Czarne skrzydła/Lenora/Ojciec i syn/5

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5.
OBIAD, CZARNA KAWA
I CZERWONA SZARFA

Nim wysadzili się z tym obiadem, ileż mieli kłopotu?! Przede wszystkim gdzie go wydadzą?! Czy w prywatnym mieszkaniu posła Drążka, czy naprzeciwko w restauracji u Cieplika, czy może w przyszłej sali posiedzeń, w której miał leader urządzone łóżko, a w nocy spali murarze?
Mężczyźni głosowali zaraz za Cieplikiem. Knajpa — to knajpa — a kłopot? Właśnie żaden, tyle tylko, że koszt.
Koza nie wyrażał się w tej kwestii, prócz jednego warunku: jak obiad, to nie ma co pod drzwiami wystawać. Którzy składki nie wnieśli won! z oczu odrazu!
Górnik Martyzel był ze względów nienawiści klasowej za obiadem u Cieplika. Spojrzano by sobie tutaj W oczy. Z powodu „Dnia Lotniczego*1 i zastosowanej kwesty cały kapitał ze swymi kobietami i zausznikami siedzieć dziś będzie u Cieplika.
Uratował całą sprawę młody Duś.
Dusia nazywano młodym, nie żeby tu zaraz pod bokiem był jakiś inny stary, lecz przez zapał tego człowieka dla sprawy. Duś zapalił się właśnie w tym wypadku i tak przez trzy dni obrabiał kobiety, Drążkową i Martyzelową, że w końcu całą sprawę Salomonowym cięciem rozcięli napół: jedzenie wzięto od Cieplika, obiad mieli spożyć w Ludowym Domu, a żeby kapitału nie unikać — czarną kawę wypić u Cieplika.
Restaurator Cieplik pokazał się w całej pełni: zupa pomidorowa z ryżem, pieczeń cielęca z nerką, słodkie:
Na słodkie kompot. Do tego piwo. Wódka przedtem, prywatnie. Po wszystkim czarna kawa.
W takich ciężkich czasach!
Duś baczył, by każdemu wypadło po porcji. „Dobierka“ obliczona była na co drugą osobę, kobiety i tak pewno nie dobiorą.
Stał wciąż za krzesłem leadera, podtykał, poddawał a w koło wciąż uważał.
Niepotrzebnie.
Towarzysze składali grzecznie noże, brali chleb, pili piwko, a jeść wiele nie mogli. Zmarnuje się, ze stołu zejdzie, Cieplik wkroi jutro do gulaszu, a jeść nie mogli.
Z oczekiwania ważnych powiedzeń leaderowskich.
Wzdłuż stołu nakrytego siedzą, przetykani żonami i towarzyszami, a apetytu nie widać.
— Przyjdzie, gdy będzie za późno. Klasa robotnicza zawsze ze wszystkim się spóźnia. — Mimo to, Koza radził kooperatyście Dusiowi spojrzeć na całą grupą z daleka. Kozie, jako sekretarzowi i redaktorowi „Głosu Osady“, nie imponował żaden przepych kapitalistyczny. Było to rzeczą publicznie wiadomą od dawna.
— Czy jednak, powiedzcie, grupa z leaderem nie wygląda jak fragment zagranicznego przyjęcia, zdjętego przez wielki tygodnik stołeczny?
Wciąż otwierali drzwi, przeciąg robili, aż wszystkie papierzane serwetki od ust chmurą w okna leciały, wciąż przychodzili meldować organizacyjne sprawy bezrobotni. Patrzyli na całe usposobienie uczty tak świdrującym spojrzeniem!
Niech orzą! Darmo mają na rękawach szarfy?! Ale bałagan robili! Jedni przychodzili do Kozy, a drudzy niby o nim nie wiedzieli. Tak kołowali, kołowali, aby na Dusia trafić.
Organizacyjny bałagan — był.
Zwłaszcza, gdy udało się towarzyszowi Kozie w przelocie, odniechcenia, na korytarzu usłyszeć następujące słowa takiego zziajanego rudego bezrobotnego, wyrażone do Dusia:
— Zdechłą, starą przeszłość czcicie mięsem pieczonym?!...
Szwendanie się tych młodych ludzi wydało się leaderowi podejrzane. Dawno też nie widział tak zupełnych, straszliwych nędzarzy. Niektórzy bez bielizny. A ci co mieli odzież i bieliznę — żal się Boże, kurz i potem zagnieciony. Na to szarfa z perkalu.
