<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czarny Bóg
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
HODUJĄ SIĘ KATY MIAST MĘDRCÓW.

Biała i mroźna była Rosja, nagi i pusty dworzec kijowski, nad ziemią śnieżna zadymka. Pociąg przywiózł nielicznych podróżnych, noc była głucha.
Na zaśnieżoną platformę, wprost nieruchomego, jak karjatyda, żandarma, wyskoczył z wagonu młody, przyzwoicie ubrany mężczyzna i skierował się do sali trzeciej klasy. W tłoku żołnierstwa i robotników rozejrzał się bystro i głos podnosząc, zawołał:
— Aleksy!
Głos miał takie metaliczne, pełne brzmienie, że bliżsi się obejrzeli, a tymczasem gdzieś z kąta potworna postać kaleki Maksymowa wypełzła i stanęła przed wołającym, żywy kontrast brzydoty i piękna, nędzy i mocy.
Podali sobie dłonie. Maksymow promieniał radością.
— Czekaliśmy ciebie pojutrze, Gregor — szepnął.
— Pojutrze przybędzie ten, dla policji! — odparł podobnież przybyły.
Wyszli z dworca, a minąwszy sanki i dorożki, szli przeciw wiatru i śniegu, obojętni.
— Dużo naszych jest gotowych?
— Tysiąc zuchów. Czekamy ciebie.
— A Nikita?
— Niema. Poszedł przed pół rokiem w katorgi.
— Katy! Ceniłem go.
— A Sewer z nami? — znów spytał.
— O Sewer. Ten przeciw nam, rodzony syn Glebowa!
— Lubiłem go! — szepnął głucho Gregor.
Szli czas jakiś w milczeniu.
— Świdy niema?
— Niema. Kędyś w swoim kraju, w mieścinie od wioski mało co lepszej, praktykuje. Mógł tu mieć świetne miejsce, nie zechciał.
— Szanowałem go.
— Słusznie. Choć on nie nasz.
— Któż tutaj zastąpił Nikitę?
— Achczeńko.
— A ty, co porabiasz?
— Ja czekałem na ciebie. Czy tu zostaniesz?
— Nie, przejeżdżam tylko w drodze do Petersburga.
— Zabierzesz mnie z sobą?
— Zabiorę.
Maksymow zaśmiał się, jak dziecko.
— Teraz do klubu ruszaj i zwołaj naszych. Będę tam za parę godzin.
Stali na górze i śnieg padać przestał.
Gregor się zatrzymał, wokoło obejrzał.
— O Rusi moja zdeptana, będziesz wolną! — zamruczał, w ciemności daleki wzrok topiąc, głęboko wciągając powietrze.
— Idź, Aleksy! — powtórzył. — Niech mnie czekają.
Kaleka posłuszny odszedł.
Gregor pozostał tak chwilę zamyślony. Ciemności mu się rozsuwały i obraz cudowny wolnego świata występował z chaosu. Zdał mu się tak bliskim, że omal go ręką dotykał, zdrowy puls ludzkości słyszał.
Powoli począł iść dalej. Oddech kraju, co go upoił po paru latach niewidzenia, poczynał go oblatywać, a w duszy opętanej ideą, głos człowieka się odzywał, głos młodości, szczęścia. Po dwóch latach wracał do swego, do swojej! Zobaczy ją, nie pisała oddawna. Sekundę zabawi, duszy dogodzi, zanim znowu pójdzie w bój — w pracę.
Nie patrząc trafił, same nogi go wiodły po znajomych zakrętach, sama ręka znalazła klamkę bramy, dzwonek na schodach. Otworzono mu, spojrzał, była to stara Marta Czybajew z nieodstępnym w ustach papierosem. Poznała go i klasnęła dłońmi.
— To ty, hołubczyk! Ach Boże mój! Nie było ciebie w porę, nie było!
— W jaką porę, matuszka Marta?
— Żeby ją zatrzymać!
— Kogo? Ją?
— Dziewczynę!
— Dziewczynę? Gdzie ona?
— Porzuciła mnie. Nie puszczałam! Zła była, niepoczciwa, głupia!
— Niema jej? — rzekł Gregor spokojnie.
— Gdzież! Pisałam do ciebie, ale nie znalazłam adresu. List dotąd leży! Pół roku sama jestem!
— Niema jej! — powtórzył młody człowiek.
Stara, rada z okazji, poczęła rozwodzić żale.
