Czarne skrzydła/Lenora/Dwaj dyrektorzy/6

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


6.
PANNA Z PROWINCJI

Niedzielę słychać w całym mieszkaniu wyraźnie. Huta nie idzie. Każdy krok, słowo, odgłos rozpierał się, rozpychał, jakgdyby obrzęknięty!
Skromne wejście pana Kapuścka przez kuchnię przeraziło Kostrynia. Takie dzwonienie szabli, ostróg i łańcuszków.
Uścisnęli sobie dłonie w gabinecie, przy oknie. Wszystko przecież było już wiadome chyba po wczorajszej szarży przed Radą Kopalń i Hut. Cóż zostaje? Do województwa raport odejść musi, że lud się wzburzył i zakłócił porządek. Do tego żaden kapitał zagraniczny nic nie ma. Zostaje Polak wobec Polaka.
Siedzieli naprzeciw siebie. Kostryń oparł ręce na granatowych kolanach Kapuścika, drobnym dźwiękom ostróg i łańcuszków towarzysząc wylęknionym uśmiechem.
Teraz już wszystko jasne! Są dwie sprawy, jak zawsze, dwie. Pierwsza: co pan, drogi panie poruczniku, myśli o naszym biednym ludzie? Lud — sfinks, wiadomo. W czasie wojny działało się po prostu: gdy wybuchała tu w okolicach Osady, pana wtedy nie było, epidemia tyfusu plamistego, brało się wszystko do dezynfekcyjnego kotła a na opornych chłosta. Z ramienia komitetu biskupiego biło się, ile wlazło, a ludzie po rękach całowali. Ale teraz czy lud wytrzyma spokojnie?...
Pan Kapuścik klasnął sprężystym językiem pod złotymi kłosikami wąsów.
— Lud? Niby górnicy? Naturalnie, że wytrzyma, a co ma robić?
Dyrektor szeptał policjantowi do ucha poufnie:
— Wczorajsze zerwanie rokowań z przedstawicielami Związku nie pokrywa się wcale z tym, do czego dąży nasz obcy kapitał. Coeur!... Coeur chce strejku. Co ma w tym, dojść nie podobna. Należałoby zbadać? Może nawet należy kontrolować i z państwowego względu? Przechwycić korespondencję?... Powolutku zobaczyć?
Od ostróg przez wszystkie sznury adiutanckie pana Kapuścika przeleciał dreszcz. Ustał już a wciąż jeszcze dygotały spinki od mankietów.
Kostryń wykrzyknął: — Ja wiem, że to jest ryzykowne! Ale, jeżeli przychodzi do wyboru pomiędzy nami a obcym kapitałem? Pomiędzy nami a obcym kapitałem?! —
Kapuścik przestał dźwięczeć policyjnym srebrem. Nawet szabla, tyle hałasu czyniąca, zwisała mu z lewego boku cicho, jak papierowa.
— Myśmy panu przecież obiecali, dyrektorzy rodacy, miejsce kontrolera wyładunku w Gdyni, na wypadek wypadku jakiegoś! Na wypadek przeniesienia, nie daj Boże usunięcia ze służby... Więc chyba wahań nie ma?!
— Kto mówi o wahaniach, panie dyrektorze? Na razie tylko przykrość. Duża przykrość.
Słychać było dobrotliwe sapanie wielkich pieców huty. Za drzwiami kroki domowego gospodarstwa. Kostryń przysiągłby, iż słyszał namacalnie jak sumienie w czaszce policjanta waha się i chlebocze.
Przeciw Coeurowi i przeciw górnikom, bez poparcia policji? Nie ma dyrektora „Erazma“ bez policji!!
Na szczęście zastukano! Weszła służąca ze śniadaniem. Kawa na dużej srebrnej tacy, za nią żona, w pięknej sukni porannej, koloru zwiędłych liści. Pan Kapuścik wykonał uroczysty wyczyn towarzyski: jak gdyby na maneżu zeskakiwał z konia, tak sprawnie się ukłonił.
Pani dyrektorowi dała Kapuścikowi ucałować rękę, rozmieściła serwety, filiżanki, uśmiechnęła się wdzięcznie — przelotem. Przelotem, po swojemu. Wśród pięknej bladej twarzy spłakane oczy.