Duża, szeroka, bardzo czerwona szarfa.
Obłęd!
Pachniało od nich przestałym białkiem i prządł się syk spłoszonego pośpiechu... Czy też samego głodu?
Draby te przywodziły posłowi na myśl sprawę zamachu. Anna... Kobiece intuicje bywają nieomylne. Nie mógł jednak powiedzieć synowi:
— Uważaj na mnie.
Nigdy!.
Nie jadło mu się dobrze w tej konstelacji. Między kawałkiem cielęciny a kawałkiem wyrastały spiżowe złomy przygotowanych na wiec okresów i rozpadały się nagle wobec myśli, której nie spodziewał się po sobie: iż na wypadek jakiegoś nieszczęścia, kto wie, czy nie najtrudniej będzie rozstawać się z synem?
Syknąwszy jeszcze raz syfonem powtórzył oficjalne pytanie w sprawie towarzyszy, „luźnych“ towarzyszy przebiegających ciągle w prawo, w lewo?
Wyjaśnił wszystko Koza. Meldowali o postępach Dnia Lotniczego. Żeby samolot nie podsadził się w pobliże przemówienia. Oraz o placu wiecowym, czy wszystko w porządku? Mianowicie, jakie na razie zbierają się tam „elementy“? W elementach tych trzeba zawczasu przebierać. Aby zawczasu poznać, co się szykuje?!
Wionęło ciszą przez stół.
— A że ja — mówił Koza z wdzięczną swadą — jestem sekretarzem Związku, natomiast Duś sekretarzem bezrobotnych, więc wychodzą zmyłki.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na Dusia.
Patrzył szeroko otwartymi oczyma. W ciemnym związku powiek trzymało się spoiste światło, nie dające wcale rozróżnić źrenicy od tęczówki. Przez tę długą chwilę oblicze Dusia nie drgnęło ani na „włos sekundy“, lśniące, ciemno-smagłe, jak oblicza postaci symbolicznych na drobnych miedziakach.
— Jakie wasze zajęcie, towarzyszu? — spytał leader łaskawie.
— Sygnalista.
— Sygnalista?
— Sygnalista na kopalni Erazm.
— Zajęcie wasze polega na wielkiej uwadze?
Żadnej odpowiedzi. Wciąż patrzył na leadera wyraźnym, jakby z metalu odlanym światłem rozszerzonych źrenic.
Przerwano tę rozmowę. Do leadera stała długa kolejka, każdy z obiadowiczów miał prawo do kilku minut. Dłużej nie. Leader musiał już wrócić do tematu, którego słuchali wszyscy, jak o Ziemi Obiecanej.
O Kostryniu, dyrektorach, ich manewrach w stolicy. Przeróżnych pociągnięciach. Nawet o tym jak kapitał kupuje ministrów. Za posady. Wszystko nader proste: płaca robocza najniższa w Europie. Urządzenia kopalniane najlichsze. Dolarami, co za ten węgiel biorą, niszczą walutę krajową. Nie chcesz, no, to ci grożą bezrobociem. Tak jest na wielkim rynku. Wasz Kostryń dużo bruździł na tym rynku!
Zebranych nie obchodził wielki rynek, tylko to, co tu? Jak żyć dalej? Ale o tym, to jest o strejku, co było ciągle w podszeptach komunistów, nie śmieli mówić zbyt wyraźnie. Pytali drogą dookólną, za pomocą przedstawienia swej nędzy. Nigdzie takiej prawdy o robotniku nie ma, jak w jego doli własnej. A gdzie jest ta dola?
Pod ziemią i w mieszkalnych barakach.
Poseł Drążek mrugał taktownie na Martyzela, że już czas przerwać te wszystkie spytki i wystąpić z toastem.
Czas naglił, toast był od rana przemyślany, Martyzelowi aż w karku sztywniało od gotowości. Cóż tam te troski i kłopoty dnia? Chodziło o szerokie pojęcie. Rzecz dzieliła się na „ogólny stan ducha“, czyli podłoże filozoficzne, i „światowe ludy“, czyli właściwą politykę.
Wszystko razem nie wiele, smutny obraz spotkania człowieczego na tej ziemi!
Na poparcie wywodu wezwać filozofów i najszczytniejszych ekonomistów.
