Czarne skrzydła/Lenora/Ojciec i syn/6

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


6.
TEN JAKIŚ DUŚ

Od Cieplika, spomiędzy natłoku dyrektorskich samochodów wypadło skierować kroki w dół ulicy, przez kolejowe nasypy huty „Katarzyny“*, łączącej się na żywym ciele miasta z niedalekim Erazmem. Stąd prosto przez nieszczęsną tymczasowiznę bud, domków i drewnianych kleconek (tak określał te miejsca Martyzel) w stronę wiecu, ku miejskiemu targowisku.
Pan Mieniewski nie myślał o wiecu. Wszystko było zawczasu gotowe. Gotowe, przesądzone. Pozostawała wyłącznie mechanika działania: odgadać swoje, potem wracać.
Miał zamówiony sleeping.
Szedł coraz prędzej, aby pozbyć się towarzystwa. Obok maszerował ktoś z asysty. Ten jakiś Duś.
Nie dadzą człowiekowi odetchnąć ani chwili. Czegóż znów chce ten Duś?!
Sygnalista kroczył obok, grzecznie zmieniał nogę pod takt kroków leadera, aby broń Boże, nie trącić, czy choćby rąbkiem rękawa nie zahaczyć ważnej, doniosłej postaci. Nic nie mówił, widoczne jednak było z nieznacznych podskoków, odrzutów ręki, nagłych pochyleń głowy, że szykuje ważne objawienie.
Gdy nagle dotknięto posła w przedramię. Sygnalista kopalni Erazm wskazującym palcem lewej ręki dziobnął leadera Mieniewskiego, na którego obliczu życie całej partii wypisane było od a do z. Dziobnął posła w przedramię, jakby gwoździem.
I zaczął mówić. Z wielkim bólem, z ogromnym udręczeniem.
— Wyście jest poseł, leader 1 Wiecie: kapitał ma zewsząd zamówienia, ale nie przyjmuje obstalunków. Węgiel leży, pali się na zwałach, na hałdach, tyle go jest, ale oni go nie sprzedają. Nie chcą. Żeby ceny jeszcze wyżej śrubować. Pogwałcili wszystkie zdobycze robotnicze, a gdy pójdziemy potulnie do nowej umowy z kapitałem, to będzie jeszcze gorsza! I na cóż będziemy wtedy pracowali, na śmierć własną? Wyście jest poseł, leader?! Powiedzcie sami!
Leader, widocznie słowami tymi wcale z własnych myśli nie wyprowadzony, prawicę położył na ramieniu sygnalisty. Położył i spoczęła dobrotliwie, ponętnym ciepłem.
Ciepło to jeszcze więcej przysparzało męczarni Dusiowi. Wiedział przecie, że w głębi za starą skórą pomarszczoną, za tymi kośćmi leaderowskiej czaszki pełza mnóstwo gładkich, śliskich racyj, wypasionych na kawie, mięsie i grubych, tłustych książkach. Przedarło się w piersiach Dusia wielkie uczucie i zstąpiło jeszcze dalej w głąb, gdy wymówił:
— Wyście dawno już chyba, pośle, a nawet może nigdy, nie stał w wodzie po kolana, w ciemności, trzysta metrów pod ziemią i wózków z toru na tor dziewięć godzin nie ciskał! Powiedzcie sami?!... Na śmierć naszą pracować chcecie i na swoją?
Spotkali się spojrzeniem. Tyle światła polało się z bystrych oczu leadera, że przymknięte powieki sygnalisty rozlepiły się.
Pan Mieniewski nie zdjął dłoni z ramienia sygnalisty. Uśmiechając się wyniośle poczuł nagle, że oblatuje go trwożne przeczucie. Płaska, pusta prawie twarz Dusia płonęła w bladym słońcu, światło źrenic zespoliło się z obwodem tęczówek wypełniwszy powieki aż po brzegi.