Wyszedłszy z gabintu męża oparła się o ścianę. Więc ciągle, zawsze Coeur! Z podsłuchanej rozmowy wynikało, że nawet policja nie wie, co teraz robić? Do tego doszło? Zdało się pani Stanisławie, że to ona, ona sama winna jest wszystkiemu.
Jeszcze wczoraj w nocy za nieszczęsnym parawanem z pierścionków do cygar postanowiła pani Stanisława rozmówić się z córką. Zakazać wszelkich wizyt, spotkań.
Zastała teraz Zuzę w piżamie, przy smarowaniu rakiety tennisowej. Pani Stanisławie w oczach pociemniało na ten widok.
— Nie pozwolę — jęczała — żadnych sportów, tennisów beze mnie, gdy pan Coeur wymawia nam posadę I Gdy tu lada dzień strejki mają wybuchnąć. Coeur, Coeur, Coeur, wszędzie Coeur!!!
W drzwiach zjawił się Kostryń wionąc za sobą zielonymi połami szlafroka. Zmarszczona twarz dyrektora o dużych wybałuszonych oczach sterczała nad jedwabiem kołnierza niby karnawałowa maska.
Siadł na pistacjowej kanapce. Ledwie usłyszał jak Zuza wykrzyknęła do matki: — Jesteś wariatka!
Zakrywszy sobie oczy rękawami szlafroka Kostryń zawył znienacka, przez głuchą ciszę wszystkich siedmiu pokoi. Pani Stanisława chwyciła się za głowę, Zuza wyszła co prędzej.
Do salonu. Do fortepianu. Pograć trochę. Czyżby Coeur ośmielał się rzeczywiście tak szantażować ojca?
Jakiś taniec: maglowała niezmiennie jedno i to samo? Od początku do końca. Rodzice wciąż krzyczeli. Zimne klawisze dawały palcom Zuzy pożądaną ochłodę. Wybijając gimnastyczne rytmy uśmiechała się do samej siebie w refleksie czarnego pulpitu. Pełna politowania dla niezaradnych starych, mimo wszystko, mimo tylu przykrości pełna doskonałego humoru. Może humor ów płynął właśnie z poczucia władzy? Ona, Zuza, zrobi zawsze, co chce. Wszyscy napotykają trudności — ona daje sobie radę. Wszystko wali się dookoła, u Zuzy wszystko kwitnie, cicho, potulnie, grzecznie. Aż nuda bierze od tej grzeczności. Zadziwiło teraz Kostryniówmę niespodziewanie, że tyle pracy, sprytu zużyła, by wyhodować sobie taką to nudę właśnie.
Po obiedzie zamknęła się u siebie, przebrała w biały tennisowy strój, o czwartej zaś, jak było omówione, wchodziła tylną furtką do ogrodu Francuza.
Ogród, willa i wejście, i sam hall, i wszystko urządzone — jakby Zuza urządziła u siebie, gdyby mogła: żadnych pamiątek, fotosów, wspomnień, wszystko nowe, najmodniejsze, klubowe. Mówiła to nawet czasem Coeurowi: — Wszystko jest u ciebie na właściwym miejscu, a przy tym, jakby się było nigdzie. Nie w Osadzie Górniczej i nie w Polsce, i nie w kraju własnym, a tylko w jakiejś międzynarodowej poczekalni. Miała klucze do furtki ogrodowej i do drzwi willi, kutych w gładkim metalu. Straszliwe psy Coeur‘a znały ją doskonale. Może to już przewrotność: Zuza wahała się często, co jej sprawia większą satysfakcję? Czy „przyjaźń“ z dyrektorem, czy też przyjaźń tych psów?! Wielkie, szare, dyszące sunęły za nią w milczeniu i dopiero na schodach willi, przed stalowymi drzwiami, usiłowały wyskakiwać wysoko, aż ku piersiom Zuzanny. Jeszcze rok temu bawiło Zuzę niepomiernie, że wszyscy śledzą Coeura, szpiegują, a ona jedna może tu wszystko do góry nogami powywracać.
Taka sobie panna z prowincji! Raz tylko w życiu, przed wojną, była z rodzicami zagranicą — Rosji nie ma co liczyć. Panna z prowincji i taki Coeur na całym wielkim świecie, wszędzie pierwszy dyrektor!