Tylu ich przecie czytał Martyzel, tylu znał w oryginale, tyle lat ich sprawdzał, a oto teraz, zamiast w ducha ich wiecznego, patrzył na żonę swoją, zapłonioną po prawej stronie leadera, zawstydzoną, przez wielki zaszczyt dzisiejszego dnia tak pięknie odmłodzoną.
Sławne nazwiska pierzchły, kilku skłóconych filozofów świeciło w oderwaniu pamięci, a Martyzel myślał nie o koniecznych ważnościach, lecz jak się z żoną poznali, stracili, odzyskali i znów razem chronili...
Dlaczego? Ach, dlaczego?
Uczonych nie przybywało do głowy, lecz nie wiadomo skąd, coraz pełniejsze miał usta słów biblii. Pogardzał, oczywiście, choćby dzięki samemu Darwinowi całym „biblijnym traktatem“, a tu właśnie zewsząd tłoczy się o Kanie galilejskiej, ślubach, różnych białych
gołębicach. Tymczasem dzwonią widelcem o szklankę, obejść się nie może bez toastu, rzecz z góry umówiona, poseł Drążek krzyczy:
— Martyzel ma głos.
Martyzel wstał i z miejsca go zatchnęło. Pokłonił się leaderowi uroczyście, a pod czaszką nie miał już ani jednego słowa ze swego przemówienia... Tylko widok żony przy boku leadera spłonionej, który to leader, fasonem, uśmiechem i sposobem tak był podobny do dziedzica. I jak tę żonę obecną kiedyś w dalekiej młodości do dworu przymanili, nęcili, znudzili, że w końcu miała dziecko z dziedzicem owym.
Jakież to przykre tony?! Z powodu uczty, piwa i dobrobytu chwili?!
Martyzel zamknął oczy, głowa mu pękała z ożyłej nagle rozpaczy, serce biło upartą miłością. Przez myśli fałsz szybował — twoje, moje, społeczne, zawsze wszystko cudze — wspomnienie splątało się z zasadą, przeszłość własna na przyszłości społecznej zaległa, i oto Martyzel przemówił tymi słowy:
— Wszystko w jednym: czy robotnik ma się mnożyć jak królik? Czy robotnik ma swym ciałem nową nędzę wytwarzać? Gdy moje ciało jest dla niego gnój?! Jest dla niego nawóz? Jest dla niego ściółką?! Dla kapitału! Jest dla niego beczką bezrobotnych?!
Poseł Drążek szurał głośno podeszwą po podłodze, leader pił pobłażliwie sodową wodę, muzyka z ulicy wpadła i głos rozpędzonego śmigła wystawy lotniczej — Martyzel dalej swoje.
Już całkowicie zabłąkał się w teorii, zdawało się, te skończy, gdy przeszedł do przykładów. Tchnąwszy promieniem nienawiści zza drucianych szkieł ukazał suchą, prochem ostrzelaną ręką w stronę Supernaka.
Oto on, Supernak, którego poseł Mieniewski „wszemobec“ opłakał przy zwiedzaniu Domu najszlachetniejszymi łzami nienawiści klasowej. Te łzy poselskie są kroplą w morzu, jednakże wobec łez, wylewanych w teraźniejszości i w przyszłości robotniczej z powodu takich Supernaków... Który miał już trzy żony, czwartą w śmierć zapędza, dzieci płodzi bez sensu, jak mysz, te dzieci mrą bez końca, zdychają!
Jak się stało, że od wspomnienia dziedzica, Martyzel publicznie omal zapłakał nad niezliczonym pomiotem starego portiera?!
Ale Supernak nie dał na siebie czekać.
— Kto ma ciało — wykrzyknął chrypłym głosem z drugiego końca stołu — dalej robi ciało. To jest, bracia, robotnik!
Przerwała tę kłótnię muzyka z Rady Kopalń i Hut, a przede wszystkim parlamentarne powiedzenie leadera:
— Towarzyszu Martyzel, to są osobiste wycieczki.
Termin „osobiste wycieczki“ miał wielką i szacowną siłę. Tak czy inaczej mowa Martyzela była tym przykrzejszą chmurą na horyzoncie obiadu, że się jej nikt nie spodziewał.
Chmurę tę rozgonił długi, zasadniczy toast posła Drążka i czas, najlepszy lekarz. Na placu targowym, gdzie miał być wiec, już zbierały się tłumy, a tu jeszcze musi się odbyć czarna kawa z przelotną konfrontacją kapitału.
