Czarne skrzydła/Lenora/Kostrynie/3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3.
PO BRZEGI SWEGO ŻYCIA

Dyrektor Kostryń zapisał w notesie:

Palacz Szymczyk (kotłownia Erazma) zredukować.
Knote o godz. 9 w kancelarii huty. Zapłacić i nagrodzić.

Spojrzał na zegarek. Przykra i nerwowa scena z Knote nie trwała dłużej niż pięć minut. Można jeszcze nie wracać do salonu.
Wetknął notes do wewnętrznej kieszeni kamizelki, przesunął krzesło na właściwe miejsce przed biurkiem i uciekł za firankę przy oknie.
Ach, Knote, biedna Knote... Czemu Kapuścik nie telefonował?! Jaki ostatecznie był połów na wiecu?... Coeur na pewno już wiedział? W Radzie Kopalń i Hut nic ściśle nie umieli powiedzieć. Czego chciał dzisiaj znowu ten idiota Falkiewicz?
Kostryń wciąż czekał jeszcze za firanką.
— Wierzę w Boga — powiedział nagle, prawie głośno.
Jakże nie wierzyć: iks lat temu znali się z leaderem Mieniewskim na politechnice zagranicą. Kiedyś, całą gromadą wracając z zebrania śpiewali pieśń rewolucyjną. Dziś już połowa z nich nie żyła. Kostryń szedł wtedy w pierwszej czwórce i, by się zagrzać, śpiewał pełnym głosem: Bo w piersi twej głos pieśni mej. — Mieniewski zatrzymał pochód pod zaśnieżoną latarnią, chwycił śpiewającego za kołnierz i huknął prosto w ucho: — Zawsze fałszuje ta cholera!
Od tej chwili znienawidzili się na całe życie.
— Com robił całe życie? — pomyślał Kostryń z rozrzewnieniem. — Pracowałem. A co on robił? Przeszkadzał pracować i szczekał. Szczekał po całym świecie. Teraz go Pan Bóg karze i syna tu sprowadza.
Właśnie tu.
Przeciw komu? Przeciw „Narodowej Pracy“? Kostryń sam gardził swoją organizacją. Trochę pieniędzy i kanonik, który opornym nie dawał rozgrzeszenia? Przeciw komunistom? Socjalistom? Mimo, że pozycje te znane były na wylot, nowa pozycja, a la „syn leadera Mieniewskiego“, odpowiednio użyta, mogła stanowić duży, duży atut.
Dyrektor wyszedł ostrożnie zza kotary i uśmiechnął się do jasnej ciszy gabinetu. Ach, wierna Knote nie wiedziała nawet, co przynosi! Usiadł na przeciw biurka, jakby za tym biurkiem czekał już dawno Coeur.
Vous soutenez toujours — lepiej ułożyć sobie Wszystko zawczasu, po francusku — że się nie rządzi, nie przewiduje dostatecznie. A oto przewidzieliśmy! Tu listy i dowody w sprawie Mieniewskiego. Kostryń skłonił się pustemu krzesłu i wrócił do salonu, przejęty gorącą radością.
Gdy zajęli miejsca przed pulpitami, radość owa pierzchła. Nie zdołała zaradzić temu muzyka. Kostryń grał, patrzył najusłużniej w oczy, a tymczasem jeden ruch podeszwy, kilka nieprzewidzianych zmarszczek na kamizelce grającego naprzeciw Coeura może wydać całkiem nieoczekiwany wyrok!...
I co wtedy?
Kostryń poddawał się akordom, niby je słyszał, niby wyciągał w przepisanym rytmie cieńszą od przędzy melodię Mozarta, lecz równocześnie jakby jakimś uroczystym hymnem, albo też może słowami najskromniejszej troski błagał Francuza o łaskę:
Czemuż ciągle milczysz? Chcesz w końcu tego strejku, czy go nie chcesz? Zrobiłeś konwencję węglową dla kawału, czy serio? Jakież teraz dostajesz rozkazy z Paryża? Dlaczego właśnie teraz zmieniasz całą rachunkowość? Powiedz, przynajmniej, jaką chcesz mieć politykę przy redukcjach?