Poseł zacisnął rękę na ramieniu sygnalisty. Stali tak długą chwilę trzęsąc się w niepojętym przerażeniu. Póki leader nie odwrócił się poza siebie i nie krzyknął:
— Mój drogi Tadeuszu, czemuż zostajesz w tyle?! Hallo! Hallo! Hallo!
Gdy młody Mieniewski roztrąciwszy asystę stanął przy Dusiu, leader jakoby zesłabł. Wziął obydwóch pod rękę, wsparł się i dyszał ciężko. Czyż nie należało powiedzieć synowi: To komunista. W danym razie wal w łeb. Czyż nie należało powiadomić przez kogoś pana Kapuścika? Czy nie należało za łatwowierność zbesztać tego durnia, Drążka?
— Patrzcie, Duś — rzekł leader z uśmiechem — jaki doskonały raglan ma mój syn?
Przerwało się wszystko w Dusiu od tego powiedzenia. Tadeusz zarumienił się. Leader popatrzył na młodego robotnika z wielkim smutkiem. I dodał: — Tak, mój chłopcze. — Po czym wsparł głową na ramieniu sygnalisty. Kilka sekund, nieprzytomnych prawie, może najszczęśliwszych. Jak gdyby przez wytartą bluzę Dusia usłyszeć można było własną młodość zapomnianą.
Asysta uszanowała tę chwilę w rozumieniu, iż może zaszkodziło coś leaderowi przy obiedzie? Drążek, Martyzel, Supernak i różni nowi przybysze, ośmiu dobranych, bezrobotnych milicjantów, przyboczna straż na wiecu, patrzyli stropieni zasłaniając tę scenę własnymi postaciami.
Rzecz działa się przecie na oczach ludzkich, w pobliżu targowiska. Taki leader nie wie nawet, że stoi już pod ścianą jatki. Wszędzie tu dookoła same jatki i stąd właśnie ten zapach. Od tego zapachu pewno zrobiło się towarzyszowi leaderowi niedobrze.
Drążek i Koza chcieli posłać po koniak. Prawdziwy, nie do knajpy, lecz do pewnego sympatyka, sprzedawcy tytoniu.
— Nie. — Leader odmachnął się dłonią jak od najgłupszego cwiszenrufu. — Ba — dodał — nie dziwcie się, towarzysze, któryż to już wiec z rzędu?!
Nikt nie zdołałby tego dokładnie przeliczyć! Rozstąpili się i doczekawszy szanownie „dycezji“ leaderowskiej co do chwili marszu ruszyli społem.
Naprzód, wąską uliczką między straganami rzeźnickimi. Gdyby tu był wyjątkowo obecny samorząd miejski, mógłby się po uszy zarumienić: co krok walały się albo kości bydląt, albo też jakieś skręty wnętrzności nie umiecionych z wczorajszego dnia a już tak silnie cuchnących.
Leader potknął się dwa razy na tych gnatach, dobrze że go zaraz zręcznie podtrzymali bezrobotni. Krążyli czujnie w koło, dla niepoznaki skrobiąc pazurami drzazgi z wielkich lach, w które byli przed południem oficjalnie przez Kozę zaopatrzeni.
Sekretarz gniewał się na nich za jedno tylko, że „odnośnej postaci“ wciąż zazierają w oczy, jakby z samego patrzenia w leaderowskie oblicze mogła korzyść jakaś wyniknąć dla nędzarza.
Uliczka weszła w plac: szerokie, przestronne klepisko, otoczone rudym wianuszkiem straganów, jednym bokiem sięgające sinych ścian stalowni.
Padał od niej fioletowy klin cienia. W sztywnych smugach pomroki twarze tłumu jakoby zapalały się czerwoną łuną i znów gasły.
Wielka ciżba szumiała na całym targowisku oraz na górkach sąsiednich, rozdołach i wzniesieniach. W głębi pod ścianami stalowni widać było czerwoną mównicę. Powiewały nad nią krótkie chorągiewki, co z daleka sprawiało wrażenie jakoby wrzątek czerwony raz wraz wybuchał z trybuny.
— Więc to aż tam. — Leader chciał jeszcze coś mówić, lecz zamilkł.
