Czerwony błazen/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Przerażenie.

Wik Skarski siedział w swojej garsonierze w głębokim fotelu i właśnie dopijał szklankę herbaty, gdy wszedł jego brat, Józef. Wik z wielkim szacunkiem, nawet z pietyzmem odnosił się do starszego brata. Józef Skarski był właściwie głową rodziny. Po śmierci rodziców Józef, borykając się ciężko z trudnościami finansowemi, wychowywał Wika i młodszą od niego o lat piąć siostrę, Wandę. Jedynie dzięki pracy i energji Józefa Wik ukończył gimnazjum i studja prawnicze, również dzięki pomocy Józefa Wik cały rok mógł spędzić w Paryżu w École des sciençes politiques. Własnym zaś zdolnościom i umiejętności obcowania z ludźmi zawdzięczał młodszy Skarski, że już w dwudziestym szóstym roku życia osiągnął poważne stanowisko w ministerstwie spraw zagranicznych, że liczono się tam z jego zdaniem, a swój wpływ potrafił Wik wywrzeć nawet i na osobie ministra. W biurze lubiano go, ceniono i poważano.
Trudne warunki, w jakich Wik się wychowywał, nie potrafiły jednak wyrwać z jego usposobienia dużej dozy lekkomyślności, atawistycznej wady rodziny Skarskich. Chociaż Wik zdawał sobie sprawę z tego, że kieszeń Józefa jest bardzo szczupła, to nie dalej jak trzy miesiące temu przegrał w Klubie Myśliwskim poważną kwotę, którą oczywiście spłacił Józef pożyczkami wekslowemi i zaliczkami z firmy Hellman & Robert, w której od szeregu lat zajmował stanowisko administratora. Wik z lekkiem sumieniem zrzucał na głowę brata troskę o środki pieniężne, których sporo wymagała już sama jego służba ministerjalna. Wzamian za to w duszy i sercu Wika powstał pewien kult, pietyzm i podziw dla Józefa, który z żelaznym uporem i konsekwencją starał się z niego zrobić „wielkiego człowieka.“
Nietylko w usposobieniu, ale i w wyglądzie zewnętrznym obu braci djamentralne zachodziły różnice. Wik był pięknym, smukłym, młodym chłopcem, lekkomyślność i wrażliwość malowały się tak silnie na jego twarzy, że te dwie słabe strony jego charakteru mógł oglądać każdy, kto chwil kilka obserwował go. Józef był przeciwieństwem młodszego brata, był nie mniej przystojny od niego, ale szron wybielił już silnie jego skronie. Na twarzy Józefa malowała się nieskończona dobroć, pobłażliwość dla ludzkich błędów, poprostu kobieca słodycz, a równocześnie jednak upór i energja. Józef poświęcił się dla rodzeństwa. Przez całe życie nie miał on odrobiny czasu dla troski o własny los. Został starym kawalerem. Każdy jego zarobek szedł na potrzeby młodszego rodzeństwa. Wik był jednak jego dumą, jego chlubą. Józef wierzył w olbrzymie zdolności brata, wierzył w to, że Wik nie będzie przeciętnym człowiekiem. I teraz, gdy rozmawiał z nim, oczy Józefa pełne były radości i wewnętrznego zadowolenia.
— Widocznie doskonale bawiłeś się u Kleskich, jeśli dopiero rano wróciłeś do domu.
— Iii, — skrzywił się Wik — musiałem Mertingerową odwieźć do domu.
— Znając ją z widzenia, sądzę, że nie sprawiło ci to wielkiej przykrości.
Wik znów się skrzywił, — dziś nie był w dobrym humorze.
Rozmowa między braćmi przeszła z Mertingerowej na ludzi, z którymi Wik spotkał się i rozmawiał na wczorajszym raucie. Młody Skarski coraz bardziej ożywiał się, opowiedział bratu kilka facecyj biurowych, kilka dowcipnych fragmentów z wczorajszych rozmów. Józef lubił słuchać brata, podziwiał dar jego błyskotliwego opowiadania, jego zmysł spostrzegawczy i ostrą ironję.
Dochodziła szósta wieczorem, gdy Wik zwierzył się bratu, iż miałby wielką ochotę przyjąć ofiarowaną mu placówkę zagraniczną, na której jako konsul zdołałby wykazać swe zdolności, niestety, brak potrzebnych do tego prywatnych funduszów staje mu na przeszkodzie w przyjęciu tego stanowiska.
Józef sposępniał. Zwierzenie Wika było mu przykre, nie chciał rozstawać się z bratem. Wiedział doskonale, że jak długo Wik jest pod jego wpływem, musi lekkomyślność swą poskramiać, — gdy znajdzie się poza sferą tych wpływów, to kto wie, na jakie bocznice zjechać może... Poza tem Józef kochał brata, myśl o rozstaniu była mu przykra. Długo też milczał po wyznaniu Wika, wreszcie z ciężkiem westchnieniem powiedział:
— Ha, trudno — jeśli wyjazd twój jest dla karjery istotnie potrzebny, — to jedź w imię Boże. Jeśli pieniądze znalazły się na pokrycie długów karcianych, to znajdą się i na ten cel.