W pewnej chwili Kostryń poczuł z obrzydzeniem, że żarliwą wolą ogarnia, przenika, chłonie w siebie wszystkie szczegóły ciała tego obcego człowieka, Wstrętna męczarnia.
A jednak doznawał ulgi, gdy tamten bawił się lub odpoczywał. Gdy Coeur przysunął się do pani Kostryniowej — żona była jeszcze piękna — i powiedział jej, że wygląda jakby zstąpiła ze stylowego medalionu, dyrektor Kostryń odszedł zręcznie pod piec ku parawanowi, wyklejonemu obwódkami od cygar, aby przeżyć w pokorze tę radość.
Rozmawiały z Coeurem we dwie, Stanisława i Zuzanna. Zuzanna ciągle wybuchała świeżym śmiechem.
Może za wysoko odsłoniła nogi? Bardzo piękne, to fakt. Prawie za kolana? W najlepszych pończochach jedwabnych. A gdy, ostatecznie, może z powodu jakiegoś dowcipu, a może właśnie dzięki tym kolanom Coeur rozśmiał się nagle... Równo, szczerze, wesoło u swego podwładnego, któremu z półroczną odprawą może wymówić miejsce...
Na odgłos tego uśmiechu wszystkie obawy pierzchną, a w sercu, niespodzianie, zalęga się dziecinna myśl, że życie jest piękne! Wiadomość o Mieniewskim, którą jutro-pojutrze przyniesie się Francuzowi uporządkowaną gruntownie, okryła się, jakby puchem świeżego owocu.
Coeur powstał. Żegnał się już z paniami. Jaka szkoda!
Odprowadzili go we troje, całą rodziną, do przedpokoju. Całą rodziną czekali, aż zapnie guziki szerokiego palta. I tu, dopiero tu powiedział Coeur rzecz zgoła nieoczekiwaną, za którą należałoby mu chyba płacić dolarami... Powiedział, że za parę tygodni przejeżdżać będzie tędy słynny kwartet francuski. Trzeba skorzystać i zaprosić sławnych muzyków na jeden wieczór.
Liczył więc, że za parę tygodni nic się jeszcze nie zmieni! A więc nie będzie strejku do tego czasu, a więc konwencja węglowa nie rozleci się jeszcze, a więc i Rada Kopalń zawrze umowę ze Związkami, na to on liczył, sam Coeur!
— Taki kwartet u nas. Prześliczna myśl — szepnął Kostryń wzruszony.
Obie panie wychyliły się jeszcze z drzwi przedpokoju.
Po schodach zeszli we dwóch. I znów stracił dyrektor Kostryń wszelką wiarę w przyszłość. Nie można było nigdy wiedzieć, czego Coeur chce, ani nawet gdzie się właściwie znajduje! Szedł przecie schodami, po czerwonym dywanie, a jednak patrzył i tak nieobecnie poruszał się, jakby szedł wszędzie indziej.
Gdy zatrzasły się drzwi i już fuknęło auto, Kostryń, z rękami na klamce, śmiejąc się do opustoszałego podjazdu uczuł, że wypełniony jest Coeurem po brzegi.
Po brzegi całego swego życia.
Uśmiechał się i czekał, czekał jeszcze, drobnymi łzami pryskał na czerwony dywan, lecz wewnątrz nie ubywała z tego strasznego morza ani jedna kropla...
Wróciwszy do gabinetu uciekł za firankę. Odczekać tu wiadomość: całych kilka tygodni spokoju. Nie będzie strejku i wogóle nic, Coeur zaprasza kwartet!...
Z salonu buchło głośne shimmy. To Zuza.
Nie dali mu spokojnie odczekać wiadomości. Zadzwonił na służącą, kazał sobie pościelić w gabinecie. Spanie dyrektora w gabinecie oznaczało dla domu stan naprężenia w zarządzanych instytucjach i wogóle w Zagłębiu. Dyrektor sypiał wtedy zawsze u siebie, przy papierach.
Papierami tymi był rulon dolarów papierowych, który mieścił się „niewinnie“ w okrągłym tekturowym pudełku po dziecinnym pudrze od odparzeń.