— Zaczął się tu kręcić jakiś młody. Odprowadzał ją z fabryki, czatował na rogu ulicy, wreszcie wprosił się raz na herbatę, potem poprowadził do teatru. — Powiadam: — Stefka, źle robisz — a ona mi na to: — Ciotka głupia, to kolega Gregora! — Bywał codzień, przestała chodzić na robotę, spacerowała po całych dniach. Widzę do czego idzie. Powiadam: — Napiszę do Gregora — a ona mi skacze do oczu: — Cóż to ja żona Gregora? ślubowałam mu przed ołtarzem? Mam czekać starości i śmierci, dolę tracić. Porzucił mnie, tyle i dba, tak kocha! — Jak na złość gach był gładki, wąsy mu stały, jak szydła, czupryna kędzierzawa, złota, oczy tkliwe. Umiał śpiewać i żartować, że śmiech mnie starą ogarniał!
— Kto był? — obcym głosem zagadnął Gregor.
— Kolega twój. Bogaty pan, hrabia! Zdurzył ją, podarkami usidlił — i tak razu pewnego nie wróciła ze spaceru z nim, aż dotąd! Nie żałuj jej, hołubczyk, lepszej tyś wart, drugą znajdziesz.
Gregor słowa nie rzekł. O drzwi oparty stał, patrząc w jeden punkt, w lampę dymną, która oświetlała ponuro sień. Żółtawa bladość pokryła jego twarz i pot zimny wystąpił na czoło. Machinalnie podniósł ramię i dłoń wsunął w zanadrze.
Stara mówić przestała, a on słuchał, słuchał, rozwierając niekiedy usta i język spalony przesuwając po wargach. Wreszcie głowę odrzucił i uderzył nią o kant drzwi. Nagły ból go orzeźwił. Powiódł powoli oczami wokoło siebie i jak automat się zawrócił.
Marta Czybajew uchwyciła go za rękaw.
— Poczekaj, hołubczyk, herbaty wypij! Samowar kipi, słyszysz!
Nie słyszał, ani zrozumiał. Począł zstępować ze schodów, a że mu w głowie się kręciło, o ścianę się dłonią chwytał.
Znalazł się na ulicy i szedł przed siebie, zwracając się w lewo, lub prawo, bez myśli.
Zawrót głowy plątał mu nogi. Przystanął pod jakąś ścianą i dostrzegłszy zagłębienie w murze, schodów parę do furtki, na tych kamieniach ośnieżonych usiadł, zgarnął się, w kłębek zwinął i pozostał.
Te same to były schody, skąd przed laty zabrał dziecko wpółnagie, głodne, poniewierane... Siedział tam teraz on, najnędzniejszy, zabity, czarnej rozpaczy mając duszę pełną po brzegi, nieczuły na zewnętrzne wrażenia. Żaden głos, ni skarga nie wyrwała się zeń, tylko czuł, że go złe teraz ogarnia, że nic nie uszanuje, nie wzdrygnie się przed niczem!
Ciężka dłoń wstrząsnęła go za ramię. Był to policjant.
— Tu nocować nie wolno. Ruszaj! — rzekł.
Machinalnie wstał. Znowu zszedł z ulicy w ulicę, jak lunatyk. Nie zauważył, że go ktoś dogonił i towarzyszył, stąpając cicho i nie mówiąc słowa. Długi czas tak szli obok siebie, wreszcie rozbity głos Maksymowa się rozległ:
— Czekamy na ciebie, Gregor.
Drgnął i popatrzył na kalekę, a ten dalej mówił, powoli, zcicha:
— Cały świat zdradzony, zdeptany, skrzywdzony. Cała ziemia rosę ma słoną od łez — pył ciemny od krwi. Tyś przysięgał ludzkości swe życie! Chodź!
Gregor popatrzał nań, wzdrygnął się.
— Czekają mnie? Prawda. Idę. — rzekł spokojnie.
Po chwili milczenia, spytał:
— Spotkałeś Sewera tutaj przed kilku miesiącami?
— Nie. Więc to on?
— On! — zimno Gregor potwierdził.
Więcej nic nie rzekli, rozumieli się.
Stali już u drzwi domu, naznaczonego na schadzkę, gdy Gregor przemówił:
— Oni tam mnie czekają i spodziewają się, że ich, jak dawniej, słowem gorącem zapalę, porwę. Zawiodą się oni i ci, co mnie tu wysłali. Nie mam myśli i głosu. Zwierzęce życie tylko zostało we mnie. Chciałbym krew pić i wnętrzności wywlekać i to tylko potrafię.