Krocząc żłobioną w ciżbie bruzdą baczył pilnie na twarze. Znał się przecie na nich nie od dziś. Spiczaste, śklące. Zaciśnięte, zamilkłe. O brwiach wysoko w górę uniesionych, oczach nadmiernie rozszerzonych, jakby już zawczasu przejęte wielkim krzykiem.
Ludzie pracy.
Tuż za posłem zbierali zaszczyty towarzystwa Drążek i sekretarz Koza. Posła Drążka gnębił szczery niepokój. Nie dlatego, że trzeba będzie wygłosić zagajenie przed wiecem. Nie uważał się za mówcę i zawsze grzał prosto z mostu. Nie o to, wcale. Lecz w czasie zagajenia nie zdoła już upilnować leadera przed Kozą. Nieznośny śpiczak naszczeka, co mu ślina na język przyniesie. Lepiej by było jeszcze kogoś przywołać do osoby leadera.
Naprzykład Martyzela.
Martyzel nie chciał. Szedł, bo szedł, ale oświadczył wręcz: — Dla mnie czasy wszelkich haseł minęły. — Posuwał się bruzdą w tłumie uczynioną, obok żony, i to wszystko.
Uważał, wedle dzieła Micheleta „Miłość“, że kobieta wszystko dzieli z mężczyzną jak równy z równym. Dlatego szli wcale nie pod rękę, a jedno obok drugiego, w koleżeństwie, na wszystkie przeciwności solidarnie gotowi.
Martyzel widział dowodnie, że stary kulawiec portier Supernak korzysta z tłumu i pcha się niewłaściwie na żonę. Lepi się do niej żywcem, przypycha i przyciska. Na takie rzeczy niewiasta, jako człowiek wolny, musi sama reagować.
Może powinna?
Martyzel nie mieszał się do tych spraw. Jeżeli ciało żonine przez takiego padalca naciskane brzydziło i bolało Martyzela na przykładzie własnego ciała, to rzecz inna. Żona reaguje na te czcze dotyki, jakby się o nią drzewo odbijało, widać, iż obrała taki sposób.
Dopiero, gdy znaleźli się w pobliżu trybuny, stanął twardo Martyzel między kobietą swoją a portierem. Niepotrzebnie. Przedzieliła ich od razu fala tłumu, ludzie bowiem chcieli widzieć, jak leader z posłem Drążkiem i sekretarzem Kozą smykają incognito za trybunę.
Tkwiło tam kilka sosenek, wbitych doraźnie w piach. Uroczystościowych. W środku ławka nawet, przygotowana dla wytchnienia.
Robotnicy chcieli widzieć to miejsce ozdobne, tym bardziej, że już od drugiej ściany stalowni przemykał wysoki rząd sztandarów partyjnych. Kołysały się nad głowami ludzkimi jak czerwone ptaki, które zakręciwszy z połowy placu obsiadają powoli trybunę.
Leader spoczął pod sosenkami, na ławeczce, w skromnym cieniu incognita. Gałęzie i igły sosnowe kłuły go w szyję, nieznośnie łaskotały w uszy, wolał to jednak, niż wystawiać się na widok towarzyszy.
Gdy na trybunę celem zagajenia wyszedł Drążek, poseł Mieniewski założył lekko nogę na nogę. Obliczał zagajenie na dziesięć minut.
Dziesięć minut spokoju.
Pomylił się, spokoju nie zaznał.
Sekretarz Koza przysunąwszy się skwapliwie do leadera stwierdził od razu na wstępie, że poseł Drążek nie jest co do przebiegu wiecu należycie ugruntowany. A to z powodu kompromisów, dotyczących budowy Domu. Ze wszystkich stron trzymany jest poniekąd za włosy. Od strony samorządu umowami z cegielnią. Od strony kapitału kompromisem. Od strony rządu...
— Drążek — szeptał Koza nabożnie posłowi w ucho — nie ma z czym iść do ludzi!