Szalał dla niej. Dawał sobą poniewierać, sam o to prosił. Kiedyś nawet, po likierach, zbiła go po twarzy i — korzył się z rozkoszy. Zabawy te odbywała Zuzanna spokojnie, obojętnie. Raz tylko czy dwa zdarzyło się, iż w czasie takiej sceny przebrała miarę: jakby ją szał jakiś porwał. Zaciekła się tak gwałtownie, że gdyby się nie bronił, byłaby chyba zabiła tego Coeura.
Umiał szaleć i dbał o cudzą rozkosz. Umiał też zawsze pochlebiać ambicjom Zuzy. Czyż w sporze z magistratem o wielkie ogrodzenie „Erazma“ i związane z nim tereny, dla jednego kaprysu „swej pani“, nie ustąpił od razu?! Z czego powstała właśnie przed pół rokiem ulica Sobieskiego?!
— Robię, co chcę — ucieszyła się wieszając rakietę i płaszcz na pustych szaragach hallu. — Nie wiedzą o tym nigdzie, nawet w paryskiej centrali nie wiedzą, że wszystkim kręcić może taka sobie panienka z prowincji.
Zamiast iść na górę wstąpiła do apartamentów parteru. Umówione mieli raz na zawsze, że Coeur czeka na górze. Lubił czekać, spodziewać się i niecierpliwić. Przedłużała mu świadomie tę wątpliwą przyjemność przeglądając na dole pisma zagraniczne czy też stukając kulami na bilardzie. Pewnego razu czekali tak na siebie całe popołudnie. Nie wstąpiwszy na górę wyszła i znów kilka tygodni Francuz „szalał“.
Dziś żadnego stukania na bilardzie. Zuza usiadła w wielkim fotelu palarni zamyślona.
To się tak mówi — robię co chcę — przyszła jednak przecież właściwie w sprawie ojca. Trzeba to koniecznie znowu jakoś uregulować, unormować. Awantury Coeura, urządzane rodzicom, może mu służyć mają jako prowokacja? Żeby go za to karcić?...
Panna z prowincji, która karci wielkiego dyrektora. Uśmiechnęła się nagle do samej siebie: w istocie rzeczy bowiem nie myślała przecie teraz o rodzicach, a tylko o Mieniewskim: jak się pochylał, jak rozmawiał, jak patrzył.
Wydał się Zuzannie niezmiernie wyraźnym właśnie tu, w tej poczekalni. Zuza odpoczywała, myślała o Coeurze, o rodzicach, zdumiona przedziwną natarczywością, z jaką narzucały się tu właśnie szczególne gesty czy słowa młodego Mieniewskiego. Wzburzyło Kostryniównę idiotyczne pytanie, które zadawała samej sobie: czy rzeczywiście jest taki przystojny? Zerwała się stuknąwszy niecierpliwie palcami.
Poszła na górę — Francuz czekał w drugim pokoju przy drzwiach. Uchwycił ją za ręce, po czym wielkimi gorącymi dłońmi jak gdyby całą sprawdził jeszcze raz na nowo. Na nowo odnajdywał pod puszystym dżemprem. Obracał dokoła siebie, chłonął, wdychał jej zapach, dysząc przy tym łaskawie i zazdrośnie. I śmiał się.
Zuza lubiła ten śmiech. Przemijał drobną łaskotliwą falą, wynikając z szerokich piersi łatwo, jak gdyby wewnątrz dla niej, specjalnie dla niej, wysłane były aksamitem.
Wysuwała się z objęć łapczywych, przyciągał ją do siebie płaskimi, rozgłośnymi chwytami, jak atleta atletę ną arenie. Nie poddawała się bijąc głośno po łapach.
— Tak, dzisiaj będzie tak. — Rozsiadła się wygodnie, sama, wśród poduszek olbrzymiego wezgłowia.
Coeur ukląkł obok. Pili wino, to samo, co w domu, sprowadzane do Osady przez Francuzów z bardzo niewielkim cłem czy też wcale bez cła? Jedli jakieś paryskie biszkopty.
Pochylił się, złożył głowę na jej kolanach, westchnął grubymi wargami — ach jaki odpoczynek.
Głowa Coeura ciężyła Zuzannie, jakby ulana z brązu. Jakże obco wyglądał profil tego człowieka widziany z góry: niby plastyczny przekrój geograficzny, czy profil obojętnej okolicy, prowincji, części świata?...
