Czarne skrzydła/Lenora/Kostrynie/7
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarne skrzydła |
Część | Lenora |
Wydawca | Gebethner i Wollf |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Antiqua”, St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część Lenora Cała powieść |
Indeks stron |
Dyrektor Kostryń zatrzymał auto na rogu ulicy Przemysłowej i, zamiast — „wracaj pan do domu“ — powiedział szoferowi Smolakiewiczowi:
— Mieszkanie Mieniewskiego. — Tak dalece myślał nad swym planem. Po chwili dopiero dodał:
— Wracaj pan na kopalnię.
Ulicą Przemysłową, pod górę w stronę Cieplika szedł Kostryń, pełen najlepszej nadziei. Czy nawet poczucia zwycięstwa. Poczucie owo zdawało się już zawczasu błyszczeć ostrymi drzazgami światła w oknach niskich domów, za każdą szybą wystawową i wzdłuż blaszanych rynien. Nie zmniejszyło się nawet na widok bezrobotnych, którzy niczym kupy odgarniętego błota trwali na chodniku przed Domem Ludowym.
Nie trzeba nigdy ulegać wrażeniom: wali się na człowieka, wali, wali, a za jednym zamachem może się odkręcić. Falkiewicze tylko poddają się wrażeniom.
I po pijanemu straszą ludzi.
Trzeci poziom?... Cóż to znowu ma być z tym trzecim poziomem? Nie zapisał tego w notatniku, trudno bowiem pisać na ulicy. Niemniej do wielu innych spraw, które przygotowywał Coeurowi, dodał w myśli, bardziej stanowczo, niż żeby się to na papierze zapisywało: usunąć Falkiewicza.
Krótka, prosta decyzja przywróciła dyrektorowi wiarę we własne siły. Rozmowę z Drążkiem zaczął całkiem spokojnie od obojętnego przywitania: — Dzień dobry panu, panie pośle.
Działo się w prywatnym pomieszkanku, przy restauracji. Cieplik jako gospodarz był w tych wypadkach nieoceniony. W prywatnej marynarce (bez zielonego fartucha) podał kawę, osobiście pokazał, gdzie jest dzwonek, przekręcił parę razy kontakt na dowód, że funkcjonuje, i znikł.
Dyrektor Kostryń i poseł Drążek pozostali w paltach. Dyrektor w granatowym, dostatnim, poseł w wilczym kubraku. Konferencje tego rodzaju odbywali zawsze w płaszczach: aby nie było żadnych złudzeń co do oziębłości towarzyskiego charakteru.
Poczęstowali się wzajemnie papierosami. Kostryń wolał ssać swe odlewane szkiełko. Drążek palił dyrektorskiego papierosa. Pewno reprezentacyjny, płaci Towarzystwo, ba, Towarzystwo ma z czego! Z papierosa, z kosztów, z tego co, kto, ile i na co ma, można było odrazu jechać na właściwe tory.
Za wcześnie jednak! Jeszcze się atmosfera nie rozgrzała. Utyskiwali obustronnie na zbyt ciężkie warunki. Wymienili między sobą ostatecznie: dumping, koszta własne, brak zamówień, bezrobocie, ostrużyny ziemniaków, brak mieszkań. O właściwej rzeczy ani słowa. Za siedmioma rzekami, lasami i gdzie tam jeszcze owa rzecz właściwa!
Kostryń siedział i ssał wciąż szkiełko. Gardził chamstwem socjalistycznym do szpiku kości. Drążek brzydził się limfy dyrektorskiej aż go w dołku ściskało. Dla dodania sobie ducha zjadał Drążek już czwarte ciastko z kolei. Mlaskał na całą izbę, popijał głośno kawą, a Kostryniowi od twardego zacisku poselskich szczęk dreszcze latały po grzbiecie.
— Żeby nie wspólny interes, tobyśmy tutaj razem nigdy nie siedzieli — rzekł Drążek uważnie oglądając ciastko. Rzygać mu chciało się od tego towarzystwa!
Macał oczyma wątłe ciało Kostrynia i w duszy łamał mu chude, wydmuchane piszczele na czterdzieści kawałków. Kostryń zaś czekał. Jeszcze minutę.
Jeszcze dwie. I cztery jeszcze...
Nakoniec zatrzęsło posłem od stóp do głów. Szurnął podeszwami po podłodze i stało się, co się działo przy takich rozmowach: cholera!!! Tfu!
