Czarne skrzydła/Tadeusz/W daleką drogę/1

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Tadeusz
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


1.
NAD ZIMNYMI STAWAMI

Trzeba myć tę nieboszczkę, póki świeża i giętka!
Któżby to wyrozumiał najprędzej?
Lenora.
We trzy tu były, z obowiązku, jako bliskie sąsiadki. Lenora, Martyzelka i Szymczykowa. Ale Szymczykowa, zawsze głodna i w tylu różnych nieszczęściach zatracona! Nic z niej nie ma przy robocie. Tylko płacze i wypatruje z okna za Szymczykiem, który wygrzewa się nad stawami huty „Katarzyny“ na drewnianych pomostach.
— Trzeba ją przecie umyć, tę nieboszczkę, póki giętka i świeża. No, moja droga pani! — powiedziała Lenora drugi raz tego rana, lecz tak samo cierpliwie, i z tym samym zapałem.
Gdyż młodość nie rozumie śmierci i w poprzek śmierci nawet utwierdza swoje radosne niespodzianki.
Cóż? Lenora czekała, że jak umyją zmarłą i przeodzieną, i złożą, i zasłonią prześcieradłem, i wszystko przyrychtują, nadejdzie wreszcie Tadek. Z Tadkiem polecą zbierać w lasku jedlinę. Potem uwiją wieniec, w czasie którego wieńca, na przyzbie czy też gdzie, czy choćby u Szymczyków, będą się całowali.
Lecz gdy się wzięły na koniec do mycia, pierwsza znów zapłakała Lenorka. Jakże patrzeć na takie biedne ciało? Nie ma go prawie, a same tylko kości skołatane, obleczone skórą! A przy tym ślady: smutna historia, na ciele garbowana!
Czyż Martyzelka albo nawet taki pędziwiatr, jak Lenora, nie dostrzegły krwawych zlepów we włosach nieboszczki? Nie dostrzegły wielkich, tłuczonych sińców? Dostrzegły. Zawsze tak jest z kobietą, gdy umiera w Zagłębiu, a już zwłaszcza w Osadzie; takie to pożegnanie z doczesnym, ziemskim życiem, za pomocą pobojów.
Więc cóż? Niech woda spływa przez to ciało nikomu już nie warte. Tę wodę szarym mydłem zaciemnioną, wylewała Lenorka na kartoflisko, z tyłu domu, za płot.
No i tak: kartofle ręką nieboszczki jeszcze posadzone, ale już nie zabrane tą ręką. I brzęk wesoły wiadra i chlust wody, i strumyczki przez ziemię pochłonięte.
Rozgadały się powtórnie, gdy na zmarłej koszulę zmieniały. Jak to będzie z pogrzebem, co znów Supernak teraz postanowi, którą klasę wyjedna w pogrzebie, do Rzymian pójdzie czy też do księdza Kani, na co cała Osada czeka w ciekawości.
Gadały tylko we dwie. Lenora z Szymczykowa. Martyzelka ani jednego słowa nie dodała, tylko się trzęsie w sobie, aż widać, jak jej dreszcz po ciele lata.
— A cóż, a mnie? — Lenora wyciągnęła się gibkim porywem ciała. — A mnie? Jakby tak umrzeć przyszło, no to co? — No i w śmiech! Szastnęła spódnicami.
Ile? Dwadzieścia minut przeprowadzała swoje rzeczy od portierów do Szymczyków. Bo nie będzie mieszkała przy nieboszczce.
Taka tam przeprowadzka, cygańska.
Jeden mały drewniany kuferek, jaki żołnierze mają, urlopnicy, na to zaś z wierzchu trochę łachów, na to znów mały jeleń z ołowiu, lakierowany pięknie, na hałdzie znaleziony, pewno chyba po dzieciach zawiadowcy; i lusterko, z czerwonymi różami malowanymi żywcem przez ukraszone szkło.
Objawił się teraz od tego lusterka, szybą odwróconego ku górze, jakoby duch na powale izby w postaci piętna tęczowego.
