<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Czerwonoskóra władczyni
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 3.8.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Walka z „widmem“

Buffalo Bill wrócił do magazynu Sloana, gdzie zastał Bricktopa. Wręczył swemu sprzymierzeńcowi list do Masampy, młodej władczyni Sjuksów, a potem dosiadł konia i pogalopował w kierunku swego rancha.
Przybył do domu przed północą. Obejrzał dom ze wszystkich stron i stwierdził, że szkielet, który przedtem wisiał na gwoździu, zniknął. Wszedł do wnętrza chaty i znalazł szkielet... w łóżku.
— To już zbyt bezczelne... — mruknął Buffalo Bill, wyrzucając kościstego gościa przed chatę. — Chciałbym tylko wiedzieć, w jaki sposób ten tajemniczy łotr, który płata mi figle, dostaje się do wnętrza chaty. Klucz mam zawsze w kieszeni, a zamek jest doskonały i nienaruszony. Przez komin nikt się nie dostanie, bo otwór jest zbyt wąski... Gryf! Zostaniesz na straży w domu, a ja udam się na małą przechadzkę przy księżycu. Może uda mi się spotkać jakiegoś ducha...
Buffalo Bill zamknął psa w chacie i począł skradać się miedzy drzewami i skałami w ten sposób, aby zawsze znajdować się w cieniu. Miał nadzieję, że tym razem uda mu się schwytać tajemniczego „ducha“. Nie chciał strzelać, gdyż obawiał się, że „duch“ może być kobietą, a Buffalo Bill nigdy nie strzelał do kobiet.
Wywiadowca nie czekał długo. Z małego lasku sosnowego wysunęła się jakaś tajemnicza postać w bieli i poczęła zbliżać się powoli do chaty. „Duch“ kroczył bardzo powoli, jakby się czegoś obawiał. Buffalo Bill przypatrywał się spokojnie dziwnej postaci, postanawiając zgłębić jej tajemnicę.
Gdy „widmo“ znajdowało się w pobliżu chaty, zatrzymało się i poczęło rozglądać się na wszystkie strony. Buffalo Bill zakradł się ostrożnie i jednym skokiem znalazł się obok „ducha“.
Wywiązała się krótka walka. „Duch“ był zaskoczmy nagłym atakiem. Wydał lekki okrzyk i począł szamotać się w mocnym uścisku wywiadowcy.
— Ho, ho! — zawołał Cody. — Jak na ducha jesteś stanowczo zbyt masywny!
— Puść mnie! — wrzasnął nieszczęśnik.
— Nie mam najmniejszego zamiaru! Polowałem na ciebie cały wieczór, a teraz miałbym cię puścić?
„Duch“ szarpał się i wyrywał, ale bezskutecznie. Buffalo Bill trzymał go mocno, jak w stalowych kleszczach.
— Puść mnie... — jęknął jeszcze raz „duch“.
— Nie! — zaśmiał się Cody. — Chcę obejrzeć cię przy świetle... A teraz — spokojnie, bo jeśli będziesz stawiał opór, poczujesz smak prochu! Jazda, naprzód!
Jeniec wparł się nogami w ziemię i nie chciał ruszyć się z miejsca, ale Buffalo Bill nie wiele sobie z tego robił. Podniósł go do góry jak piórko i począł nieść w stronę chaty.
Po chwili wywiadowca i jego jeniec znajdowali się w chacie. Buffalo Bill położył ciężar na podłodze, zapalił światło i odwrócił się w stronę „ducha“, któremu przedtem związał ręce własnym paskiem.
— Jak na ducha jesteś stanowczo zbyt ciężki... — rzekł drwiąco.
Jeniec nie odpowiedział, pogrążony w czarnych myślach. Buffalo Bill ściągnął z niego białe prześcieradło i ujrzał młodego jeszcze człowieka, odzianego w strój poszukiwaczy złota. Całym uzbrojeniem młodzieńca był zwykły nóż myśliwski. Widocznie uważał on, że przebranie ducha chroni go dostatecznie przed niebezpieczeństwem.
— A teraz gadaj! — rzekł krótko Buffalo Bill. — Kim jesteś?
— Moje nazwisko nic panu nie powie..
— To nie ma znaczenia! Gadaj, albo tak cię obiję, że zapamiętasz mnie do końca życia! Mój pies ostrzy sobie na ciebie zęby...
— Ale dlaczego...?
— Po co to przebranie? Odpowiadaj!
— Puść mnie... Zapłacę ci.
— Nie przekupisz mnie! Gadaj!
— Co chcesz wiedzieć?
— Jeszcze raz pytam: coś za jeden?
— Nazywam się Trawes Hearst.
— Piękne imię. Właśnie ciebie poszukiwałem...
— Jakto? Po co?... — wyjąkał przerażony jeniec.
— Żeby cię sprać na kwaśne jabłko!
— Co będę miał z tego, jeśli powiem wszystko?
— Zabiję cię, jeśli będziesz milczał!
— Ale... jeśli powiem wszystko...?
— Będziesz mógł uciec gdzie pieprz rośnie!
— Będę mówił...
— Skąd przybywasz?
— Z kopalni.
— Ilu tam jest ludzi?
— Jest nas trzech...
— Od kiedy tu siedzicie?
— Tamci dwaj są tu od trzech lat, a ja do pół roku.
— Wiem. Jesteś poszukiwany za kradzież z włamaniem w Kansas City. Jak się tu dostałeś?
— Jeden z tych ludzi, którzy teraz są w kopalni, jest moim przyjacielem...
— Robisz tu dobre interesy!
— Niezłe... Ale teraz nie znajdujemy już złota...
— Kto odkrył kopalnię?
— Pierwszy właściciel rancha.
— Został zabity. Kto dokonał tego morderstwa?
— Jego cowboy... Dwaj inni pomagali mu...
— Aha! A od tego czasu każdy właściciel rancha ginął w tajemniczych okolicznościach!
— Tak... Prócz pana...
— O, ja się nie boję! Żyję w dobrych stosunkach z wszystkimi duchami... A teraz powiedz mi, kto pakował mi przez kilka dni szkielet do łóżka?
— Ja...
— W jaki sposób dostawałeś się do chaty?
— To jest tajemnica... ale powiem wszystko! W kominku znajduje się ukryte przejście.
— Pokaż!
Jeniec zbliżył się do kominka, nacisnął mocno jakąś cegłę i w murze otworzyły się zamaskowane drzwi, dość szerokie, aby mógł się przez nie przecisnąć człowiek.
— Jesteście artystami — oświadczył spokojnie Buffalo Bill.
— To wynalazek pierwszego właściciela — rzekł Hearst. — Jest tu długi korytarz pionowy, którym można opuścić się aż do chaty przy pomocy lassa. Myśleliśmy, za pana nastraszymy! Durnie...
— Doskonale to określiłeś, mój drogi. Chcieliście mnie potem zabić, tak jak innych właścicieli tego rancha?
— Ja nie zabijałem nikogo! — zawołał obiecujący młodzian. — To oni...
— To nie ważne — przerwał Buffalo Bill. — Ty więc występowałeś w roli ducha?
— Tak, ale chciałem się już wycofać z tego wszystkiego. To niebezpieczne zajęcie...
— Słuszna uwaga. Mógłbym cię naprzykład zastrzelić.
— Ale pan powiedział, że mnie pan puści wolno, gdy powiem wszystko!...
— Możesz być zupełnie spokojny. A teraz — za mną! Prowadź mnie do kopalni!
Buffalo Bill i Hearst wyszli przed chatę. Gryf podążył za nimi z nosem przy ziemi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.