Czerwonoskóra władczyni/5
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwonoskóra władczyni |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 3.8.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Buffalo Bill, jego jeniec i Gryf zagłębili się w lasek sosnowy, rosnący w pobliżu chaty. Hearst zatrzymał się w pobliżu wysokiej sosny i rzekł:
— Musimy się wdrapać...
Buffalo Bill wspiął się na wysoką gałąź, a Hearst pozostał na dole pod opieką Gryfa. Wywiadowca znalazł się na znacznej wysokości, gdzie gałąź przystawała do skały, w której wykuta była wąska ścieżka.
— Zaczekał na mój powrót — rozkazał Buffalo Bill. — A nie próbuj uciekać, bo Gryf cię zagryzie na śmierć.
Gryf zaczął posuwać się po ścieżce, aż dotarł do wejścia do tunelu, prowadzącego wgłąb kopalni. Musiał szukać drogi poomacku, gdyż dokoła panowały ciemności. Wreszcie w oddali zamigotało słabe światełko. Był to znak, że wywiadowca dotrze niebawem do miejsca, gdzie pracowali poszukiwacze złota.
Słyszał już wyraźnie łoskot kilofów o twarda skałę. Po krótkiej wędrówce dotarł wreszcie do oświetlonego miejsca, w którym dwóch ludzi zapamiętale pracowało nad wydobywaniem ze skały złotego kruszcu.
Buffalo Bill zabrał przedtem Hearstowi jego strój „ducha“ i przebrał się weń. Obecnie stanął za pracującymi ludźmi i wymierzywszy w ich stronę obydwa rewolwery, zawoła grzmiącym głosem: — Przerwać pracę! Jesteście aresztowani!
Poszukiwacze złota odwrócili się gwałtownie i byli nie mało zdumieni, gdy ujrzeli przed sobą dziwaczną postać, mierzącą do nich z rewolwerów.
— Kim jesteś, do pioruna? — zawołał wreszcie jeden z nich.
— Życie jest zbyt krótkie, aby warto było odpowiadać na wszystkie głupie pytania odparł drwiąco wywiadowca. — A teraz dość gadania, łotry! Ustawić się tak, abym mógł was wszystkich związać!
— Nie damy się! — ryknął jeden z łotrów.
Zanim jednak zdołał wykonać jakikolwiek ruch, Buffalo Bill dał ognia i kula wytrąciła rzezimieszkowi kilof z ręki. Ten argument był aż nadto przekonywujący. Obaj bandyci padli na kolana i pozwolili się związać bez sprzeciwu.
— Naprzód, łotry! — zawołał wywiadowca grzmiącym głosem.
Schwytani bandyci zostali zaprowadzeni po za obręb kopalni i niebawem znaleźli się w lasku, obok Hearsta i Gryfa, który im się nieufnie przypatrywał. Chcieli obrzucić Hearsta obelgami, gdyż domyślali się, że ich zdradził, ale Buffalo Bill zmusił ich do milczenia.
Gdy wywiadowca przybył z więźniami do chaty, związał im solidnie ręce i nogi lassem, przykazał psu, aby ich pilnował, a sam wyciągnął się na łóżku i niebawem zasnął snem sprawiedliwego.
Gryf nie miał wiele kłopotu z przekonaniem bandytów, że powinni się położyć na podłodze. Jego potężne kły i ponure warczenie były aż nadto wymowne.
Gdy Buffalo Bill otworzył oczy następnego ranka, nie mógł powstrzymać wybuchu serdecznego śmiechu. Trzej więźniowie leżeli w nader niewygodnych pozycjach na ziemi, a Gryf leżał wygodnie wpoprzek nich, warcząc złowrogo, gdy któryś ośmielił się poruszyć.
— Zawiozę was do Durango City, gdzie pogada z wami sędzia — oświadczył Buffalo Bill. — Przedtem jednak zjemy śniadanie. Tobie zaś, Hearst, radzę nie czekać na śniadanie, lecz wynosić się stąd jaknajszybciej. Zresztą, jestem pewny, że drogi twoje prowadzą w każdym wypadku wprost na szubienicę!
Obiecujący młodzian nie dał sobie tego dwa razy powtarzać i wyniósł się z szybkością torpedy. Gdy znalazł się przed chatą, wziął nogi za pas i pomknął w las jak spłoszony jeleń.
W godzinę później Buffalo Bill przywiązał swych dwóch więźniów do koni i ruszył z nimi w drogę do Durango City. Tam oddał ich pod opiekę Sloana, który pełnił obowiązki szeryfa w osadzie.
Podczas powrotu do rancha spotkał na swej drodze dwóch jeźdźców. Jednym t nich był Bricktop, a drugim jakiś nieznajomy poszukiwacz złota o wielkiej urodzie.
— Wracam z wioski Sjuksów — oświadczył Bricktop.
— Tak szybko? — zdziwił się Buffalo Bill — Jechałeś chyba całą noc.
— Tak. Spieszyłem się bardzo... Nie mam wielkiego zaufania do Indian i nie podzielam twojej miłości dla nich, Buffalo. Przyjęli mnie serdecznie, ale nie umiałem się oprzeć wrażeniu, że lada chwila mogą mnie oskalpować. Nie ze złości, lecz tak sobie dla rozrywki, aby nie wyjść z wprawy... Ich młoda władczyni zapraszała mnie serdecznie, żebym został i odpoczął, ale podziękowałem pięknie. Powiedziała, że przybędzie do ciebie z oddziałem wojowników oraz ze swym bratem i ojcem. Jej ojciec to ponury poganin. Nie mam do niego za grosz zaufania. Miałem przybyć wraz z ich bandą, ale nie miałem więcej ochoty... Zresztą mam ci wiele do powiedzenia na temat Vigilantów i ich godnego dowódcy.
— Nie wszystko odrazu... — uśmiechnął się Cody. — A więc: Masampa ma przybyć do mnie ze swym ojcem i bratem oraz oddziałem wojowników. To bardzo ważne. A teraz, co masz mi do powiedzenia o kapitanie Vigilantów?
— Mój towarzysz powie ci na ten temat więcej — rzekł Bricktop, wskazując na poszukiwacza złota, który dotychczas nie odezwał się ani słowem. Wiem tylko tyle, że zanosi się na awanturę.
— Co znowu?
— Nie znam szczegółów. Powiedziałem ci już przecież, że jestem tylko zwykłym członkiem bandy i nie biorę udziału w naradach. Wiem tylko tyle, że ten drab Traller ma zamiar dziś wieczorem pokazać zęby.
— Czy naradzał się z kimś?
— Gadał cały dzień z Paddy Wellsem, a z takich rozmów nigdy nie wynika nic dobrego. Wysłali gdzieś gońca, który pognał co koń wyskoczy. Pojechał chyba do obozu bandytów. Gdy poprosiłem Trallera o pozwolenie wyjazdu konno, krzywił się bardzo, a nawet czynił niejasne aluzje, że nie zniesie zdrajców wśród swoich ludzi. Powiedział, że dziś musi mieć wszystkich ludzi w pogotowiu... Wreszcie dowiedziałem się przez Sloana, że oddział Vigiliantów wyjechał dziś z osady w nieznanym kierunku. Przysięgnę, że pojechali w kierunku twego rancha.