Może przyjazna dusza Supernaczki? Szymczykowej wiadomym było, że to nie słońce, a tylko dusza zmarłej, uszczęśliwiona swobodą powietrza po ziemskim życiu.
Cóż może o tym wiedzieć taka tam Lenora? Naszumiała, nahałasiła i już zebrała się rwać sośninę — a jakby się pytali o mnie, powiedzcie ta, żem w lesie — tyle im zakrzyknęła i poleciała zaraz w ów las.
Martyzelka wyprawiła i Szymczykową, doi nadzoru nad dziećmi. Z takich tylko obrywek mogły teraz żyć biedne Szymczyki, i z jakichś takich dozorów, doglądów i pomagań, prawie tyle, że nic. Dopiero w samotności przysiadła się Martyzelowa spokojnie do zmarłej..
Palą się dla tej śmierci dwie gromnice. Dobrze, niech się tu palą.
Ostatni raz siedziała przy gromnicach nad swym synem nieprawym, któremu dał nazwisko mąż, starszy górnik Martyzel. I gdzież ów syn? Malutki, złoty kosmyczek włosów w czarnych toniach przerębli. I gdzież są chwile poczęcia tego syna, i gdzież są wszystkie chwile, i gdzież są wszystkie lata?
Rozstępowała się w Martyzelowej pustka, coraz suchszą i dalsza. Jedno o drugie zahaczone: i droga i zawady, i znów droga, ileż tej drogi!?! Ileż tej drogi w codziennym utrapieniu aż do słów, rozpętanych miłością, skierowanych do Kani: czemuż to nie rozumiesz, człowieku?!...
Zdało się Martyzelce, że teraz przy okazji tej śmierci zrozumie już ów człowiek, ksiądz Kania. Nie będzie wiedział kiedym, ale otworzy ramiona swe szerokie, święte.
Do tych ramion wyciągała ręce nad trupem, jako to, że nikt inny, a tylko ona, Martyzelowa, namówiła nieboszczkę chrzcić się na narodowo i tak przysporzyć nowej wierze zaszczytu ofiarności.
Czekała tu na Kanię, spodziewała się jeszcze przed tym Supernaka. By dopilnować, jak postąpił w sprawie pogrzebowych obrzędów.
Gdyż jeżeliby skrewił!
Wyleciała drzwi już nie zamykając przez lasek pustką szumiący w zimowym słońcu nieba.
Nad zimnymi stawami przez mostki, przez kładeczki. Poznała Supernaka, złoczyńcę, po czapce granatowej, z nowym daszkiem. I po czarnym paltocie odświętnym. Najpierwej zaś po chodzie!
Szedł jak wahadło, od sztywnej nogi w obie strony rozkiwany. Pobiegła mu naprzeciw, aż sina z ciemnych przeczuć. Supernak też przyśpieszył kroku. Pot spływał mu spod czapki, a oddech świstał przez wyjedzone zęby.
Nie przywitali się, rąk sobie nie podali, tylko stanęli naprzeciw ostrożnie.
Dopiero, gdy z daleka od torów fuknęła wielkim raptem lokomotywa, rzekł portier:
— Bóg zapłać.
Ruszyli prosto w stronę mieszkania. Martyzelowa pierwsza, portier za nią.
Supernak kroczył z tyłu, pełen wielkiej radości. Przez pół dnia z samymi tylko władzami się uganiał.
A zaświadczenie od doktora, a to miara u stolarza na trumnę, wymierzył długość żony sznurkiem, a to leć po karawan kopalniany — obiecali dwa konie, nie w jednego — a to znów o sam pogrzeb, do księdza kanonika.
Wszędzie podawał naprzód kartkę dyrektora Kostrynia, na hucie, rano, zawczasu wypłakaną.
Teraz migały Supernakowi przyjemnie przed oczami obcasy czarnych bucików Martyzelki spod szarej spódnicy.
Szła, dotąd zachowała z dworskich czasów chód pański. Fasonem tego chodu przejmowały się fałdy spódnicy spadając delikatnie. Jakby u Kostryniowej czy jakiej dyrektorki?!
