Czerwony błazen/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Kaprys pięknej pani.

Wieczór u państwa Kleskich doszedł właśnie do najwyższego napięcia humoru i zabawy, choć początkowo wcale świetnie się nie zapowiadał.

Z odjazdem jednak kilku figur reprezentacyjnych ze świata dyplomatycznego, wysokiej arystokracji i najwyższego szczebla hierarchji urzędniczej, — lodowaty nastrój zaczął topnieć, i około północy zabawa potoczyła się już na dobre. Właściwy nerw drgnął jednak dopiero wtedy, gdy służba kilkakrotnie napełniła baccaratowe tulipany francuskiem winem szampańskiem i gdy orkiestra zagrała pierwsze „shimmy“. Szampan, murzyński jazz-band, nagie ramiona i plecy niebrzydkich kobiet, dziwny krok półdzikiego shimmy i jawy wywołały wreszcie ten nastrój wewnętrznego szału, który, wtłoczony w ramy dobrego tonu, tem więcej jest oszałamiający i ponętny.
Była godzina trzecia po północy, gdy pani Halina Mertinger, żona znanego na warszawskim bruku bankiera, zamierzała już wycofać się z tłoku tańczących i choć przez chwilę odetchnąć chłodniejszem powietrzem.
W salonie było gorąco i duszno. Pani Halina czuła się znużona. Postanowiła więcej nie tańczyć, najpierw dlatego, że bała się w tej temperaturze o całość swej misternie zaondulowanej fryzury, dalej dlatego, że ostatnie chwile zabawy chciała poświęcić emocjonującej rozmowie z Wikiem Skarskim. Wiedziała dobrze, że teraz, tu, na tej zabawie, Wik musi być sobą, że przestanie raz wreszcie grać nieznośną komedję, że powie jej wszystko, co dotąd ukrywał pod maską ironji, obojętności i cynicznego dowcipu. Pani Halina wiedziała doskonale, że przed chwilą mocno szarpnęła nerwami Wika. Była przecież dziś wyjątkowo piękna i umiała doskonale uderzyć w tkliwą u młodego Skarskiego strunę — w... zazdrość. Komedię „del arte“ z prokuratorem Glińskim odegrała wprost znakomicie, bez zająknienia. Czuła, że Wik tracił równowagę i panowanie nad sobą, że w szybkiem tempie zmuszony teraz będzie uderzyć w obawie, by Gliński go nie ubiegł...
Wspomnienie flirtu z Glińskim i widoku człowieka poważnego, znanego ze swej bystrości i zdolności prokuratorskich, który szedł na tak prymitywnie fałszywą przynętę, — tak rozbawiły panią Halinę, ze mimowoli uśmiechnęła się sama do siebie. Zaczęła szukać strusiego pióra — wachlarza. Młody Skarski błyskawicznie przebiegł salę i stanął koło niej.
— Pani czegoś szuka?
— Tak, wachlarza. Już późno, i chcę zniknąć po angielsku. Poczciwy Gliński obiecał odwieźć mnie do domu... Niech mu pan powie, że zaraz będę w garderobie...
— Doskonale, w tej chwili odszukam najnowszą ofiarę, pani, — ale bym nie miał wrażenia, że jestem służącym i spełniam bezapelacyjnie pani rozkazy, może odszukamy go razem.
Wik podał ramię pani Halinie. Przeszli do ogrodu zimowego.
Piękna pani czuła, że ramię jej towarzysza drży nerwowo. Usiedli w wygodnych, fotelach wyłożonych poduszkami. Olbrzymia lampa rzucała pomarańczowe światło na ogród, dodając jakiejś tajemniczości palmom o grubych, włochatych pniach i szerokich mięsistych liściach.
Pani Halina odrzuciła wtył głowę, przymknęła powieki i nadała swej twarzy wyraz rozkosznego zmęczenia. Była piękna. Blada twarz o regularnych, jakgdyby kutych misternym dłutem w alabastrze rysach, w aureoli ciemno blond włosów, upodabniała ją do mistycznej bogini greckiej. Smukła, biała szyja, nagie ramiona i głęboki dekolt odcinały się wyzywająco od czarnej dżetowej sukni, która w świetle pomarańczowej ampli mieniła się taką tęczą barw i kolorów, jak ciemna, drżąca toń wody w świetle jasnego księżyca.