— Gregor, tobie nie wolno tak mówić!
— Wolno, bom był, jak inni, człowiekiem. Nie powiem tego im, ale tobie powiem. Słuchaj. Nie odrodzi się nigdy świat, bo każdy z nas ludzi, gdy pełni sił dochodzi, łamie się i jak stępione narzędzie, jest do wielkiej pracy niezdatny. Dlatego małe tylko dzieła widzi ziemia i zaledwie siebie jednego ma moc pomścić człowiek!
— Gregor, to była jedna kobieta! — szepnął Maksymow.
— Miłowałem ją! — lakonicznie odparł młody.
Przesunął ręką po oczach i dodał:
— Prowadź. Mnie spieszno w drogę dalszą!
Zginęli w ciemnej szyi domostwa.
Z furty, kędy weszli, przez całą długą noc zimową wysuwali się i wchodzili ludzie. Nie zwracało to uwagi policji, bo w posesji była fabryka firanek, bawarja, łaźnia, mieszkał doktór i żyd lichwiarz. Było to zatem gniazdo nocnego, ciemnego ptactwa, a ludzie snujący się należeli do różnych klas społeczeństwa. Byli młodzi i starsi, wyrobnicy, kobiety, panicze szynkowni i brodate figury uliczne.
Nad samem ranem, gdy nagła odwilż zatruła miasto brudną mgłą, wyszedł ostatni Gregor. Był sam, ale wkoło śledziły go oczy troskliwych braci. Był w opiece setek. Nikt go przecie nie zaczepił. Zmęczony wyglądał, skierował się znowu w uliczki brudne i ciasne, kędy żyje nędza. Jeszcze mu jeden obowiązek pozostał do spełnienia, szedł go załatwić.
W nędznej komórce pod schodami, powitała go łzami kobieta wyniszczona i blada, cień dawnej, pięknej żony Nikity. Na podłodze, przed piecykiem, siedział chłopaczek kilkoletni w czerwonej, jak krew, koszuli i podniósł na gościa zielone, ponure oczy.
— Zaszedłem po was! — rzekł Gregor. — Do Petersburga jadę dzisiaj. Tam na was czeka mieszkanie i zajęcie.
— Dobrze! — odparła kobieta. — Słuchał was Nikita. Żebyście tutaj byli, możeby nie zginął tak marnie. Pójdę za wami, bo onby mi tak kazał.
Poczęła płakać, a on pocieszać ani mógł, ani umiał. Patrzał na dziecko. Stworzenie to było szpetne i chude, z nie dziecinnym już wyrazem wąskich, wielkich ust. Wciąż ukosem przyglądał się gościowi, a tymczasem zbliżył się do piecyka, wygarnął garść popiołu, napluł nań i cisnął na Gregora.
Młody człowiek uśmiechnął się szyderczo, otrzepując rękaw.
— Co robisz, Kostku? — zawołała matka.
— Pan w czarnej odzieży. Czego on tutaj? — zamruczało dziecko.
— Głupcze. Idź go przeproś, on druh twojego ojca.
— Nieprawda!
Matka chciała go ukarać, ale Gregor ją zatrzymał.
— Dajcie mu być sobą. Dosyć będzie miał czasu udawać i kryć zdanie. Zuch z niego urośnie. I wy nie płaczcie. Nikita twardy był, wróci. Zabrałbym was dzisiaj z sobą, ale moja droga nie prosta. Może za parę ledwie tygodni stanę w stolicy. Pojedziecie z Maksymowem. Praca wasza gotowa i miejsce gotowe.
Skurcz mu przeszedł po twarzy. Dla kogo innego było to miejsce, dla kogo innego praca. Ochłonął po chwili.
— Zdrowi jesteście? — zagadnął.
— Zdrowa! — odparła kobieta. — Jak ta brzoza, której wicher wierzchołek ukręcił. Korzeniami żyje! Dziecko jeszcze bardzo małe, trzeba żyć!
Zapłakała znowu.
On do odejścia się zabierał, więc rękę jej uścisnął, a na stole paczkę pieniędzy zostawił.
— Do zobaczenia rychło! — rzekł z progu.
Gdy zamknął drzwi, druga garść popiołu uderzyła deski i świszczący głos chłopca rzucił mu pożegnanie:
— Kistokrat! padlec! czynownik!
Musiał dosłyszeć, bo się uśmiechnął i zamruczał:
— Hodują się katy, miast mędrców!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.