Kostryń położył na biurko złoty zegarek, portfel, chustkę do nosa, drobiazgi ze wszystkich kieszeni. Przestano grać. Prawdopodobnie służąca obwieściła „domowi“, że pan śpi w gabinecie. Niech się pomartwią.
Było mu doskonale tutaj, nawet w chwilach najcięższych zaburzeń. Ewentualnie, pięć tysięcy ludzi biega po placu kopalni. To prawda. Ryczą, wrzeszczą, chcą bić. I to prawda. Ale w końcu wieczorem rozbiera się tu człowiek i może sobie gwizdać. Cichutko gwizdać w naprężonej ciszy. Albo leżeć i myśleć — bez żony. Bez żony myślał zawsze o wspomnieniach dzieciństwa.
W chwilach dramatycznego napięcia, gdy grozili zagaszeniem pieców, czytał stare rachunki domowe, ocalone z Rosji. Widać było z poszczególnych pozycyj, że mimo wszystko, życie jest niezniszczalne. W jednostkach, tysiącach, czy milionach, wszystko jedno.
Podczas wielkiego strejku, gdy z Paryża leciały depesze za depeszami, dochodziło do tego, że czytał listy Zuzy sprzed lat dziesięciu, kiedy była małą dziewczynką. Jakiż świetny wywierały skutek kochane te baz groty!
Na dziś przygotował sobie dla ochłody parę ostatnich numerów Gazety Policyjnej. Drukowano tam bardzo ciekawe studium o badaniu przestępstw. Rozprawa ta napełniała Kostrynia energią i dziwną wiarą w przyszłość.
W jednym trzewiku a już jedną nogą boso zaczął Kostryń szukać noża do rozcinania kartek. Znalazł. Zapatrzony w elektryczne światło, grzebał jeszcze chwilę we własnym ciele. Pachniało grzybkiem, kwasem, piwnicą, czy też może zleżałą trucizną? Jak co dzień chyba po pracy ciało każdego człowieka. Dlaczego jednak na tym zwykłym ciele spoczywa tak ogromna odpowiedzialność?! Cała huta, cała kopalnia gniecie te wąskie barki za marnych kilka groszy.
Poklepał się po obojczykach, z litością rzekł do samego siebie — idziemy spać — już wsunął się pod kołdrę, gdy oto weszła żona.
— Cóż nowego? — spytała osobliwie dźwięcznym głosem.
Kostryń nie odpowiadał skrobiąc się żałośnie po łopatkach.
— Zaszkodziło ci coś może, Feliksie? — Przechadzała się cicho po dywanie.
Dyrektor czuł, że żona ma coś ważnego do powiedzenia. Wyczytał to ze spokoju jej klasycznej twarzy. Spokój świadczył u Stanisławy zawsze o wielkim wzburzeniu. Nienawidził urody żoninej. Napawała go zachwytem, lecz nigdy nie mógł się do niej przyzwyczaić. Z głupią, pulchną Knotę robił przecie co chciał i mógł się przyzwyczaić, i nieraz szaleli. Do żony nie mógł się przyzwyczaić nigdy.
Naturalnie: by ukryć zakłopotanie, usiadła przy biurku i zaczęła coś czytać. Byle co, rachunek, raporty, chustkę do nosa, zegarek!!
— Dbam o dom — warknął ostro z łóżka — dbam o żonę, dbam o córkę, o wszystko dbam. Nie należy mi przeszkadzać, gdy nawet w nocy jeszcze jak pies waruję.
Przestrzegając zasad sprawiedliwości uważał, że skoro Knote dziś oberwała, to tyleż samo należało się żonie.
— Dbałem nawet, gdy zbóje kołem mnie łamali — była to aluzja do bicia w nadkaspijskich kopalniach — a tyś, jako westalka, czekała w oknie salonu, kiedy skończą.
— Masz dużo zmartwień teraz, wiem. — Stanisława westchnęła pokornie. — Sprawa jednak jest na tyle ważna! Zwłaszcza obecnie. Chodzi mi o Zuzannę...