Pan Mieniewski przymknął ciężkie powieki: gdzieś z daleka ryczał gramofon arię operową, wiaterek przedwieczorny zaganiał woń padliny to w lewo, to w prawo.
Oto partia: młody podjadek szepcze ci do ucha, stary brytan ochrypłym wrzaskiem zagaja na trybunie, od dołu wszystko poderwane nienasyconym głodem, u góry władzą się opychają.
Nazywał to w poufnych szkicach swego pamiętnika: próbą przedmiotu. Pokolenie działaczy, które w świat wyprowadził, które za młodu tyle razy łba nawet nadstawiało, teraz w latach dojrzałych nie potrafi sprostać tępej próbie przedmiotu. Sprostać próbie posiadania.
Wszędzie kozy i drążki. A w istocie, zawsze nad głową Dusia czy innego głupca wisieć będą pazury pana Kapuścika. Zawsze wystarczy przewiązać głodomora czerwoną szarfą...
— Na dowód tego —
Poseł obruszył się: — Czego, kochany sekretarzu?
Na dowód wszystkiego — Koza chował się wstydliwie w gałęzie sośniny — raczcie przyjąć do wiadomości jeden przekrój. Mówili u Cieplika, że pani a nawet panna Kostryniówna zażywa bardzo drogich masażów. Otóż żona posła Drążka doznaje tych samych masażów od tej samej masażystki, za co regularnie płaci. To, panie pośle, przekrój dostateczny chyba...
Leader wstał z ławki, odsunął sekretarza, pełen już teraz wszystkich elementów partyjnych. Mocą nawyku, tresury, przeistoczyły się one nagle w znaną gotowość głosu, graniczącą z radosnym kwileniem.
Należało zaczynać. Leader splunął i rzekł do sekretarza krótko:
— Idę.
Koza poskoczył naprzód, ściągał posła Drążka za kurtkę, na trybunę wyszedł leader Mieniewski.
— A więc to nie perkal — pomyślał resztą potocznej uwagi, kładąc rękę na drewnianym parapecie. — Czerwoną bibułką wyłożyli. Racja, o wiele taniej.
Spojrzał przed siebie: witano go gromkim okrzykiem. Ludzie wołali zewsząd, aż spomiędzy straganów i z wszystkich sąsiednich pagóreczków, i z okien małych domostw, kleconych w rozpadlinach gruntu. Niebo zdawało się chwiać od tych wołań, różowe, nisko nad placem zapuszczone. Jeszcze teraz myślał leader o tym niebie, że go za dużo, dwa razy za dużo chyba nad ludzką ziemią.
Wyciągnął ręce, po tłumie przeleciała cisza od krańca do krańca. Z radością usłyszał pierwsze swoje słowa. Twarde, dźwięczne, spokojne. Zaczynał, jak zwykle w wypadkach dość złożonych, od powojennej sytuacji Europy.
Było to przygotowawczą gimnastyką mówcy, która poprzedzać miała właściwy wyczyn. W gimnastyce tej ukryte były chwyty podstępne, obliczone umiejętnie na pożądane reakcje tłumu.
Reakcje te, wedle uznania leadera, wypadły korzystnie. Kilkoma okrzykami zmiótł znad uniesionych ku trybunie głów rozkrwawioną Europę powojenną i szeregiem twardych, prostych zdań wypchnął naprzód sprawę strejku.
Tu się zaczęło: pierwszych kilka nieśmiałych głosów. Kilka słów spłoszonych, oderwanych, bezczelnych. A potem całe zdania, coraz śmielsze... Cała więź gwałtownych okrzyków. Potem już stałe miejsca w ciżbie, wciąż wrzaskiem tryskające. Do tych miejsc głośnych dopadali z pałami bezrobotni. Wiązał się tam od razu wydęty toboł ramion, głów i rąk, ślizgało głuche szamotanie.
Leader mówił dalej. Dalej, dalej i dalej, bezlitośnie piętnując warcholstwo i brak dyscypliny.
Ale oto jakby pod jednolitym zlepem tłumu ciemny ogień przeleciał. Tu i tam wzdymała się powierzchnia, tryskały w górę ręce, kije, szarfy.
