Czarne skrzydła/Lenora/Ojciec i syn/4

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.
NIE MOŻNA BUDOWAĆ WŚRÓD MROKU

Poseł Mieniewski nie lubił rodziny w pobliżu działalności partyjnej. Niemniej przeto, nie mógł sobie pozwolić na szczerość. Przybrał natychmiast ojcowskie oblicze i wypuścił z piersi ciepły dech patriachalny.
— Cóż to za gary? — zawołał.
— Wspaniałe, huculskie.
— Widzę, wracasz z Borysławia?
— Z Borysławia, ale jadę z Warszawy.
Zaczęli solidarnie trudną i żmudną komedi „panującej“ rodziny. Więc przykładnie o wzajemnym zdrowiu, więc — może śniadanie?
Więc syn już jadł, więc ojciec — no, to zapal przynajmniej — na co syn, że wprost przeciwnie, więc poseł: — nie mamy żadnych sekretów — i o wiele łagodniej mówił znów do Drążka.
W pewnej chwili, przechodząc mimo, położył Tadeuszowi rękę na ramieniu. Nikłe dotknięcie, krótka sekunda ciepła, a jednak uśmiechnęli się do siebie i zarumienili z przestarzałej radości.
Tadeusz wzruszył się nawet. W istocie, cóż takiego wielkiego ma znów ten ojciec w życiu? Wapnem pachnąca landara, trzy krzesła, blaszana umywalnia, pod ścianą łóżko, nad nim Marks w śmietanie biało drukowanej siwizny, nad Marksem afisz z wrzeszczącą Marsylianką, nie takie znowu cuda! I jeszcze za to wszystko może istotnie jakiś zamach?...
Postanowił na wypadek rozsądnej decyzji ojca w sprawie wynalazków wypłacać staremu dziesięć procent obrotu brutto przez dwa pierwsze lata.
Gdy zostali sami, zapragnął wszystko odrazu wyłożyć ojcu. Chodzi o pewną świetną a bardzo pożyteczną rzecz.
— O wszystkim możesz ze mną mówić po wiecu. Rozgrywa się tu duża stawka, a ciężko mi to już przychodzi. — Poseł Mieniewski oparł się na ramieniu syna. Wsłuchany w trzask drzwi, zgrzyt piachu na korytarzach, łażenie, bieganinę, głosy pośpieszne i splątane, dodał:
— Nikt nie przypuszcza, jak bywam czasami zmęczony. Ileż to już tych wieców było? Ile jeszcze będzie? Dodaj do tego komunistów, którzy mi wrzeszczą na zgromadzeniach jak opętani.
— Tak? Pani Chylicka mówiła mi w Warszawie, że zamach mogą tu na ciebie zrobić.
— Zamach?
Stali blisko, wsparci wzajem o siebie. Wiadomość o zamachu nie zrobiła na leadera najmniejszego wrażenia.
— Czy myślisz, żebym sobie dużo robił ze śmierci?
— Co za gadanie!
— Z twojej tak. Nigdy więcej na wojnę nie pójdziesz. Z mojej nic.
Objęli się przez pół, jak to się już nie zdarzało od ery ekwipunku, kiedy raglan kupili. W drzwiach przypomniał sobie pan Mieniewski coś jeszcze. Twarz mu wykrzywiły ciężkie, czarne grymasy, pełne najwyższej pogardy:
— Zamach? Sto razy wcześniej wiedziałby o tym tutejszy pan Kapuścik. Wszystko zaszpiclowane!
W rumowisku korytarza zetknęli się nos w nos z Kozą. Opromienił leadera entuzjastycznym spojrzeniem i pozwolił sobie stwierdzić, że gwoli zwiedzenia budowli Domu wybrani towarzysze są już od dość dawna na dole.
Leader kroczył ku nim powoli, aby dać czas potęgującemu się widocznie wrażeniu. Oraz, aby wypatrzeć, czy nie ma w grupie kogoś przydatnego do nawiązania rozmowy?
Gdy leader znalazł się już blisko, grupa czekających ugięła się nieomal. Jakby okazać chcieli, że dla wielkiego człowieka nigdy dość miejsca między maluczkimi.
Wszystkie twarze rozjaśnił uśmiech stropiony, tkliwy, uśmiech nadmiernej nadziei.