Ruszyli. Przodem towarzysz leader w narzuconym a la Rinaldini płaszczu. Po prawej ręce poseł Drążek w kudłatym kubraku, po lewej Supernak rosochaty, sękaty, w rudej jak zardzewiała blacha surducinie.
Wkroczyli do restauracji całą kupą. Mimo pomarańczowego światła wycieńczonych żarówek było tu ciemno. Jak zwykle u Cieplika. Ale nawet u Cieplika rzadko zdarzało się, by tak gęsto obsadzone były stoliki i by wywarło coś takie poruszenie jak wejście leadera.
Rzekłbyś, woda wyprysła na rozprażoną blachę. We wszystkich kątach, zewsząd zasyczało.
Przychodzili tu zwykle ukradkiem i dość nieoficjalnie, tylnym wejściem. W gruncie rzeczy była to przecież restauracja kapitału, ewentualnie, służalczej inteligencji.
Dziś szli tu towarzysze z otwartą przyłbicą, w nastroju tak zwycięskim, że śmiech od tego w krtaniach kluczył. Twarze aż się ściągnęły a spod warg zęby błysły, niczym zwierzęciu, gdy mu pod nos podtykać strawę obrzydzoną.
Kapitał ze swej strony robił dobrą minę. Owszem, bawił się dalej! Trudno, żeby w kilka sekund z ciała spadli i zżółkli. Ale maślana tłustość twarzy, ta duchowa oliwa, w której ruchem swym każdym pływają, ścięła się na nich jak na mrozie.
Służalcy kapitału mieli na szczęście zamówkę W Dniu Lotniczym. Czegóż tu dziś nie roztasowali?! Nad lustrami wisiały drukowane zielone afisze, czerwony wiec leadera ledwo się tam gdzieś chyłkiem czepiał jeszcze ściany. Spośród wystawy migdałowych ciastek wyfruwał model skrzydlatego aparatu, a naprzeciw bufetu czuwała pilna kwesta.
Serce towarzysza Kozy doznało wstrząsu na widok tego, kto siedział za kwestą...
Przed aksamitnym stołem, nad srebrnymi tacami i nad olakowaną puszką siedziała córka dyrektora wielkich kopalń „Erazm“, huty „Katarzyna“ i prezesa „Pracy Narodowej“, Zuzanna Kostryniówna. Srebrnym, zamorskim, długim widelczykiem wpychała do skarbonki banknoty.
Któż drugi na świecie umie tak sobie usiąść!? By twarz kwitła nad ochoczymi jabłuszkami piersi, by tułów spływał lekko, kształtem takiej syreniej wypukłości zakończony.
Nie można było napatrzeć się do woli, leader przeszedł z asystą do drugiej sali, gdzie nie było żadnych ozdóbek, tylko blaszane stoliki wśród ścian nagich i wilgotnych.
— Nie naszą rzeczą — stwierdził — królowanie w knajpach.
Zapowiedziane picie czarnej kawy odbyło się jakby wcale nie na parę minut przed poważnym wiecem, który był bądź co bądź obrachunkiem sił. Wszystko przesłoniła uroczą swą postacią Kostryniówna. Każdy miał z powodu niej do powiedzenia, ten śmiał się, ten się brzydził, tamten znów wszystko na jedwab i bogactwo zganiał.
Pani Drążkowa wiedziała najlepiej: młoda Kostryniówna, nie mówiąc już o „klabzdrze“ matce, masuje się codziennie. Wcierają w nią kosztowne olejki. Wciera to miejscowa masażystka, nazwiskiem Knote, wdowa, kobieta silnie w tutejsze burżujstwo wrobiona.
Byliby o tym nie wiedzieć jak długo mówili i wszystkie bardziej jeszcze podejrzane sprawy panny Zuzanny Kostryniównej wraz z nią samą byliby bez wahania do naga rozczłonkowali, gdyby nie sekretarz Koza, który w stosownej chwili wypowiedział następujący pogląd:
— Nie jest winien motyl, że ma piękne barwy, lecz ten jest winien, kto nieświadomego motyla przystraja w cudzą krzywdę. Czyż nie mamy ważniejszych spraw do omówienia?
Spraw ważniejszych było wiele. Skoro leader nie dopuszczał do siebie rozmowy na temat wiecu, skoro partia przesądziła już co do strejku, skoro nie można było przeniknąć, co leader myśli drobiazgowo o wszystkich szczegółach kapitalistycznego zamachu — niech wie przynajmniej w jakich osobnikach tai się źródło zła.