Siwe oczy Wika ślizgały się po pani Hali. Długo zatrzymywały się na jej ciemno-złotych włosach, na czerwonych, mięsistych, małych ustach i na głębokim dekolcie. Zdawało się, że oczy Wika chcą przebić jedwab jej sukni, że w myślach odrysowuje sobie kształty jej ciała. Twarz zaczęła mu drgać nerwowo, rasowe nozdrza nierównomiernie wachlowały...
Kłopotliwą ciszę przerwała pani Hala.
— Prawdopodobnie Gliński nas znajdzie, bo trudniej byłoby nam go znaleźć...
— Pani Halo, na co pani w tej chwili Gliński? Dlaczego zakłóca pani ten cichy moment, na który tak dawno czekałem?
— Gliński jest mi bardzo potrzebny. Ma mi zastąpić opiekę męża, który, jak pan wie, ucieka zawsze z towarzystwa, w którem mnie spodziewa się spotkać.
— Więc Gliński ma otrzymać pełnomocnictwo zastąpienia męża?... Ciekaw tylko jestem, czy pełnomocnictwo ograniczy mu pani tylko do odwiezienia do domu?...
— Sam pan wie, że tylko od mężczyzny zależy rozległość otrzymanego od kobiety pełnomocnictwa, — jeden potrafi wywalczyć sobie u nas, słabych istot, generalne pełnomocnictwo, — drugi tylko prawo odwiezienia do domu.
— A Gliński?
— Jeszcze nie zdążył walczyć.
— Czy bardzo pani ciekawa, jakiemi sposobami Gliński będzie walczył?
— Trochę.
— Czy ciekawość pani nie byłaby naprzykład większa, gdybym tak ja zamiast Glińskiego rozpoczął tę walkę?..
— Jakto pan, panie Wiku? Nie dawniej, jak na balu u Zubrzyckich wręcz mi pan oświadczył, że ani odrobiny trudu nie poświęciłby pan dla zdobycia kobiety, bo za wiele jest kobiet, które same trud zdobycia mężczyzny podejmują...
— Tak, powiedziałem to, ale dla zdobycia pani zdolny byłbym do wielkiego wysiłku, — ale tylko dla zdobycia pani...
— Czy to nie chwilowy nastrój dzisiejszego wieczoru? — A może zbyt wiele szampana wywołało ten nadmiar energji? Ha, ha, ha, pan i poświęcenie, trud i wysiłek... ha, ha, ha, to zabawne...
— Śmieje się pani, a może właśnie ja, ja z pozoru wygodny, byłbym zdolny do takich ofiar, jak nikt inny, może nawet większych niż Gliński.
— Niech się pani nie śmieje, — ale dziś postanawiam, że muszę zdobyć panią, choćby nie wiem jakim ogromem ofiar i trudu. Muszę!... Niech pani żąda ode mnie, co pani kaprys podyktuje, a przysięgam, że spełnię...
Pani Hala roześmiała się szelmowsko, pokazując przez rozchylone drobne usta cały rząd ostrych, białych zębów, potem przez chwilę myślała.
— A więc, dobrze, — początkowo żądam drobiazgu, — dowie się pan np. jutro, kim jest ten, który taką sensację robi w Warszawie, kim jest ten, no... czerwony błazen...
— Dobrze. Jutro się dowiem, a w środę w południe u Loursa powiem pani jego nazwisko. Dla nasilenia jednak mojej energji w prowadzeniu śledztwa dla kaprysu pani — proszę o małą dawkę haszyszu.
Pani Hala przykryła oczy długą smugą rzęs.
Wik jak oszalały chwycił ją w ramiona, wpił się ustami w jej usta.
Pani Hala przemocą wyrwała się z jego żelaznych młodych ramion.
W drzwiach ogrodu zimowego zobaczyli prokuratora Glińskiego.
Możliwe, iż słyszał całą rozmowę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.