreptań wystraszonych! Masz masować? No to już sięgasz pod kołdrę, jak do worka z rozrąbanym mięsem. I zaraz do roboty zaczynając od fachowego przetraktowania stóp pani dyrektorowej Stanisławy Kostryń. Podobnych stóp w Osadzie rzadko, żeby z takim serduszkiem różowym na pięcie i żeby były po wierzchu atłasowe, a zaś od spodu safian.
Pani dyrektorowa leży martwo i czeka, przez jej nogi białe ślizga się perlisty połysk porcelany. — Obecnie — żadnych pieszczot czy pochwał! Przerobić dobrze kostki, przerobić gładkie mięśnie łydek, poklepać żyłkę niebieską, co się spruła już dawno od kostki po kolano i czekać.
I cóż? I pani Stanisława Kostryń naciskana po lędźwiach zaczyna sama gęgać! Jak to niedawno mało się nie pobili z mężem! Jak to z pięściami skakał!
Wtedy dopiero pani Knote wywróciwszy pacjentkę do góry grzbietem, zaczyna swoją kontrę. Najpierw o snach. Śnił się jej kot płynący przez brudną, mętną wodę, ten kot to będzie Coeur! A brudna, mętna woda są stosunki tutejsze. A nasz dyrektor nie potrafi z panem dyrektorem Coeurem konfliktów poukładać. Więc tu kobieta musi stanąć pomiędzy nimi, uśmiechnąć się, przymilić i zarządzić. O los familii chodzi, o całe stanowisko na długie lata.
— Jak koleżeństwo, to już koleżeństwo — myślała pani Knote biegnąc palcami przez uda swej pacjentki wyżej, wzdłuż pierścieni krzyża i aż na kark.
— O los familii chodzi, pani dyrektorowo moja, całej familii. Tu już nikt nie wybiera, jak trzeba no to trzeba, swój, nie swój, czy tam ten pan dyrektor Coeur, Coeur, nie Coeur, jedno licho.
Samo się po tych słowach zrobiło, że spojrzały na siebie domyślnie: pani dyrektorowa do prześcieradła przyciśnięta, w nagości swej porcelanowej osobliwie powabna, Knote zaś pochylona, z rękami do foremnych pośladków Kostryniowej przylepłymi.
Patrzyły na siebie obie, jakby w przeczuwanej współwiedzy swych przeznaczeń. Knote aż dech zaparło na myśl, że jak ona, biedna masażystka przez swego dyrektora, mogłaby być przez Coeura udręczona taka Stanisława.
To byłby bal!...
Knote dodaje znowu: — O los trza dbać. — Wyciera dłonie z wazeliny i biegnie i powraca z przedpokoju ze swoim nowym kapeluszem, co go dziś miała po raz pierwszy, gdy była u księdza Kani. Stanisława się śmieje, Knote w rękach obraca kapelusz niebieski ze złotymi guziczkami i znów powiada:
— To ze względu na ten mój przyszły los kupiłam sobie, a czuję się w tej chwili jak gdyby własną matką i zarazem kochanką. Aż tyle mam tych uczuć z powodu swych nadziej. I więcej niż kochanką, czuję się swoją matką.
Tak to wypowiedziała, tyle bowiem na widok kapelusza przypłynęło jej do piersi osobliwszego, poniekąd duchowego mleka macierzyństwa na myśl o przyszłości.