— Jak się macie, Martyzel? — zawołał leader do człowieczka stojącego na czele.
Martyzel ostatni raz poprawił sobie druciane okulary i ze świstem wciągnął powietrze. Coś się w nim takiego stało, taki gwałt niewytłumaczony, jakby naraz zahuczała gotowość tysiąca myśli.
Poseł w prywatnych rozmowach (co innego na wiecu) nie dopuszczał z zasady do wybuchów entuzjazmu. Rzekł śpiesznie:
— Dzielny górnik, Martyzel!
— Bazyleja, Bruksela, Amsterdam — Martyzel wymawiał uroczyście nazwy międzynarodowych zjazdów socjalistycznych, ni to nazwy zwycięskich bitew — wszędzie tam słyszałem wasze słowa, pośle!
Leader podał rękę. Po czym dwoma palcami dotknął lekko obu ramion górnika. Było w tym ruchu coś pośredniego jakby między dotykaniem sakramentu a doktorskim pukaniem. Gest błahy, a jednak dziwnym sposobem z ciała ludzkiego ważną sprawę czyniący.
— I ciągle jeszcze tak was po świecie nosi?
— Już mnie wcale nie nosi. Reumatyzm trzyma na miejscu. — Na dowód owego reumatyzmu, wyciągnął Martyzel przed siebie obie ręce. Osadzone na sękatych przegubach, duże, żyłami przejęte, z czarnym cieniem w bruzdach wiotkiej skóry, wyglądały jak martwe przyrządy.
— Nie reumatyzm — poseł spostrzegł, że jedna z kobiet asysty żywiej współczuje rozmowie. — Nie reumatyzm, a na pewno kobieta. Powiedzcie no prawdę?
Okazało się, że Martyzel ożenił się i ma już dwoje dzieci. Wszyscy dawno to wiedzieli, ale szczegóły takie nie mogą przecież obowiązywać posła. Co żywo przedstawiono mu ową niewiastę z asysty, smukłą brunetkę w popielatym żakiecie, zapinanym na kościane guziki.
Była chyba znacznie młodsza od męża, czy też może tak szczęśliwie zachowana?
Leader podał jej rękę i zalotnym a jednak powściągliwym spojrzeniem zaglądnąwszy w oczy, rzekł:
— Na miły Bóg, tylko z dziećmi, ludzie, nie śpieszcie się zanadto!
Wypróbowane to powiedzenie pochlebiało sile mężczyzny, a zarazem chroniło zdrowie i piękność kobiety.
— Wilk — kończył poseł w stronę Martyzela — wilk ostatniego strejku robotników w Westfalii. Możeście nie był, Martyzel, przed wojną wilkiem, co?
Gdy padły słowa o westfalskim strejku, nietylko Martyzela, całą asystę, jakby elektryczność przeszła. Tutaj od dawna przecie zewsząd strejkiem pachniało w powietrzu i co?
Kapitał prowokował dalej. Wszystkie znaki robotniczego życia wyraźnie prowokację wskazywały. Któż znajdzie odwagę, żeby to wypowiedzieć, skoro Martyzel, który od tylu lat ciągle w książkach siedzi, ręce tylko nieśmiało wyciąga!?
A tu poseł zawinął połą płaszcza i już wszyscy idą w inną stronę.
Żółte klepisko schło cierpliwie na słońcu, w głębokim cieniu ścian szeleściły jasne strzępy wiórów, przez puste okna niby kruszyny przelatywały wróble, lecz gdyby nie ta cała budowa, to by poseł Drążek inaczej z kapitałem gadał, inną by tu ludzie znajdowali obronę, a tak? Dom wznosi się, tymczasem płaca kapitału jest dookoła taka, że pod ścianami chyba zasiąść i ten mur gryźć?
Śledzili za leaderem. Jak się ustosunkuje?
Widać było, że Drążkowi nie świadczy. Drążek sto razy podbiegał, zaglądał, nic nie wyłudził. Aż zatrzymali się wszyscy na rumowisku, w pobliżu parkanu. Głodne ciemne twarze asysty, leader na uboczu, a przed ludźmi Drążek, purpurowy z wściekłości — przez wysadzone oczy krew mało mu na wapno nie strzykała.