— Tak — Kostryń przymknął powieki — za wysoko unosi suknię w towarzystwie.
Pani Stanisława mówiła dźwięcznym, czystym sopranem, dodając do niego jeszcze liryczne drżenie. Chodziło tu o rzeczy poważne, o których myślała dzisiaj całe popołudnie u siebie, w bibliotece.
W bibliotece publicznej imienia Staszica. Kostryń cierpliwie tolerował tę duchową dobroczynność, jako skuteczny gromochron przeciw wszelakim składkom.
— Sądziłam początkowo, że pan Coeur, często u nas bywając i od tak dawna, na mnie tyle czasu traci. Było mi to zupełnie obojętne. Okazuje się jednak, że chodzi o Zuzę. Należy to koniecznie wziąć w odpowiednie ramy. Zwłaszcza teraz, w tak niepewnych czasach. Dość znaczna różnica lat — do rozważenia. Gdyby się jednak pobrali? Zuza nie znajdzie lepszej partii w Zagłębiu.
Wymawiając ostatnie słowa pani Stanisława odwróciła oczy od światła, by spojrzeć na męża. Głowy jego nie było na poduszce. Schował się! Zobaczyła tylko końce palców przytrzymujące kołdrę.
— Nie niecierpliw się, posłuchaj. — Podniesionym głosem, aby przekrzyczeć kołdrę, powtórzyła raz jeszcze całą propozycję.
Kostryń milczał. Dusił się i dławił. Serce mu waliło! Ach, słyszał je kujące głośno, jakby ktoś słupy w ziemię wbijał!
Zostanie teściem, ojcem tego Coeura! Wnuki będzie miał od Coeura! Córka mu w ciążę zajdzie, właśnie od tego Coeura!!!
Skurczył się, zwinął w kłębek, zatkał uszy dłońmi i począł wyć. Równo, nieustannie. Żona wzięła go dobrotliwie za ręce. Pokopał kołdrę i wył coraz donośniej. Przewalał się w nim ten Coeur, jak roztopiona stal!...
Pani Stanisława zrozumiała inaczej. Po swojemu. Że mąż nie chce mówić o tym na razie. Ma tyle innych, poważnych kłopotów. Obetkała go starannie kołdrą i na palcach wyszła.
Kostryń wiedział już dawno, że jej nie ma, lecz wył dalej. Mogła słuchać pod drzwiami. Zresztą, skuczał dla samego siebie. No tak, partia była świetna. Świetna!!! Koneksje do samego Paryża. Do centrali.
Przypomniało mu się, że Towarzystwo utrącało kariery Francuzów, którzy żenili się z Polkami. Zaskuczał jeszcze głośniej w bezsilnym przeświadczeniu, że Coeura Towarzystwo nie utrąci. Za nadto wtarty we wszystko i rozgałęziony.
Nie myśleć więcej. Czytać. Ułożyć się spokojnie i czytać Gazetę Policyjną. O zamkach, „kłódce z cierniem“, kluczach obrotowych, systemach Yale, Chubb i Bramah“.
Zawiłe rysunki i przekroje tych systemów dawały spłakanym oczom dyrektora błogi wypoczynek. Rozranione, bolesne myśli jęły się uspokajać, przekręcać i odkręcać jak rozumne sprężyny. Do serca spływać jęła potulna, błoga cisza. Kostryń omal nie wyskoczył z łóżka i nie zapisał w notesie pewnej myśli, która mu się objawiła przy lekturze.

„Bóg — to jedno szczelne, dokładne zamknięcie“.
Gdy oto pękły nagle wszystkie myślowe sprężyny!

Schował głowę pod kołdrę. Zakrył się ramionami czując w ustach takie samo milczenie przeraźliwe, jak wtedy, wtedy na placu nadkaspijskiej kopalni, gdy czarne pięści uniosły się nad nim niespodzianie...
Patrzył ze zgrozą, zjawiały się bez liku! Zaciskał powieki, otwierał, póki nagle milczeniem zeschniętych warg nie powiedział samemu sobie:
— Zredukować Szymczyka!!!!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.