Nakryła lekko dłońmi twarz Francuza. Pod miękkimi jej palcami przelatywać poczęło łaskotliwe drżenie. Wypukłości twarzy Coeura jęły przemieszczać się, przesuwać, Zuza odjęła ręce.
— Więc jednak będziemy mieli tutaj ten świetny kwartet — zawołał nagle. — Mógłbym ci pokazać depesze.
Zerwał się i z suchym trzaskiem artretycznych kolan wyskoczył na środek pokoju. Oparł rękę na lewym boku, gdzie nosił portfel z wszystkimi depeszami.
Każda miała na wierzchu datę i godzinę, wypisaną niebieskim ołówkiem. Wszystkie ostatnie szyfry z Paryża. I z Wiesbadenu. Wedle szyfrów tych dziś po południu odbywały się narady koncernu w Wiesbadenie. Coeur przypuszczał już prawie na pewno, że centrala, że Paryż omija go w tych pertraktacjach.
Przeklęci starzy rutyniści!
Wierzył, że Wiesbaden, że Westfalczycy zwrócą się tu już wkrótce. Miało się przecież i tam swego malutkiego Kostrynia, westfalskiego autochtona. Wszędzie na świecie trzeba mieć swoich autochtonów.
Jeżeli Westfalczycy nawiążą łączność?... Będą musieli doskonale zapłacić. Los „Erazma“ stawał się wtedy obojętny. Wtedy rozstrzygnie się sam. Miało to już własny ustalony bieg, taki sam jak w Rumunii, na Kaukazie, w Belgii, w Andach...
— Świetny kwartet — powtarzał machinalnie — kwestia dwóch, może trzech tygodni. Pertraktacyj z kwartetem używał Coeur skwapliwie dla pokrycia znaczniejszej wymiany depesz między Paryżem, między Westfalczykami. Nie chodziło tu, rzecz prosta, o ilość depesz, lecz o pokrycie „towarzyskie“.
— Hallo, Coeur — zawrołała Zuza rubasznie z kanapy. — Nic nie rozumiem.
— Dlaczego?
— Teraz sprowadzasz kwartet? Bardzo niestosowne. No, jakto?! Wszystko prowadzisz do strejku?! Wszystko już dawno chwieje się tu i trzeszczy. —
Nie słuchał. Nie rozumiał, mimo, że mówiła poprawnie po francusku. Nie rozumiał. Przez nagie drzewa ogrodu patrzył w wielkie rozłogi „Erazma“. Widać stąd było doskonale stalową pajęczynę wieży wyciągowej, szare dachy Zarządu, czarny gmach płuczki i nikłe sieci szyn, prowadzące ku kamieniołomom.
Wielką ciszę przestrzeni tej nurtowały uparte myśli Coeura. Cięły się w tej przestrzeni, niby kąty, wyznaczające zbiegiem zakreśleń i odcinków wciąż to samo miejsce: czerwony trapez, zmniejszony niedawno na mapie w pobliżu szybu wyjazdowego o dwa milimetry.
Myśl Coeura, jak gdyby nagle zbyt samowolna, płocha, lecz straszliwie istotna rzutowała w dół, od widzianej na terenie przekładni szyn, błyszczących wśród błota, poprzez oba poziomy kopalni, na poziom trzeci, pole wschodnie — pochylnia A — u wylotu ósmego chodnika..
Owe trapezy czerwone, miejsca ogniowe, czy też zagazowane oznaczał sobie, zawsze i wszędzie na kopalniach, jako sporne. Wątpliwe. Można je zawsze poprawić, z racji niedokładności usuwać ludzi niewygodnych. Miejsce to tak widoczne na planie, tuż obok zakreślonego łukiem filaru oporowego przy głównym szybie, tak wyraźne przez cały dzień dzisiejszy pod piekącymi powiekami, napełniało dyrektora przedziwną lubością.