— Tutaj — rozdarł się przeciw słonecznemu powietrzu — tysiąc robociarzy zasiądzie, wpatrzonych w kino. Nie w głupie obrazki, a pożyteczne: macierzyństwo, pokaz akuszeryjny, weneryzm, podróże. Tutaj przemówi do nieuświadomionych o związku nasz sekretarz, Koza. Tutaj — Drążek wskazał na kupę gruzu usypaną w kącie — zaśpiewa chór robotniczy... Tutaj skromne siły wydoskonalą teatralnie nasi amatorzy. Oto przyszłość. Naprzeciw Rada Kopalń i Hut, a tu właśnie —
— Przez gościniec tylko?
— Przez gościniec — jęknęła asysta.
Wszystkie spojrzenia skupiły się na leaderze. Rozumiał, że postawą swą musi ustosunkować się nałożycie do zewnętrznego wcielenia Rady Kopalń i Hut.
Była to jednopiętrowa, pękata kamienica, w stylu rokoko, kryta szarą, połyskliwą dachówką. Nad ok nami szła koronka zielonych stiuków, w czysto umytych szybach prężyły się białe smugi słońca.
— Więc to tutaj? — Poseł Mieniewski, pamiętający wybornie każdą twarz robotniczą na przestrzeni tylu lat swej pracy, zasadniczo nie pamiętał w obliczu towarzyszy urządzeń kapitalistycznych. Mieściło się w tym pouczające lekceważenie i zawarta była domniemana znikomość tych urządzeń.
— Taka śliczna bombonierka — dodał zjadliwie.
Słowo bombonierka przerwało wszystkie tamy. Szare półkole asysty przemówiło... Jęło skrzeczeć, krzyczeć, człek przy człeku, podobny, krępy, taki sam, jakby nagle szary, ścisły parkan zaczął wrzeszczeć ludzkim głosem.
Jedno nasamprzód, aby tylko wziąć sam czas pod uwagę: osiem godzin! Od tego czasu chcą odliczyć teraz czas zjazdu na dół i wyjazdu na powierzchnię. To już przybywa robotnikowi pół godziny! Co jest wbrew wszelkiej ustawie!
— Dodać do tego wprowadzenie pod ziemią półgodzinnej przerwy jedzeniowej?
— Kto ma jeść, jak prawie nie ma za co, a praca jest na akord? Będą zdychać, a będą lecieć za wózkami, będą zdychać, aby tylko wiertać i jeszcze wiertać. Wiertać!!!
— A zamach na angielskie soboty?
— A nie kupuje to kopalnia wszystkich urlopów robotniczych?!
— A chociażby ten przydział węgla — piszczały kobiety — tych parę miałkich korcy?!
Leader słuchał bez jednego drgnienia twarzy. Wygładziła się w nim hartowana latami płaszczyzna odporności.
Uśmiechnął się szeroko i krzyknął swym potężnym organem poprzez wszystkie głosy:
— A któż temu winien?!?
Wedle jednych główną sprężyną był Kostryń, dyrektor kopalni „Erazm“ i zarazem huty „Katarzyny“. Prezes „Narodowej Pracy“, już z samego tytułu wiadomo wszystkim wszystko!
Wedle drugich nie Kostryń, głupia, posłuszna kukła, całą oś tej sprawy stanowił dyrektor zarządzający, straszna cholera, Francuz Coeur. On pogodził cienkie pokłady z grubymi, on utworzył syndykat, zorganizował wszystkie kapitały! „Kier“ po polsku znaczy „serce“! Dobre serce?!
Wedle trzecich, nic innego po wielkiej wojnie nie było spodziewane, jak znów to! Jedno i to samo. Skoro znów ojczyzna nastała, z wojskami, lotnikami, podatkami i wszelakim rządem: ta sama nędza!
Już ciągnęły się w słowach prężne głosy buntu, partia niedawno jeszcze była w rządzie, nie tu przecież o tym rozprawiać, poseł ruszył naprzód.
Uroczysta wizytacja gmachu przemieniała się stopniowo w zacięty pościg. Pan Mieniewski raz za razem powtarzał do Drążka: — niech się wygadają, nie przeszkadzajcie; Kostryń to dawny mój kolega ze studiów, błazen, Couera znam, skończona kanalia.
Zostawiwszy Drążka za sobą, szedł przodem powtarzając: — Błazen i kanalia.