Przez chrupienie przymrozka pletło się wciąż to samo w głowie Supernaka: jest klas pogrzebu pięć, wiadomo dobrze. Piąta jest najbiedniejsza: pokropek wodą święconą, bez wprowadzenia ciała do kościoła i bez światła żadnego. Jest klasa czwarta: pokropek i wyprowadzenie zwłok z kościoła, bez wprowadzenia i wszystkiego dwie świece; i klasa trzecia: pokropek z wprowadzeniem i wyprowadzeniem od drzwi do drzwi kościelnych. Tymczasem u kanonika za słowa prawdy względem zamiarów Kani otrzymał portier klasę pierwszą: zwłoki wyjdą z domu z księdzem i będzie dużo światła, i uczestnicy dostaną świece do rąk w kościele, i pokropek, i znów z księdzem wikarym na cmentarzu, a tu nawet przemowa!
Miejsce w końcu cmentarza, tuż przy parkanach „Flory“ przy kopalnianej kolejce, z wymówką lat dwudziestu.
Supernak wszedł do izby pierwszy.
Gdy tylko weszli, Martyzelka spojrzała na portiera dosadnie, że od razu zrozumiał.
Czyli o to pobicie nieboszczki.
Takie różności osobiste nie trzymały się obecnie głowy Supernaka. Obejrzał jak się kobiety sprawiły przy nieboszczce, że są gromnice dwie i jak ubrana: w czarnej sukni, odświętnej a w bluzce lila, atłasowej. I podłogę zamiotły, wytarły i z mycia żadnych śladów.
Zdejmował płaszcz, a Martyzelka czeka w pośrodku izby.
— Nie będziem tutaj siedzieć — zachrypiał Supernak. Wydobył klucz roztropnie spod podłogi i otworzył swój muzej. Drzwi muzeju uchylały się z trudem. Lepło tam coś przy listwach, czy może tylko wilgocią zanosiło.
Weszli, siedli w półcieniu. Okiennice tyle tylko puszczały słońca, ile trzeba, by przesuszać to miejsce.
Usiedli. Martyzelka na kanapie z rzeźbionym oparciem, Supernak na metalowym łóżku białym, w niebieskie kwiaty i anioły.
— Już jest wiadomo temu, kto mył nieboszczkę — rzekła Martyzelowa — żeście jej na tamten świat pomogli bardzo? Siedzi ta Martyzelka po swojemu, po dworsku, na brzegu rzeźbionej kanapy. Sprężyny ani dźwiękną, rękami rozwodzi delikatnie, ale czemu oddechu jej nie staje? A w oczach kolor prośby?...
Supernak nic nie odrzekł jeszcze. Kobieta wstawia się za Kanią, czy niby za nieboszczką, jaki ma być obrządek?...
Cisza.
Od tej ciszy mrowić się jęło w Supernaku. Wstał po cichutku. Rzekł: — Zrobiliście przy umarłej jak należy, przyznaję. Ale tutaj w muzeju lustra nie zasłonięte. — Westchnął. Nie mogły tak pozostać, gdyż nieboszczka powracać będzie i ukazywać się będzie w tych szybach... Tak to skręcił Supernak, na taki marny szczegół.
Martyzelka nie wierzyła w przesądy. Wierzyła w życie, gdy jest życie, a w śmierć, gdy śmierć nadchodzi, lecz wszyscy ludzie, gdy jest umarły w domu, zasłaniają lustra. Rzekła więc — dajcie co — jako że przygotował już różne, ciemne szmaty — to wam lustra zasłonię.
Porozścielał papiery na meblach. Na pięknym morelowym taborecie, pod oknem, na kanapie. I znów czekał. Gazety szeleściły pod stopami Martyzelki, aż w piersiach Supernaka zagrało, taboret morelowy jęknął, lusterko w mahoniowych ramkach potarło grzbietem ścianę.
Zakradł się ku kanapie i chwycił Martyzelkę za biodra. Jedyną swoją ręką i naciskiem ramienia, mocno, jakby miał wrosnąć w nią.