Tych grzechów kapitału — rany boskie! Nieszczęśliwe przedmieście Zielone, pod laskiem, które huta Katarzyna raz po raz, dzień po dniu zalewa parszywą wodą, ale rur do poziomu pobliskiej rzeczki nie przeprowadzi i ludzie w odchodach huty gniją, jak — tfu!
O Zielone, o place, ulice, o wodę: — Z kopalń ją odprowadzacie, miastu mieliście prowadzić, filtrować, przez filtry na stopięćdziesiąt metrów lejecie tysiąc pięćset, baby stoją przy kranach z gnojówką, ręce łamią, a dzieciom po szkołach do mycia brakuje! Drańcie!! Tfu!
O Zielone, o place, wodą, o węgiel, samego miału półtora tonny pada z kominów na obwód Osady, w przeciągu doby jednej, ale stawiacie kominy, drańcie, bez komór ochronnych.
— Drańcie, drańcie — krzyczał poseł, aż mu w płucach pękało. W tych samych płucach, którymi umiał każdych komunistów przekrzyczeć!
Kostryń uśmiechał się pod tymi zarzutami, jakby stał w deszczyku majowym. Przeczekał i dopiero wtedy powiedział swoją prawdę.
— Jak do zgody nie dojdziemy — uskarżył się rzewnie dyrektor — to nie tu w Osadzie będzie nasze Towarzystwo płaciło podatek, a w Warszawie, gdzie ma centralę. Swoje miejsce prawne. Dlatego gmina nie ma co zanadto narzekać, że biura paryskie wsadzili akcjonariusze w swym wykazie do brutta. Prawda! Biura paryskie Towarzystwa obciążają ogromnie bilans, ale jak się ze swymi podatkami przeniesie Towarzystwo do Warszawy, to z czego będzie żyła Osada Górnicza, z czego?
Od takich możliwości, choć na jawie pod czwarte piętro wyciągnięty, walił się cały Dom Ludowy, jak z kart, za jednym podmuchem. Drążek nie dał po sobie nic poznać. Brońże Boże! Żarł ciastka głośno, aż mu światła po szczękach latały, ale serce ustawało z rozpaczy.
Kostryń wcale nie patrzył, do kogo mówi. Po co? Z zamkniętymi oczami ciął i aby tylko ciął tym osłodzonym swoim słowem. A tu radca prawny, a tu przeniesienie podatków, a z tego co najwyżej proces, a jak procesy takie przeciw kapitałowi, i to zagranicznemu, wyglądają, wiadomo chyba!...
Kiedyż zjawiło się rozstrzygające słowo, kiedy zachybotało w mroku alkowy Cieplika i kiedy przeminęło bezwstydnie?! Oto dyrektor dogadał się do tego, by Związki umilkły na razie o strejkach... Do terminu zawarcia nowej Umowy niech przyjdą na Radę Kopalń i Hut ze status quo. Za co: nie będzie przeniesienia podatków, wszystkie pomoce przy Ludowym Domu ze strony samorządu i wpływ na cegielnię.
Poseł Drążek spijał nieustraszenie kawę, a w myślach rozpaczał: była to bowiem gremialna sprzedaż klasy robotniczej dla lokalnych korzyści. Wiedział nie głową samą, ale sercem i własną skórą, ile zarobi każdy z robotników na placu, dole, na powierzchni, przy maszynie, na odkrywce, przy płuczce, a ile każdy musi kupić, by zjeść. Nie starczy ludziom i znowu płacze dziecek w izbie a nogi głodnego karowacza za wózkiem nie nadążą.
— Status quo?! — warknął Drążek, — No, a drożyzna?
— Status quo — przywtórzył Kostryń.
Poseł splunął przez szparę w przednich zębach, na posadzkę.
Co splunięcie takie znaczy, wiedział dyrektor Kostryń nie od dziś. Znaczyło pogardę, niemoc. Mokra kropka chamskiego zakończenia: zgodę do dalszego zakrętu... Kostryń powstał, dwoma palcami dotknął ramienia Drążka, bardzo ostrożnie, jakby się bał palce łajnem pobabrać i wyszedł na powietrze.
Strzepnął poły płaszcza. Status quo na sezon zimowy — nieomal że w kieszeni. Cisza i święty spokój w Związkach... Nie odczuwał radości. O wiele więcej: prawdę i jakąś dobrą, łagodną mądrość. Mądrość życia. Tak wielką, że aż z humorem graniczącą. Jest na świecie taki humor, z którego nikt się nie śmieje nigdy, a który wszystkim i wszystkiemu pomaga!