Leader szukał w tym kotłowisku chociażby kilku wybitniejszych twarzy. Nie mógł ich już odnaleźć. Tylko nad brukowiskiem krągłych czapek robotniczych skupiały się gdzieniegdzie głowy młodych robotników.
Niby kupa równych, okrągłych kamieni.
Kupy owe rozbijał gromkim słowem, racją partii, drożyzną, która ze strejku wyniknie. Wielki stentor leadera nie mógł już dalej nieść jak po granicę cienia czarnych ścian stalowni. Pan Mieniewski zdawał sobie z tego sprawę.
Mimo to, mówił dalej! Przede wszystkim zaś powiększał znacznie gesty. Na jedną chwilę nie ustawać — biło mu w piersiach wielkim głosem stare doświadczenie — cała misja sprowadza się do kilku trafnych gestów...
Jak czarny, wielki ptak, w czerwonej klatce, raz w raz wznosił się w górę i opadał.
Nie ustawać!
Grupa skupionych głów rozprysła się i nagle, ponad gęstwą pięści wykwitł czerwony sztandar komunistów.
Uszu leadera doleciał piskliwy głos Kozy:
— Akcja doraźna, zmacajcie no to kijem!
Kilku półnagich wyrostków bezrobotnych, w koszulkach pływackich, niby gromada błaznów w brudne, pasiaste prążki, poskoczyła mimo trybuny naprzód. Rozległ się mlaskot bitego głośno ciała, skowyt szarpanych twarzy.
Leaderowi zaschło w gardle. Miał pełne usta argumentów — terror czerwony, nędza, tyfus, Trzecia Międzynarodówka, prowokacja.
Mówił, wrzeszczał, wrzeszczał wszystko głośno, w obliczu tej potwornej komedii robotniczego losu, tej nędzy, tej ślepoty: którzy mieli jeszcze pracę i którzy już nie mieli, nędzni i nędzniejsi, jeszcze żywi a tamci już straceni: przerzucali się tym samym hasłem nienawistnie, na te same sztandary pluli — uwolnić więźniów politycznych, za kratami prowokacja, podłe pachołki kapitału, do Rosji, precz do Rosji!...
Leader drżał, przedarty niejako do dna świadomości. Tajemna rutyna ukochania tych spraw, ludzi i okrzyków kazała mu nie ustawać w gestach, wciąż nowe wynajdywać. Czynił je, proste, tanie, wspaniałe, zlany potem, a w głębi duszy chichoczący obrzydłym niesmakiem, porażony bezradną pogardą, z zamkniętymi oczyma czekający, że to się skończy wreszcie.
Ciskali kamieniami.
Może zabiją?! Ktoś wreszcie strzeli! Niech zabijają...
Od jednej i od drugiej strony, w łomocie kijów, w dzikim, oplutym śpiewie darł się głos rozwścieczonej nędzy. Wyrzucali sobie wzajem wszystko, więźniów politycznych, kraty, zdradę, prowokację, węgiel, czas pracy, zdobycze i kradziony materiał wybuchowy, karbid, fleki — jedni drugim, bezrobotni szmelcerzom, walcownicy, hakarze z oczyma zbielałymi od ognia, górnicy tłukący przed się rękami jak młotem; suszeni w strasznych żarach rozlewacze żelaza, żywe, twarde szkielety z cynkowni; od prażalników i muflarze, i stroiciele materii; ładowacze, spychacze, zapinacze, karowacze o plecach wypukłych jak skiby, głodne dziewki z sortowni, ze zwału, z odkrywki, z płuczek, głuche od trzasku węgla, cieśle i murowacze, i prześmierdli woźnice i zamulacze, wszystkie fachy zamułki, obrzękłe wodą ludzkie glizdy kopalniane, ramiarze, rurarze i palacze pełni kaszlącego rozpuku, sygnaliści z podszybia i nadszybia, jeden słuch, jeden duch, ręce śliskie jak bigle, twardzi ludzie od śtosa — cała pomoc, umowa, pańska dniówka, czas zjazdu i wyjazdu, i czas pracy, wszystkie akcje, zdobycze, wszystka, wszystka, powierzchnia i dół!