Zachwiała się.
Wtedy to chwycił nagle pod odzieżą za nogi łagodne, gołe ciało. Pod odzieżą, ruchome, żywe!
Umotał się w spódnicach. Odtrąciła go, upadł. Powstał nie patrząc w tamtą stronę. Nie chciał nic widzieć, wiedzieć, a tylko wierzyć, że Martyzelka stoi nadal na kanapie.
Stała, wsparta o ścianę, z czarną szmatą w wyciągniętych rękach.
Supernak począł krążyć i wołał, i przemawiał, i namawiał, zachęcał. Co tu jest, wszystko twoje. Taka kanapa i te srebrne lichtarze, dwa, bo trzeci w naprawie, i te lichtarze z bronzu, i to lustro, i tamto. I takie krzesełka bambusowe, i to triumo z orzecha, i krówka z alabastru, i ta goła figura z wiśniami kamiennymi, taka lampa i koce.
— Tyle koców, a jakie! Kapy, kołdry, piękny stojak na laski, Cieplik takiego nie ma, i ten stolik, i jeszcze te krzesełka!
Dotykał tego, klepał, okurzał, pieścił, głaskał. W trzasku opornych szuflad latał z miejsca na miejsce i od ściany do ściany, niczym ćma roztrzepana.
Tylko aby nie patrzyć w stronę Martyzelki: przed siebie, w dół, na ręce. Rozwiązywał pudełka jakieś, woreczki, palcami i zębami. Wysypał z tego na stół. Śmiał się do tego, kwilił.
W woreczkach najprawdziwszy dowód życia: cztery złote pierścionki i duży sygnet z wylecianym kamieniem, i przeróżne kolczyki, i siedm kubków srebrnych, i broszka z pięknym bielmowatym opalem.
— Dla kogo to — ryknął Supernak — dla kogo? — Świeciło w mroku izby. Nie pochował, nie zgarnął nawet, przykuśtykał do kanapy, usiadł obok mięciutko i czekał.
Martyzelka ani jednego ruchu.
Czuł już blisko jej ciepło, od którego porywy leciały! Aż zaciężyły w piersiach. Pełen tępej rozkoszy jął rozprzestrzeniać się na ile tylko pozwoliło jego kalekie ciało. Natrafił tak, podstępnym znienackiem, na brzeg odzieży Martyzelki, na ciepło jej postaci. Jęcząc, kwiląc, porażony rozkoszą, skłonił głowę na piersi tej kobiety.
Zdało mu się, że nie ona przemawia w tej chwili, a już tylko jej ciało: o Kani i o Kani.
Zaczął więc, że się należy, prawda, ale postanowione w sprawie tego pogrzebu było o wiele wcześniej. Ba! Nie powiedział, że postanowione było na „punkcie“, a gdy postanowione, to kto księdza rzymskiego sprowadzi, żeby z tego potem borba wynikła, komuniści?! Wytłumacz taką sprawę fanatyczce. Kobieta dalej skuczy o Kani i o Kani.
Rozpoczął wtręty, tłumaczenia i o tym wreszcie, że już dyrekcja pierwszą klasę pogrzebu u kanonika wyjednała.
Stało się w jednej chwili: Martyzel owa jęła go bić. Na ślepo: nic nie widząc. Bić, szarpać, orać paznokciami przez szyję, po policzkach.
Supernak bronił się, miażdżył jej pierś w swoich czarnych pazurach.
— Pójdziesz, pójdziesz do Kani — szeptała bijąc, kopiąc.
Dopchała go pod samo okno i tak kopnęła w piersi, że się zwalił. Zgarnęła złoto ze stołu, dała mu złotem w twarz. — Nie ma tu już sprzeciwu! — krzyknęła przeraźliwie.
Leżał w kącie i chrypiał. Aż wreszcie wydyszał z siebie słowa, od których zerwała się uciekać.
— Zaczynałaś z dziedzicem — charkał w kącie — a na mnie skończysz. Zobaczysz, na mnie skończysz.
Wygnało ją z muzeju i poniosło precz z tego domostwa przerażenie.