Osobniki te siedzą teraz tuż za ścianą, na twarzach nic nie mają wypisane, a powinnyby mieć ogniem i żelazem wszystko na czołach wyryte.

Najważniejsze, że obecni pracowali na „Erazmie“, co się tyczy dyrektora Kostrynia. Teraz zmiękł, dawniej był wiele twardszy. Miękkości nabrał dopiero w Bolszewii. Gdzieś w nadkaspijskich kopalniach straszliwie go robotnicy obili, aż mu się „gruczoł płaczebny“ otworzył. Byle co i łzy mu lecą ciurkiem. O innym dyrektorze, któremu Zarząd wszystko daje podpisać in blanco. Francuz ręką stronicę zakrywa, a ten podpisuje, jeszcze by tego Francuza w rękę za to pocałował.
O innym, który wysłużonego górnika laską na śmierć obił. Teraz, czasu redukcji, bić już nie potrzebują, tylko masowo wydalają.
A sprawiedliwość? Przez inteligenta nie dojdzie tu robotnik do sprawiedliwości. Doktor inaczej zezna, inżynier drży ze strachu, inspektor pracy rok czy dwa posiedzi, dom własny sobie stawia — nikt niczemu nie winien!
Podsadzili się pod swego leadera, spod uchylonych głów szeptali trwożnie ku jego parlamentarnej twarzy, leader potakiwał, mrużył oczy, chłonął te wszystkie szepty jak zatrute powietrze, aż spojrzał na swój złoty zegarek i rzekł głośno:
— Pójdziemy na wiec, towarzysze.
Gdy stanęli w drzwiach pierwszej sali, od strony migdałowych ciastek wysunął się ku posłowi dyrektor Kostryń.
Znali się jeszcze z pierwszych czasów politechniki. Łączyła ich wtedy śmieszna, żałosna przyjaźń podziwu i litości. Kostryń podziwiał Mieniewskiego. Potem, z biegiem lat, w życiu, nienawidzili się wzajemnie coraz więcej. Żal tylko było leaderowi, że ów przedmiot nienawiści tak zmarniał: chudy, zżółkły, pomarszczony człowieczek.
Pierwszy przemówił Kostryń. O tym, kiedy się ostatni raz widzieli z leaderem.
Na to odpowiedział leader twardo: — Chyba w którymś ministerstwie?
— Półtora roku temu — pochwycił usłużnie Kostryń.
Gdyby nie Cieplik, który podczas tej rozmowy spokojnie zawijał coś przy ladzie, można by powiedzieć, że cała restauracja oniemiała z wrażenia.
Kapitał mieszał cichuteńko lotniczą czekoladę w filiżankach, towarzysze stanęli murem, dech zatrzymując w piersiach.
— Łyżeczki dzwonią w filiżankach jak łzy — zwierzył się Koza szeptem Martyzelowi.
Jeszcze raz Kostryń zaczyna: — Jak znajdujesz tutejszą okolicę?
Na to leader wyniośle i bynajmniej, bynajmniej nie na ty — o okolicy i tegorocznej jesieni.
Sczepili się takimi zdaniami ku wielkiej męce robotniczej a także pochylonego nad czekoladą kapitału i nie mogli się rozczepić.
Wszystko ocalił syn leadera. Podszedł do Kostryniównej, skłonił się i kazał sobie przypiąć lotniczy znaczek.
Powstała z miękkim szumem jedwabiu i do klapy raglanu błyszczącymi jak różowe żuczki paznokciami przypięła małą, propagandową blaszkę.
Nie miał czym zapłacić, zarumieniony zwrócił się do ojca i tak, dzięki światowym przesądom, młode pokolenie zdezorganizowało cały ten wypadek.
Nie było rady: pan Mieniewski z synem przedstawili się córce, potem — zimno — ale też i matce.
Siedziała opodal w pięknym kapeluszu, który Koza określał: płacząca brzoza.
Leadera ubawiła przelotnie myśl stara, poczciwa, że można jednak całe życie być kretynem, a przecież znaleźć piękną żonę, mieć z nią dorodne dziecko. Uśmiechnął się dość czule ku panience patrząc jak równocześnie Kostryń podaje rękę Tadeuszowi.
Dopiero bezrobotni kres temu położyli. Za szybą ciastek migdałowych zamajaczyły trzy głowy. Tylnymi drzwiami weszło kilku oberwańców, frontowe wejście uchyliła wielka kosmata dłoń, za nią rękaw z czerwoną szarfą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.