I cały dół tutejszej pracy!
Przez plac pruły się wrzaski, jak gdyby olbrzymiego drapieżnika żywcem na części darto.
Leader krzyknął. Kopnął Drążka, który chciał wzywać policji. I znów krzyczał. Rwał czerwoną bibułkę garściami z parapetów trybuny, ciskał strzępy przed siebie i oślepiony żarem, łkający najtajniejszymi łzami, zgryzem samym, płaczący smołą ostatniej rozpaczy wzywał ludzi ku sobie.
Spostrzegli go nareszcie. Kilku, kilkudziesięciu. Wskazali go oburącz, pięściami, niby hasło, tablicę, godło nienawistne. Tłum wrzasnął srogim podziwieniem. W bójce, tumulcie, tratując się wzajemnie, runęli ku trybunie. Leciał przed nimi kurz, mdła spiekota oddechów. Kurz przesycony wrzaskiem. Pierwsze wybłysły wokół trybuny twarze kobiet. Krzyczące przeraźliwie, rozedrgane, o źrenicach rozlanych, zasnutych szkliwem łez.
Za nimi ciemne gęby górników, z jamą czarnego wrzasku w sinych ustach.
Leader uchwycił pierwsze wyciągnięte dłonie, przyciągnął najbliżej i pchając w nie strzępy czerwonej bibułki wołał: — Smarujcie ręce krwią! Gdzie macie, matki, noże na swoje dzieci! Gdzie macie noże?
Łapał, chwytał, porywał spocone dłonie, przeguby, palce, wtykał czerwony papier, wciskał, smarował tym papierem po drgających ramionach, przez piersi.
Kobiety jednym tchnieniem, jednym piskliwym zgrzytem kładły mu do uszu wszystko naraz: dzieci po rynsztokach, wszelki brak mleka, redukcję, chleb tak drogi — do trzech lat karmią małe piersią, bo na chleb nie mają, mieszkania, od chlewów świńskich gorsze, i korce węgla, wstrzymane przez dyrekcję korce!
— Korce — kartofle — korce!!!
Usta świstały jak proce; z oczu łzy sznurem szklannych pestek, za równymi zębami czarny żar, bity głośno językiem.
— Gdzie macie, matki, noże?! — biadał leader gładząc głowy, na oślep przebierając — gdzie macie noże na swoje biedne dzieci?!
Zaniosły się ogromnym jękiem. Przejęte rozpaczą, zasmucone przylegać jęły do skopanej trybuny, opadać, cichnąć.
Wrzask wsiąkał zwolna w tłum. Jeszcze tu i tam podrywały się pięście, wzmagał się głos, jeszcze burza latała po placu, lecz coraz słabszym nawrotem. Na skrajach ciżby zrobiły się wyrwy i jamy w ściśniętej rzeszy. Kilku wlekło jednego, tu i tam, czarną grudą roztapiali się w mroku, za straganami.
Pan Mieniewski obserwował bardzo dokładnie: przebrani po cywilnemu agenci wywlekają podejrzanych...
Tłum nic nie widział: ludzie cichli. Płakali rzewnie, olśnieni straszliwym pięknem swej niedoli.
Tylko on, leader, w niewyjaśnionym, beznadziejnym uśmiechu łzami tryskający, on, na którego obliczu losy partii malują się od a do z, u stóp którego niedoszły morderca szlocha teraz może — uczuł raz jeszcze, iż doznaje najprzewrotniejszej na tym świecie rozkoszy hasła.
Przerażony tragiczną sprawnością zawołania, jął mówić szarzejącym w mroku piętnom twarzy ludzkich o czym innym. O rzeczach wyższych. O świetle i ciemności. O wiedzy i niewiedzy. Rozsypce i budowie. O budowie, której nie sposób wydźwignąć w ciemności. Myśl aż śliska, tak jasna, zawsze w dziejach spóźniona, prosta jak ostateczność, nigdy przez ludzi nie uznana.