Wszędzie, na polach pajęczyną zasnutych i w lasku, i w dalekim zwidzie zaropiałych hut, oczadziałych cynkowni, i czarnych kłębów dymu, wszędzie, wszędzie na świecie przerażenie.
Wpadła do księdza ze słowami — ratunku!
Kania zerwał się znad papierów.
Martyzelka chwyciła go za ręce i ręce te, dla duchowej ochłody, na czole sobie położyła, uśmiechnięta.
O taki ratunek chodziło: by tu być, patrzeć. By ręce jego trzymać na przymkniętych powiekach.
Ksiądz Kania trzymał się już tymi czasy na ostatniej granicy miłosierdzia. Przeciw tylu pokusom zmysłów. W pierwszych dniach poznania widział podobieństwo Martyzelki do swej matki. Niby młodszej, lecz tak samo posłusznej i pilnej, w rzeczach wiary. Potem charakter matki rozwiał się, żona górnika przedzierzgła się niejako w siostrę. W miłą, rówieśną siostrę. Z okresem choroby i śmierci Supernaczki Kania nie śmiał już myśleć o tym, co następuje. Trzeba tu było siły i wielkiego spokoju.
Nie lękał się powabów ciała. Od czasu wydarzenia z chininą, gdy uległ pewnej kobiecie, nie młodej wcale, obojętnej, i gdy kobieta owa, by przerwać płód, zażyła chininy i zimna, zlana potem, na plebanii omal ducha nie wyzionęła w torsjach, zahartowany już był na zawsze chyba przeciw kobiecemu ciału.
Lecz z żony górnika Martyzela przemawiały ciemności. Tak sobie wyobrażał ksiądz Kania. Jakieś ciemności życia, czyli też sił tajemnych, czy też może żywiołów? Ciemności owe, lśniące w spojrzeniach, w słowach, nawet w ruchach, trzymał dotąd na wodzy. Była to wielka rozkosz, takie przemaganie.
Tymczasem dziś prawie że już zamykał tę kobietę w objęciach. A działo się z przyczyny śmierci Supernaczki. Śmierć zaś owa wskazywać winna raczej drogę obowiązku, a obowiązek konieczność objawienia nowej wiary publicznie, w walce o jak najczulsze dobro biednego człowieka, czyli duszę. A znów jakże wystąpić przeciwko woli męża? A znów dalej, cóż przeciwstawić zakrzepłej powadze obrządku rzymskiego, jak nie obrządek narodowy, czyli nowe zasłony prawdy, czyli między baranów iść w nowej wilczej skórze?
Doczesne, nędzne usidlanie, i którego Bóg, niczym woda nieogarniona, nie objęta przez sieci żadne, wciąż przepływa, przecieka.
— Upadłam, i zdaje się, poraniłam się.
Ciche, żałosne prawie słowa Martyzelki wyrwały księdza Kanię z jego bezsilnych myśli. Patrzył przed się i czekał.
Rozpięła uważnie guziczki i z rozsuniętych brzegów szarego materiału ukazała swe ciało, nad obojczykiem poryte do krwi pazurami. Porwane w bitce z Supernakiem ramiączka koszuli rozsunęły się snadnie i oto ukazała się pierś zwarta, biała, sklepiona, niby owoc.
W oczach Martyzelki stanęły łzy, na policzkach rumieńce, a na czole zbrużdżone ciemności.
— Upadłam i poraniłam się, trzeba tu coś poradzić. — Wymówiwszy te słowa westchnęła, potem zaś, niby przez sen, zarzuciła temu człowiekowi ramiona na szyję.
Jakby czekali na to od dawna, ona jedna wiedziała, iż czekają.
— Tak być musi, ty wiesz! — Słowa te pamiętała chyba jeszcze z pałacu po swym pierwszym mężczyźnie. Nigdy później wymówione nie były, aż teraz znów dopiero.
— Ty wiesz przecie! Miałaż teraz wspominać o pogrzebie Supernaczki, o obrządku narodowym. Liczyła, że te sprawy załatwi się przez męża z Supernakiem. Nie o tym mówić teraz.