Podreptał teraz do Knote, koło gmachu Rady Kopalń i Hut, koło aeroplanu, ustawionego uroczyście na podwórzu Rady. Wybił znak umówiony w pobielone okienko kuchni.
Knote otworzyła dyskretnie, ubrana w biel szpitalną. Zamknęli za sobą na klucz, w ciemnej kuchence zostawił laskę między skrzynią a szafą i weszli do pracowienki. Drzwi do nyży były zamknięte.
Dyrektor na migi kazał odkręcić kran.
Robiono tak zawsze, gdy pozostawał w nyży i podglądał ciekawsze chore. Biedne żabki ludzkie — było to przecie wyrażenie Feliksa! W plusku wody, jak w płynącej grocie, mogli rozmawiać półgłosem, bez obawy, że Mieniewski w nyży usłyszy.
Kostryń, usiadłszy na brzegu kanapy, spytał masażystkę, czy nie miała dziś do czynienia z wenerycznymi wypadkami? Ostrożność przede wszystkim.
— Nie było dzisiaj żadnych takich wypadków. — Uklękła obok na ceratowej kanapie w skromnym pragnieniu wytworzenia stadła. Bardzo często tworzyli je dawniej. Składa się sobie głowy wzajem na szyjach, jak konie, i jest stadło. Czuję się wtedy zobopólne pulsy. Bez zmysłowej korzyści, dla zasycenia idealnych uczuć. Czekała na nie dziś jak nigdy jeszcze. Kostryń nie był jednak usposobiony do stadła. Pragnął przyjrzeć się gościowi nyży i coś postanowić. Wzgardził potrzebą stadła.
Poszli do Mieniewskiego. Knote z lichtarzem, w nyży bowiem nie było elektryczności. Kostryń cofnął się od progu. Posiniaczona twarz Tadeusza, z plastrami przylepionymi na policzkach, wyglądała dziwacznie, jakby ją obsiadły białe, sztywne motyle.
— Gdy tylko będzie pan mógł już wstać, pierwsze pańskie kroki od pani Knote będą do nas — wykrzyknął mrużąc prędko powieki. — Czekamy całym domem. Po pięknym wiecu tak przykry wypadek. Spadł pan pociemku ze schodów? Drobiazg?! Bardzo niemiły w każdym razie.
Kostryń usiadł na krawędzi łóżka. Doznał stanowczego przeświadczenia, że dopiero w synu spotka Mieniewskiego istotne nieszczęście.
Tadeusz dziękował za miłe zaproszenie, ba, z za strzeżeniem: — Cóż powie na to nienawiść klasowa? Ojciec mój mówi o panu wyraźnie: Kostryń to istny wampir.
Wyciągnął do dyrektora ręce i zaczęli się śmiać. Tadeusz szczerze, głośno, Kostryń cichutko, twardo, jakby precyzyjnie piłował coś tym śmiechem. Po czym przeszukując twarz Tadeusza wyłupiastymi oczyma zaczął nagabywać o stosunek do ojca. Trzeba to było koniecznie wypośrodkować. Gdy nagle bez żadnych przejść, ostrożności dyrektor zapytał:
— Jakie są najbliższe plany pańskie?
— Nie mam żadnych planów.
— Nie ma pan żadnych?...
Knote na palcach podeszła ku oknu nyży.
— No, więc na razie zostaje pan tutaj?
— Ależ nic podobnego — wykrzyknął Tadeusz. — Wyjeżdżam zagranicę. Oczywiście!
— Na studia?
— Mowy nie ma o studiach. Mam wiele innych spraw. Bardzo poważnych.
Kostryń podał co żywo eukaliptusowego cukierka. Prawdziwe szczęście mieć sprawy zagranicą. Nie tu w Zagłębiu, a już przede wszystkim, nie w Osadzie Górniczej. Przymknął oczy i poskarżył się na tutejsze stosunki. Rząd, podatki, Województwo, ludzie, kradzieże, nieustanne kradzieże: kradną drzewo, chodniki na kopalni rozbierają, po domach roznoszą, Kasa Chorych, zrażają wszelką inicjatywę, tysiące darmozjadów, bezrobotnych, chciwość, żarłoczność, zdrada, komuniści.
— Mój ojciec mówi to samo o ludziach — wybuchnął nagle Tadeusz. — Zupełnie to samo. A to przecież — rozłożył ramiona, aż mu się koszula na piersiach rozbiegła — wy jesteście ojcami tych dzisiejszych ludzi! Ojcami tych ludzi, ojcami tych spraw.