Raz tylko jeszcze spod trybuny wyrwał się ktoś, dwie pięści wystrzeliły w górę, lecz oto spadły, zagarnięte skocznym rzutem, jak gdyby tadeuszowego raglana.
Nie podobna było rzeczy tych rozeznać w mroku, tym bardziej, że z przeciwka, od strony stalowni, zabłysły światła wielkich lamp łukowych. Mówić! Ani na chwilę nie ustawać! Dalej, dalej i dalej, nie zwracając uwagi na ciemną sylwetkę napastnika, sczepioną niespodzianie z grubą kratą synowskiego raglana.
Zatoczyli się w bok, między ciemne, uroczystościowe sosenki. Ława chrupła, Tadeusz i ten jakiś drugi, to on, ten sygnalista, runęli na ziemię. Kotłowali się chwilę. Duś uskoczył, Tadeusz za nim. Znów uścisk twardy, jednolity, od którego wszystek dech w piersiach ustaje.
Tadeusz ścigał prawą ręką rękę przeciwnika, uzbrojoną w browning.
— Oddaj broń, draniu, oddaj broń. — Zmagali się, twarz naprzeciw twarzy owiana znojem walki. Przez uderzenia razów płynęły gęste słowa przemowy leadera.
Wspaniałe, uroczyste.
Z ugnieconej piersi Dusia wydobyło się rzężenie, lecz prawa ręka z browningiem wciąż jeszcze sterczała nad głową. Gryząc się, dławiąc, gniotąc, wytoczyli się spomiędzy sosen, huknęli sobą o jakąś ścianę. Tadeusz pchnął przeciwnika i z trzaskiem przez wywalone deski runęli w głąb.
Do jatki.
Słowa przemowy leadera huczały tu jak w akustycznym pudle. Nareszcie udało się Tadeuszowi wyrwać broń. Trzymał ją teraz wysoko nad głową sygnalisty, a prawą pięścią walił raz za razem w szczękę. Trafił!
Duś zwalił się na ziemię pomiędzy wagi, misy, ochłapy śliskie, gnaty i ciężary.
— Masz dość, draniu? — młody Mieniewski uskoczył w stronę wąskiego otworu i tu czekał. Nie mógł teraz dojrzeć, co się dzieje wewnątrz jatki. Kurzyła się tam ciemność ruda, jedynie skraj klepiska błyskał zadrami poblasku.
Z ciemności tej zawył po chwili głos:
— Burbon sprzedaje klasę robotniczą z trybuny! Powiedz: masz ojca burbona? Masz?
— Chcesz jeszcze w mordę?
— Powiedz, masz ojca burbona, masz?
Znów się sczepili jak młode psy.
Duś był silny. Obejmował straszliwie przez żebra, tłukł pięściami, twardymi jak kamienie, lecz nie trafiał. Tadeusz bił ciosem bokserskim, pracowicie ćwiczonym, celnym.
Uchwycili się, że ręka z ręki wydostać się nie mogła. Leżeli teraz na progu jatki, z dłońmi we włosach, wpatrzeni w rozeżglone oczy, w największym natężeniu mięśni bezsilni całkowicie, przeczący głowami, jakoby słowom leaderowskiej mowy, której echa tłoczyły się pod stropem straganu.
Nastała krótka sekunda, gdy czoła ich mokre, gorące oparły się o siebie.
— Masz ojca burbona, masz?!...
— Chcesz jeszcze w mordę?!
Słowa pomięły się im w ustach, nieznany poryw rozlepił zaślepione oczy, wciąż jeszcze trzymali się za bary, złączeni jednym porywem niespodzianych łez.
Tadeusz cisnął browningiem w piersi sygnalisty i jął uciekać. Biegł spomiędzy straganów ku miastu. Pełen nieprzytomnego żalu, niechęci przeciw ojcu, rozpaczy.
Ktoś wyskoczył z bocznicy, jednym susem przesadził gościniec, krzyknął: — Stać! —
Pan przodownik Kapuścik.