— Będziesz miał wszystko, jak będziesz chciał — zadrżała w nagłym, rozkosznym śmiechu.
Teraz dopiero, poprzez omamy żądzy zrozumiał Kania najgłówniejsze: że w nim proroka zapomniała! Porwał żonę górnika za przeguby, z okrzykiem — ach, grzesznico — cisnął na kolana. I doskoczył z pięściami. Byłby bił między ciemne, rozstawione źrenice, lecz właśnie ciemność, lśniąca mokrym powabem, przywiodła księdza do opamiętania.
Zmitygował się Przyobiecał zapomnieć raz na zawsze o tym incydencie. Na ramię radził okład. Potem jął się rozwodzić nad sprawami ducha i ciała na ziemi.
Martyzelka słuchała w głębi izby, przepełniona bolesnym krzykiem, który już nie mógł znaczyć, a wszystkie słowa dławił.
Odeszła bez żadnego pożegnania. Do domu przyszła umordowana! Wszystko jej z rąk leciało.
Czekała tu w pośrodku izby, na co? Na co czekać w trybach takiego życia?
Martyzel wrócił z kopalni nad wieczorem. Z głową jak oczadziałą. Smrody, gazy czy dymy mieli na filarze. Wracał z głową pijaną, bolącą. Numer górniczy był dobry i wydobycie dobre, gdyby nie owe smrody.
Radziła, by trzymał głowę nad rozpaloną blachą, nad kuchnią, wtedy bóle odchodzą. Wszystkie żony górników tak radzą, jako iż to są sprawy dawno wypróbowane.
Martyzel gardził takimi sposobami. Umył się, zjadł i spoczął blisko okna, przy wybielonej wnęce.
Żona siadła naprzeciw.
I nagle z wypiekami na twarzy sycząc gniewnie, pełna niespodzianej rozpaczy mówić zaczyha w sprawie pogrzebu biednej przyjaciółki, Supernaczki. Żeby mąż szedł, żeby się zmówił z Supernakiem, żeby mu przetłomaczył.
Na próg ze łzami w oczach wyprowadziła męża w tę drogę. Starszy górnik Martyzel rozumiał powagę swej misji.
W marzeniu swym, popartym jakością tylu prze różnych poglądów, czerpanych zawsze tylko z oryginału, opowiadał się Martyzel wiernie za chemicznym rozwiązaniem sprawy ludzkiego życia. Lecz wtedy gusłom braknie miejsca, a sami przecież uchwalili niedawno z delegatem okręgu, taką tam jakąś próbę, czy manifestację gwoli pobudzenia do strejku. Więc życie dalej porywa już tę śmierć, nie da jej chwili samotności i przenika, wypełnia ją od razu nową walką.
Odnalazł Supernaka łatwo, u Szymczyków. Wyszli we dwóch, to jest Martyzel i Supernak, niby jako mający organizacyjne sprawy na osobności.
Nie były ważne: o obrządek pogrzebu. Choć to życzenie nieboszczki, cóż znaczy dziś życzenie martwego prochu? A z drugiej strony ważne, gdyż nie byłby wyruszył starszy górnik z domu, gdyby nie to życzenie kobiecej szlachetności, wysłowionej ustami żony.
Szli w milczeniu.
Gdy stanęli nad stawem lśniącym od blasku księżyca, uznał Martyzel, że może rozpocząć przemowę bardziej zasadniczą: jedna tafla błyszczała jasnością a drugą mroczył cień. Tu światło, a tu noc. Tu dobro, a tu zło, lecz wciąż ta sama woda, jeno odmianą światła odróżniona.
Zaczął od przebaczenia: — jak ta jasność i mrok, tak samo też są ludzie, choćby naprzykład ty, Supernak. Masz muzej, zbierany przez tyle lat. Masz ten muzej, przedmioty wielorakie. A swój muzej — Martyzel rzucił ramiona rozpacznie w obie strony — noszę znów ja w swej głowie.