Tuż za nim Drążek i gruby majster, obaj w futrzanych kurtkach, niby dwa gończe psy. Patrzyli leaderowi żarłocznie w przekrwione oczy i pod stopy.
Z tyłu wciąż podbiegała kręcąca się gęsiego asysta.
Leader stąpał coraz prędzej, blady, zlany potem, to skręcał w otwarte korytarze, to znów brnął rumowiskiem naprzód.
— Nie to — krzyczał ktoś z głębi — a tylko, że nas ludzi, ludzi, ludzi wszędzie za dużo!
Och za dużo! Leader odwykł już od takiego stykania się „z materiałem partyjnym“. Robili to za niego od dawna inni, młodsi. Rozgadany idiotyzm gorących, bezpośrednich nadziei, wstrętna ohyda ucisku, której dawno już praktycznie nie oglądał, brak wszelkiej szczerej odpowiedzi w głębi duszy — wszystko to dręczyło go bezmiernie.
Uciekał więc teraz z trudem łapiąc oddech i bucząc coś do siebie coraz wyższym dyszkantem. Dyszkantem bezsiły i wstydu.
Koniec pięter!
Z występów muru pomykał wąski mostek — wszystkiego dwie belki — prowadzący nad przepaścią ku strychom.
Innej drogi nie było.
Otóż to właśnie, ostatni mostek!...
Zwalić się tu po drodze w przepaść, albo czekać, aż po południu łeb kamieniem rozwalą!
Nie wierzył w jedno ani w drugie. Niemniej uśmiechnął się ku pięknemu niebu jesieni błagalnie, jakoby w obliczu nieuchronnej śmierci. Poczuł łzy w oczach.
Z czarnych drzwi przeciwległych strychów wyłoniła się pokraczna postać.
Lazło to z tamtej strony, kuśtykając, siwe, ciemne, w czarnym wyrudziałym surducie. W takt lewej sztywnej nogi poły spadały w bok. Wiotki, pusty rękaw surduta marszczył się na wietrze.
Leader zbladł. Nagle śmiałymi susami przeleciał po belkach. Tu ręce podniósł i owo widmo łapiąc chciwie w ramiona: — Jak się macie, stary Supernaku — zawołał.
Zawołał: — jak się macie, stary Supernaku — i jubileuszową swoją głowę złożył na ramieniu kaleki, niczym dziecko.
Towarzysz poseł Drążek, Martyzelowa, sekretarz Koza widzieli, co gotów był radykalnie poświadczyć Martyzel: leader Mieniewski ściskając kopalnianego portiera, Supernaka, miał łzy w oczach.
Powitanie leadera z portierem było chyba gorszące? Poseł Drążek objaśnił co prawda, że pamiętali się jeszcze z czasów rewolucji, z partyjnego sądu o prowokacje. Sprawa była niejasna, pogmatwana, z nieszczęśliwym wypadkiem na kopalni, wskutek którego wyjęto Supernakowi kilka żeber i amputowano dłoń lewą.
Że ludzie dawno się znają, to jeszcze chyba niczego nie dowodzi?!
A leader wciąż swoje:
— Tyle lat — śmiał się dźwięczną, parlamentarną piersią do kaleki — i wciąż trzymacie się doskonale?!
Na dowód czego portier odwrócił się bokiem. Pokazał brak całej ręki w luźnym rękawie. Od dawna był już stuprocentowym inwalidą. Wszystkie rany, złamania rzetelnie udowodnione. A więc należała się renta! Ale teraz jest przewalutowana. Nie można wyżyć. A jeżeliś wziął pracę, tracisz rentę. Głodem handlować trudno?!
Leader nie słuchał tego wszystkiego. Oklepywał Supernaka po wyjętych żebrach, terpał wesoło za rękaw i dodawał:
— Tak czy inaczej, postarzeliśmy, prowadź teraz, dziadygo, razem pójdziemy na szczyt.
Objął Supernaka, niby go podparł, a tymczasem zwalił się na niego. I tak we dwóch, w szerokim śmiechu leaderowskim, ruszyli trepami aż pod strych. Pod samą wiechę, bukiet obszerny, sporządzony ze słomy, listków uwiędłych, bobków i czerwonego papieru.