Kostryń ręce rozłożył, jak do modlitwy, z goryczą wziął na siebie odpowiedzialność za ojcostwo nad dzisiejszym światem i znów namulać jął drobnymi pytaniami. O ową zagranicę. Gdzie, kiedy, po co, a jeżeli w handlowych sprawach, to można by zużyć tutejsze stosunki, zwłaszcza francuskie, jeżeli nie francuskie, to niemieckie; chyba, że chodzi tu o Anglię?
Znad uniesionych brwi spojrzał na Tadeusza: może teraz wyjaśni się ów King of England?
Skoro nie chodzi o Anglię...
Tadeusz plątał się w odpowiedziach, aż Wreszcie opadając na nędzne bety głupiej Knote, jęknął: — Wyjeżdżam do Szwajcarii!
Kostryń wstał. Wiedział już wszystko. Tak, tak, śliczną miał twarz ten Mieniewski. W zmęczonych rysach orlich czy też sokolich, w dużych, błyszczących oczach malowała się rozpacz.
Gdy wyszli i drzwi za sobą zamknęli szczelnie, wpatrzyła się Knote w Feliksa wzrokiem pojednania i triumfu. Kto pierwszy wynalazł tego zamachowca, kto go skrył przed innymi, kto go teraz cichutko przechowuje?
— Idiota, wszystko kłamie — szeptał Kostryń na środku pracowienki. — Nie jedzie zagranicę. Rozumiesz? My jesteśmi „ojcami tych ludzi i tych spraw“... Ko-mu-ni-sta! To jasne. Gdy tylko wyjdzie z mieszkania, zobaczysz, co tam ma w tych garnkach. Otwieraj ostrożnie. Do pewnego stopnia narażasz dla mnie życie. Ty... A twoje życie jest moje. Moja własność. Ty....
Głaskał ją po karku odgarniając w górę włosy.
— Kłamie, że spadł ze schodów. Na razie ani słowa nikomu. Kapuścikowi broń Boże. Sprowadź mu tę dziewczynę, z którą żyje. Naturalnie. Zaraz jutro, pilnuj tego.
Potakiwała, wzruszona niepomiernie. Niczego przecież w życiu tak nie pragnęła, jak właśnie, by móc pracować przy boku swojego człowieka. A cóż dopiero przy boku dyrektora! Pracować i patrzeć wiernie w rozkazujące oczy.
Gdy oto palce Kostrynia zacisnęły się na karku tak silnie, że głowy przechylić nie mogła. Rzekł głośno w stronę nyży: — Do widzenia pani Knote — i poprowadził ją przed sobą w stronę kuchni.
Tu dopiero puścił. Zapatrzony w posmarowane białą farbą okienko, nasłuchiwał i czekał. Aż Knote wyczytała w jego wzroku zachętę. Zachętę, która płynie z wdzięczności. Lekko, cicho podeszła na palcach, aby raz, wiernie objąć.
Wpił się w nią drapieżnymi palcami, pociągnął za włosy, zapchał w kąt w stronę kufra. Tu zaczął szarpać, obnażać i wydobywać z niej nagie kształty, jak z komody. Ani się bronić, ani krzyczeć — szczypał tak straszliwie — ani prosić, ani płakać.
— Głowa będzie bolała potem pana dyrektora — jęknęła nieśmiało.
Miął jej twarz, zasnuwał ciemnym ruchem, męczył, poniewierał, dopchawszy w kąt kazał spełniać okropne wymysły. Knote nie pozwoliła dotąd nigdy na takie pohańbienie, jeszcze po kątach, w kuchni!! Całą nadzieję, dumę całą stanowiło, że gdy już byli razem, to jedynie jak porządne małżeństwo.
— Za nic na świecie — szepnęła spomiędzy kuferka i szafy.
Porwał ją za uszy, nacisnął kolanami, zmusił, a potem jakby oparzył strasznymi słowy: — Twoje życie jest moje.
Nie oglądając się za siebie, wyszedł.
Jak siedziała między kufrem a brytwanką z piaseczkiem dla kota, tak pozostała. Zbrakło jej sił, by podnosić się zaraz z takiej hańby. Z czołem wspartym na zimnych okuciach kuferka szukała jakiejś pociechy. Aż wreszcie skrobiąc palcami w zimnym piachu brytwanki powtarzać jęła w myśli raz za razem bez tchu i bez końca:
— Za to twoja córka, twoja córka... Poczekaj, za to twoja córka....