Działo się pod łukowymi lampami szosy. Owiał Tadeusza zapach konia i starej perfumy, przypominającej szczególnie zapach świątecznego ciasta.
Pan przodownik Kapuścik przepraszał. Duże, wyszczerzone zęby lśniły pod złotym wąsikiem.
Nie miał zaszczytu być przedstawionym, widział już jednak dzisiaj syna pana posła u Cieplika. Po południu. Przelotem. Z tylnej kieszeni szerokich granatowych breachesów wydobył srebrną papierośnicę. Przy manipulacji z zapałkami okazało się, że Tadeusz ma zakrwawioną rękę.
Nic dziwnego w takim ścisku. Plasterka, oczywiście, nie ma. Opatrunku detto. Pan Kapuścik owiązał Mieniewskiemu rękę własną czyściutką chustką do nosa. Prosił przy tym o wyrażenie podziwu panu leaderowi.
Taką opozycję opanować — czym? Słowem, gołym słowem!
Kapuścik wyobrażał to sobie całkiem inaczej. Co najmniej chyba w postaci kilku szarży. Poskakałoby się trochę, pogalopowało.
Szli razem w stronę miasta, ku stacji kolejowej.
Pan Kapuścik był z zasady sportowcem. Po tylu wojnach jedyna przecie dewiza ludzkości: — odreperować ciało. Ale w Zagłębiu sportu właściwego nie ma. Wszystko partyjne. Jedyny, jaki można uprawiać, to utrzymanie porządku. Cóż to za sport?
Pod stacją towarową stały trzy ciężarowe lory, na które ładowali policjanci uczestników wiecu, okutych już w kajdanki.
Młodzi ludzie i brodacze jacyś, gromadki chudych żydków i bezrobotny trykot w pływackie prążki. Dokoła błyszczały bagnety.
— Bijecie bardzo? — spytał nagle Tadeusz.
— Święty Boże — Kapuścik przeżegnał się — co najwyżej kupujemy, za grosze. Z całego tego wiecu i przemówień, i demonstracyj urobi się kilku nowych początkujących prowokatorów. Co do bicia? Nigdy się to nie stanie, ale mógłbym panu śmiało życzyć, żeby się pan kiedyś dostał do naszego więzienia. Istne cacko!
Lory już odjeżdżały, głowa przy głowie, pełne głębokiego milczenia, Tadeusz pobiegł za nimi, wpadł do Domu Ludowego, jechały dalej.
Odkręcił światło w przestronnej sali ojca. Gdzież gary?! W porządku, pod ścianą. Ustawił je na stole, otarł z kurzu i usiadł przy nich.
Na dole zawarczał samochód.
Pod naporem rozstąpiły się drzwi sali, w której przy garach oczekiwał Tadeusz. Na drzwiach rozkrzyżował się ojciec zastępując ludziom drogę. W głębi czarnego korytarza przelewały się ciężkie stąpania, chrzęściło kotłowisko ludzkie.
— Wysłuchaliśmy was, panie pośle, leaderze nasz — huczał głos — ale żadnego światła nadziei przed sobą nie widzimy. My są z „akcji doraźnej“, bezrobotni, i już nam nie wiadomo?! Czy kraść, czy się zabijać z dziećmi i z żonami?!
Leader wyciągnął ku nim pokorne dłonie: — Pomóżcie, dobrzy ludzie. — Wskazał, po czym pierwszymi ruchami sam rozpoczął osadzenie drzwi w zawiasach. Gdy bezrobotni skrzętnie dokonali pracy, leader drzwi przed nimi zatrzasnął. Do drewnianych połówek przydusił za to oburącz Kozę i posła Drążka. Po czym śmiać się zaczął najosobliwszym śmiechem, obłąkanym powiedzieć by można, gdyby nie tyloletnia wartość tej postaci.
W śmiechu tym szczerząc ogromne zęby powtarzał raz za razem. — No teraz wy gadajcie z nimi, teraz już może wy?!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.