Nie mógł dalej wyrazić. Woda mu przeszkadzała, pluszcząca cicho pod nogami, czy też mrok w owej wodzie odbity, czy też świadomość o muzejach wielorakich, materialnych, duchowych!
Supernak kroczył sennie. Nie słuchał? Nie rozumiał?
Po stawach przeleciała gładzizna mroźna, wiatr zmarszczył ją i znowu łagodnie rozprostował. Szli przez długie pomosty nad zeschłym tatarakiem. Wionęło na portiera tym samym głosem suchych, zwiędłych szuwarów. Jął szemrać — ty muzej i ja muzej!
Tchnął czarną gębą prosto w oczy Martyzela.
Woda sprzyjała, ślizgając się wzdłuż brzegów cieniutkim ostrzem blasku. I tak, i tak, i owak. I znów jeszcze inaczej. I muzej — dzieci — żona? Teraz nastawnikowi temu, Supernak prędko, mocno, jak nożem. O żonie, jak za księdzem przepada, pogrzeby i obrządki wyprawia tylko dla niepoznaki!
O Kani i o Kani. O Kani i o Kani!
A drugim nożem co żywo w drugie miejsce: względem sposobów...
— Powiedz, Martyzel, no więc moja nie żyje, a znów twoja — wiedział to od nieboszczki, teraz dopiero mówił — pędem do Knote od twych sprawek przylata i krwią przez ciebie spływa co dwa, co trzy miesiące! Od twoich sprawek, czyli też może cudzych!?
O Kani i o Kani.
Górnik porwał portiera, żeby zwalić do wody. Już niósł ku pomostom, nad największą głębinę. I tylko huczał okropnym głuchym głosem — na dno, na dno, na dno!
Trzymali się wzajemnie za szyję i charczeli przeciwko sobie jadem, lecz stało się, że inne dno odnalazł tu Martyzel, głębsze niżeli śmierć: dno swej wielkiej miłości.
Woda szeptała, ciche wargi zwierając wedle brzegów. Postawił Supernaka na mostku.
Wsparł czoło na kościstym ramieniu portiera i oto jął tłumaczyć Supernakowi własne tajemne rzeczy jak rodzonemu bratu.
Czyż mógł wiedzieć, że żona radzi sobie u Knote? On, Martyzel, choć zawsze trwa w chemicznym rozumieniu człowieka, choć rozumie, że dzieci, czyli innymi słowy genitura, zniżają cenę pracy robotnika, chciał mieć dzieci raz po raz, od kiedy widział, że żona wymyka mu się z rąk. Wymyka się, wymyka! Przypuszczał, że nie było w tych sprawach tajemnic, pomiędzy nimi dwojgiem.
— A teraz, powiadacie, lata z tym do Knote? — Z twoją sprawką, czy z cudzą lata? — westchnął Supernak.
Tak się to zakończyło namawianie Supernaka przez starszego górnika Martyzela; nad wodą, jak zmartwienie rozprzestrzenioną, jak zmartwienie stężałą, jęknął Martyzel, westchnął i nie patrząc za siebie ruszył z powrotem słaby, uciemiężony, jakby tani z niego na mostku wyciekła wszystka krew.
Gdy powrócił do domu, dzieci dawno już spały.
Cóż są dzieci, cóż żona? Inne prawdy wyrosły zza tych prawd, ścianami przeczystymi!
Martyzelowa nadal pod lampą haftowała narodowe stuły. Usiadł naprzeciw żony; jak zawsze, przed spoczynkiem, rozłożył gramatykę światowej mowy, którą sobie przyswajał, pod nazwą esperanto. I znów pracował, rył się poprzez litery i znów przewracał stronice ku miejscom wyuczonym, wczoraj i przedwczoraj.
Zdało się dziś Martyzelowi, że od nauki tych łatwych słów powszechnej mowy świata rozpoczyna swój koniec. Tam przędą się słowami nadzieje, a tu już wschodzi śmierć.
Albowiem poprzez krzywdę zdrady żoninej nic ujrzał w sobie zemsty lecz znów tę samą miłość.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.