— Patrzcie, Supernak — dyszał Mieniewski wodząc brązowymi oczami po błękicie — ile wszędzie słońca?! Objaśnijcież mnie teraz, przy sposobności, gdzie tu jest co i czyje?
— Tu jest — prawił Supernak jakoby opowieść odwieczną — miasto Osada Górnicza, młode, pięćdziesiąt lat temu kozy się po tych dołach pasały. Pamiętam jeszcze.
— Kozy? — zdziwił się leader i poczęstował Supernaka papierosem.
Patrzyli na rozkręt czarnych, lśniących jak brytwanki uliczek. Toczyła się nimi ku kościołowi manifestacja lotnicza.
Tłum, widziany z góry, podobny był do razowej kaszy, na której przycupły różnokolorowe motyle sztandarów.
— A na prawo od drogi, te doły, wyrwy z wieżycami? Jakaś kopalnia?
— To jest, panie pośle — twarz Supernaka zmierzchła, niby do kornej modlitwy. — Panie pośle — mówił przez cichy wietrzyk słonecznej wysokości — to jest kopalnia „Erazm“. Erazm, gdzie pracujemy już prawie lat czterdzieści.
Wypowiedziawszy, kłapnął dolną szczęką, przy czym okazał jamę ustną, aż do samego gardła.
— Czterdzieści?! — Poseł złożył głowę w dłoniach. — Czterdzieści lat, czterdzieści — powtarzał z cierpliwą słodyczą. — Tam, na tym samym miejscu, nabawiliście się wszystkich waszych wypadków?
— Bo i gdzieżby? Na tym samym miejscu.
— A ten kościół?
— Co jest kościół — mówił Supernak sprawiedliwie, że kościół tutejszego kanonika za pieniądze ludu wzniesiony, co huta — ów wielki żółw żelazny — że jest huta. Za Erazmem mniejsze, zielone żółwie — będą znowu cynkownie.
Dodał przy tym grzecznie, co czyje. Takie towarzystwo a to owakie, Francuzy, Niemce.
— Wiadoma rzecz, kapitał. — Supernak zastrzygł uszami, w obawie, czy takie słowo można na wiatr puszczać.
— A te czarne kretowiska za lasem będą znów kopalnie „Irena“, „Paryż“, „Londyn“ i „Stefania“.
— Od córki kapitału jest nazwane miejsce, albo od dziwki nierządnej kapitału, gdzie lud roboczy pot swój oddaje i krew.
— Za laskiem, tam nad wodą rude, Czerwone gmachy, będą hutnicze baraki. Dawniej wszyscy hutnicy do Pracy Narodowej należeli spod Kostrynia, teraz same komunisty. Za barakami, wysoko na górce kościół w Gołonogu, pod nim gniazdo herezji w tej wiosce. Wioska nazywa się „Na dziewiątym“.
— Heretycy jesteście — uśmiechnął się Mieniewski. — Jakiś księżyna mocno tu was buntuje, rozbija się po Sejmie.
Byliby leaderowi już nic nie odpowiedzieli. Takie wielkie przez podobną gościnę wydatki w czasie bezrobocia, takie ciężkie rujnacje... Chętnie ponieśli w nadziei, że coś za to usłyszą o sytuacji krajowej, światowej, partyjnej, politycznej. I względem tego strejku! A tu macie, o księdzu?!
Martyzel nie wytrzymał. Ponieważ prawdę kładł zawsze przed sobą, więc ją i teraz wyłożył: — Jest to ksiądz nowej formacji, nazywa się Kania.
— Kania — przytwierdził poseł tak godnie, iż nic już z tego wynikać nie mogło.
Podkulili się ku sobie leader z kaleką, aby jak najbliżej, palili papierosy bogatym dymem, nachylił się jeden ponad drugim i tak gwarzyli o tym ogromnym widoku, ułożonym z żył stalowych, betonowych grzbietów, tam żelaznych i równych kominów.
Poseł Drążek wylazł na sam szczyt, zsadził z kolca wiechę i podał leaderowi.
Leader upuścił bukiecisko pod nogi. Wciąż jeszcze słuchał bezzębnej wymowy Supernaka. Odmachnął się od Martyzela, Drążka i wszystkich, a co Supernak powie — wszystko święte!