Wzdrygnął się tedy, gdy między cienkie linie tego ósmego chodnika, a zarazem jak gdyby pod powieki wpadły nagle stanowcze słowa Zuzy: — Zachowujesz się tak brutalnie wobec mego ojca, który zresztą, jak na tutejsze pensje, jest bardzo tanim dyrektorem. Zachowujesz się doprawdy —
— Bo ojciec twój — wybuchnął nagle Coeur — to niedołęga!! Osioł!!! Tchórz!!! Nie dotrzymuje słowa! Zepsuł wszystko wczoraj. Zdradził mnie! Miał prowadzić do strejku... — Coeur wcale nie dał takiej instrukcji. Nie dawał nigdy wyraźnych instrukcyj. Zawsze, zawsze loteria, nie określona nigdy odpowiedzialność podwładnych! — Mam tego dość! Mam dość całego tego sosu! —
Zuza zbladła. Słowa więzły jej w gardle. Nie przestawała jednak mówić, iż omotał jej ojca, skompromitował, uczynił nienawistnym, omotał cały ich dom.
Nie słuchał wcale.
Raczej odpychał ją od siebie i znów chwytał, coraz mocniej, coraz łapczywiej. Opierała się, był jednak znacznie silniejszy. Odpychał ją i znów przytrzymywał brutalnie, jakby macerując w swych suchych, ciemnych dłoniach. Znawcy macerują tak pomarańczę, nim ze skóry obedrą.
Nareszcie przypomniało się Zuzie, że to przecież tak się zaczyna ich gra, pół gra, pół prawda, „zabawa w prawdziwe opowiastki“.
— Ciebie nic nie obchodzi! Naturalnie! Okazuje się, że ludzie dobrze wiedzą co mówią! — Nałamywała się do sposobów, których sam ją nauczył kiedyś, gdy zaczynali wzajemny swój stosunek. Sposoby te nazywały się nawet specjalnie, zabawą w prawdziwe opowiastki.
— Ludzie wiedzą, co mówią!!. — wołała Zuza. — Coeur syn ulicznicy paryskiej, a ojca wcale nie znasz? Cztery żony zabiłeś, goniły tu za tobą papiery, ludzie wiedzą! Pan Coeur nie jest wcale inżynierem i ma fałszywy dyplom!... Pan Coeur uciekł z Rumunii spaliwszy tam kopalnię! Gdzie się pan Coeur podziewał podczas wojny światowej!
Nadstawiał twarz pod te zarzuty, jak gdyby czekał większych i mocniejszych. Z potężnych jego piersi tchnęło drapieżne rzężenie. Słuchał i śmiał się coraz głośniej.
— Ludzie mówią za oczy — krzyczała Zuzanna, wpatrzona w niego — a ja ci mówię w oczy. I ty sam o to prosisz, gdyż inaczej zginąłbyś z obrzydzenia do siebie!!! Ludzie mówią, że już tutaj zaczynasz kręcić, jak wszędzie, jak w Rumunii, na Kaukazie, w Afryce — tak kręcisz teraz przy tym strejku! Nie darmo pozmieniałeś na kopalni Francuzów! Nie darmo wszystkie sztuczki! Nie darmo te redukcje!
Wyliczała śmiało i bezczelnie wszystko, co gadali na mieście, co Knote donosiła, co sama mogła wiedzieć od ojca, wszystko włącznie do zidiociałego Falkiewicza, którego za szacherki przy planach podobno zbito na kopalni.
Gdy wspomniała nazwisko geometry, Coeur rzucił się naprzód. Przypadł do Zuzy, objął przez nogi, szarpał sprzączki, czarną, ciężką głową wcierał się w chłodne, gładkie ciało, aż zwarli się, zderzyli, spletli — wielki żuk czarny i biała, giętka liszka.
— Taka właśnie kanalia jak ja — szeptał Coeur lepiąc się do Zuzy wśród poduszek — taka właśnie kanalia daje ci teraz rozkosz.
Spychając go odpowiadała ze śmiechem, że kanalii nikt nawet nie pamięta, kanalii nie wolno przekroczyć granic dmiwierżyzmu, kanalia musi być posłuszna, kanalia może tylko służyć. O to chodzi, ach o to właśnie chodzi.
Coeur pochwycił ją oburącz, ścisnął, jak gdyby zmiął. Składał, rozkładał, przemierzał wzdłuż i wszerz naciskiem paznogci. Gładził i znów szarpał. Pozwalała na wszystko, nie dbając o ból fizyczny, w coraz sroższych obrotach, coraz obojętniejsza, jeszcze bardziej swobodna, aż spokojna, nieomal że znudzona!
Mówiła równym monotonnym głosem: — Pozwalam, bo pozwalam. Na co chcę. Ale nie pozwalam na żadne rugi, zmiany, awantury. I nie wolno ci znęcać się nad Kostryniem. — Tak powiedziała o ojcu, po nazwisku. Zdało się Zuzie, że pod naciskiem pieszczot Coeura stygnie, marznie, staje się taflą lodu, po której znowu ona sama, Zuza, spływa w udręce kroplami krwi.
— Nigdy nie wolno ci znęcać się nad papą. — W napięciu wszystkich mięśni kopnęła Coeura w ramię.
— Nie wolno mi, nie wolno — mamrotał Coeur, obiecywał z uśmiechem. Po czym dysząc łapczywie spadł ciemną, cynobrową twarzą między uda Zuzanny.
Gdy zamknęły się za nią drzwi pneumatyczne, Coeur rozłożył się na klubowym fotelu i zamknął oczy. Zapomniał o Zuzannie. Przepływała mu jeszcze przez żyły ciepłem szumiącym, lecz już o niej nie myślał. Nie umiał myśleć o jednej kobiecie wyłącznie. Łączyły się odrazu wszystkie w jeden zapach, w jedną cielistą masę żywą i elastyczną.
Dlaczego Zuza wspomina o Falkiewiczu?! Zawsze jednak wypaple i przyniesie coś nowego z miasta. Wytelefonował co prędzej auto, pojechał na kopalnię, przyszedł przez puste lokale Zarządu.
Stanek i Frydrych, dwa niezawodne brytany straży kopalnianej — na miejscu.
— Nie telefonować nikomu, że jestem na kopalni.
Poszedł przebrać się do łaźni.
Dyżurował tu dziś stary portier Supernak, szczęśliwy, że na dziś wypadł mu ten dyżur. Dziś przy kalendarzowym święcie dyżur liczy się za podwójną dniówkę.
Na widok Coeura portier zbladł, pochylił się i roztrzęsionymi rękami otwierał co prędzej łazienkę. Stare oczy Supernaka aż gasły od blasku dyrektorskiej postaci. Służył z namaszczeniem, na wyścigi. Przypadał do trzewików, ujmował świątobliwie końce spodni Francuza, wyślizganymi dłońmi rozwieszał najstaranniej czarną marynarkę na oparciu krzesła.
Dyrektor Coeur nie musiał czekać na wszystko jak pan dyrektor Kostryń. Supernak patrzył w oczy Francuzowi żarem wierności. Gdy spostrzegł jedno pochylenie głowy, całym sobą, wszystkim kalectwem połamanej osoby swej przysunął się z szeptem najusłużniejszym i wydał z siebie wszystko ofiarnie, od jednego zamachu!
Marzyło się Supernakowi, że sprawy te otrzyma z jego ręki kanonik: dostałaby za to żona pogrzeb bezpłatnie i to najlepszej klasy! Lecz na sam widok głównego dyrektora, Francuza, pana tylu baronów węglowych, przezwyciężył wszystko; we wszystkich uczuciach portiera nastało szczęście wierności. Wierność za darmo, bez żadnej nagrody od prawdziwego mocodawcy kapitału.
Supernak donosił pobożnie, o księdzu Kani. Że już lada dzień ksiądz ujawni się z wiarą. Knote wciąż tam przybiega. Widać i Kostryń macza palce w tych rzeczach. Radzili dziś Kostrynie z Kapuścikiem.
Coeur przerwał te wyznania niecierpliwym ruchem ręki.
Supernak więc przykucnął, na ile sztywna noga pozwalała, wpatrzony czujnie w policzki dyrektora. Do nadszybia nie odprowadzał wielkiego mocodawcy. Nie potrzeba, by ludzie widzieli. Oczami tylko dążył za stopą dyrektorską.
Przepadało to darmo, lecz w tych razach rzecz nie jest w nagrodzie, a w gorącej czujności. Dla największego mocodawcy kapitału wierność będzie za darmo.
Coeur wszedł na górny poziom nadszybia i spytał sygnalisty o nazwiska dzisiejszej obserwacji: nazwiska dozorcy nie dosłyszał, a tylko drugie:
— Starszy górnik Martyzel.
Spłoszony sygnalista otworzył kraty windy i odbił znak do maszyny wyciągowej — dwa i cztery — jak kiedy klatka zjeżdża na dół z człowiekiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.