Gdy Supernak czarną swą zakurzoną głowę jeszcze raz ponad przepaść wychylił, gdy w ciemnych zmarszczkach jeszcze raz rozbłysły mu straszliwe źrenice i gdy jeszcze raz spytał o nową ustawę odpowiedniego ubezpieczenia od wypadków, leader przeciągnął się, jakoby po błogim odpoczynku.
Mętne słowa idące przez krąg ciszy jesiennej pomieszały się panu Mieniewskiemu z myślą własną, jak ostateczność prostą, jak ostateczność przez ludzi niepojętą, jak ostateczność najniepotrzebniejszą, wyniesioną nareszcie po tylu latach, z tylu walk:
Nic nie można wybudować wśród mroku.
Rozejrzał się dokoła. Towarzysze czekali schyleni pod przęsłami dachu. Przepełniony pogardliwym współczuciem, rzekł wreszcie:
— Teraz dopiero należałoby zacząć wszystko od początku?...
Nie odpowiedzieli.
Przymknął powieki licząc w duchu ostatnie godziny objazdu. Albo: wiec — wieczornym pociągiem do Warszawy. Sleeping — Anna — śniadanie — sejm. Mleczne światło dużej sali — pierwsza ława na lewo.
Albo: wiec — wrzaski — kamienie — może strzały — nowa sława — nowy atak wątrobiany.
Uśmiechnął się skąpo lecz serdecznie do przewidywanego zakończenia: pierwsza ława na lewo...
Jeszcze kilka słów do tych biedaków. Kilka słów, który by zdołały wytłumaczyć tym ludziom jaką taką względność życia. Bodaj na chwilę otworzyć jakiś wentyl wieczności?...
— Posłuchajcie no, towarzysze, ciszy tego niedokończonego domu. Czy nie zdaje się wam, że nieba nad nim za dużo?
Usłane równo wśród łukowania sklepień wypełniało lazurową treścią puste okna i drzwi.
Towarzysze nic nie odpowiedzieli.
— Gdybyśmy mieli dach nad głową nie dziwiłoby nas może to niebo? Tu bowiem wypadłoby znane, twarde miejsce dachu, a tam w koło jasność nieuchwytna.
Pragnął przez to powiedzieć, że każda rzecz wymaga jakiegoś ograniczenia, zamknięcia, wiedzy. Że ta wiedza jednak jest do zdobycia, lub do poniechania. Jest względna, jest tylko jednym z wielu sposobów. Że nawet walka klas może być takim właśnie sposobem?...
Nie zrozumieli. Ręce leaderowi opadły. Westchnął ogromnym powietrzem jesieni i dodał:
— Pięknie piszą o niebie poeci. U nas Mickiewicz. Takie przestronne, spoiste, wysokie.
Słowa o niebie i o Mickiewiczu nie podobały się towarzyszom zupełnie.
Pan Mieniewski siedział na występie muru blady i nieruchomy. Przed połyskliwą jasnością błękitu oczy trzymał zamknięte. Pot spływał mu z czoła. Zlepione, siwe włosy sterczały nad skronią jak nadłamane lotki.
Patrzył na towarzyszy. Spod dachu, przęseł, futryn wychylali sine, jakby w kamieniu rznięte twarze.
Pod powiekami płynął mu mglisty blask jesieni pomieszany z godziną obrachunku... Wiece, sale, posiedzenia, długie, ciężkie kompromisy, życie, na które nigdy nie było czasu, a które w końcu wychodzi na długą, cienką belkę, prowadzącą już tylko prosto w górę pod przewiewny, czysty płatek błękitu...
Towarzysze czekali.
Opuszczony na stopy bukiet uschłej krzewiny dawno przestał szeleścić.
Robotnicy jęli występować zza węgłów i ciekawie spozierać w zamknięte oczy Mieniewskiego. Zbliżali się na palcach, ostrożnie, cicho, jak do umarłego.
— Już są — rzekł głośno Drążek. — Delegaci, na obiad!
Na klepisko podwórza wjechali na rowerach dwaj towarzysze. Oparłszy maszyny o doryckie słupy jęli wymachiwać czerwonymi szarfami.
— Hallo! Hallo! — krzyknął Tadeusz do ojca — tam z dołu już wołają!
— Kto woła?! — Leader zerwał się na równe nogi.
Poseł Drążek uniósł głowę znad przepaści i rzekł:
— Duś, kooperatysta, z jakimś jeszcze drugim.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.