Wik nie zauważył wzruszenia, wyciągnął do brata rękę, dziękując serdecznie za znów okazaną pomoc.
Zaledwie Józef wyszedł z pokoju, Wik szybko zaczął się ubierać. Dochodziła siódma. Przypomniał sobie wczorajszą obietnicę, daną pani Hali. Wstąpiła weń niezwykła energja.
— Muszę dowiedzieć się, jak nazywa się ten głupi klown. Licho wie, o której przedstawienie w tym bałaganie się zaczyna... powtarzał Wik z uporem.
Zaledwie wyszedł na ulicę, drobny zmarznięty śnieg uderzył go jak ostry śrut po twarzy. Chcąc iść dalej, musiał Skarski zasłonić twarz fokowym kołnierzem palta.
Najpierw skierował swe kroki ku placowi Trzech Krzyży — wiedział, iż tam znajdzie słup lub tablicę reklamową i dowie się, kiedy rozpoczyna się program w „Złotym Ptaku“. Nie mylił się, — na każdym słupie reklamowym widniała podłużna czerwona kartka z krzyczącym napisem: „Dziś występ czerwonego błazna w kabarecie „Złoty Ptak“, początek o godzinie 8-ej.“
Skierował swe kroki ku Marszałkowskiej. W myślach Skarskiego przebiegały, jak śpiesznie puszczony film kinematograficzny, obrazy wczorajszego wieczoru u Kleskich. Dłużej zatrzymał go obraz pani Hali, jej białe jak z marmuru ramiona, jej kształtny biust i ta piękna twarz z wyrazem zmęczenia. Teraz jeszcze czuł Skarski na swych ustach żar jej pocałunku, — ulica zawirowała mu w głowie. Będzie moją kochanką, będzie, musi nią być! — powtarzał z uporem. Naraz przypomniał sobie zimne, stalowe oczy prokuratora Glińskiego, — tliły w nich ogniki ironji i wyraźnej nienawiści. Wik wzdrygnął się na to wspomnienie, jakby ktoś dotknął jego piersi zimnym kawałkiem lodu.
— Zanadto wielkim jest jednak gentlemanem, by doniósł staremu Mertingerowi o wszystkiem — myślał Wik — ale czy słyszał, cośmy o nim mówili? — martwił się dalej.
Na Marszałkowskiej Wik przestał się już martwić Glińskim, wsiadł w dorożkę i kazał się wieźć do „Złotego Ptaka“. Plan zdobycia nazwiska czerwonego błazna przedstawiał się prosto i jasno, da służącemu lub maszyniście kilka złotych, by wpuścił go za kulisy, — potem wsunie jakąś kwotę inspicjentowi, i albo ten mu powie, jak ten „czerwony idjota“ się nazywa, albo poprostu zaczai się za kulisami i będzie czekał, aż czerwony błazen opuści garderobę, będzie go tropił na ulicy aż do mieszkania i dozorcę zapyta o nazwisko.
Początkowo plan wydał mu się prosty i łatwy, im bardziej jednak dorożka zbliżała się do „Złotego Ptaka“ — tem silniej Skarski klął swój plan i całą awanturę.
Szczęście jednak sprzyjało mu. Zaledwie dorożka zatrzymała się przed barokowym, rzęsiście oświetlonym kabaretem, Wik ujrzał przed boczną bramą swego dawnego chłopca biurowego w czapce z napisem „Złoty Ptak.“ Skarski wysiadł z dorożki i bezzwłocznie udał się w kierunku bocznej bramy.
Stanisław ucieszył się bardzo na widok swego dawnego przełożonego.
— Pan do nas naśmiać się z czerwonego błazna?
— Nie, krótko odpowiedział Skarski, — ale możebyście mi, Stanisławie, powiedzieli, jak się nazywa ten wasz czerwony błazen i gdzie mieszka?
— Dalibóg, wielmożny panie, nie wiem. Ponoć i dyrektor, i rządca nie wiedzą.
Skarski wsunął Stanisławowi w rękę pięć złotych i paczkę papierosów, prosząc go, by jakoś sprytnie przeszmuglował go za kulisy.
Stanisław długo drapał się w głowę, długo obracał w ręce paczkę „Klubów“, zanim przemówił:
— Proszę pana, to bardzo trudna sprawa. Jest bardzo ostry rozkaz nikogo nie wpuszczać — ale czego jabym dla pana radcy dobrodzieja nie zrobił, — tylko jakby radcę ten, tego, złapali, to ani słóweczka o tem, że to ja niby radcę szmuglował, zgoda?
— Zgoda.
Stanisław przeprowadził Skarskiego przez bramę sąsiedniego domu na jakieś ciemne podwórze, stąd furtką na drugie podwórze, wreszcie wzdłuż jakichś stajni przedostali się do bocznej ściany „Złotego Ptaka“. Stanisław wskazał Wikowi jakieś małe drzwi.
— Tu, radcuniu, poczekajcie przed temi drzwiami, aż wam otworzę z drugiej strony. Ino papierusa nie palcie, — powiedział Stanisław i zniknął gdzieś w ciemnościach podwórka.
Skarskiemu chwile oczekiwania niezmiernie się dłużyły. Zadymka nie zelżała, drobny, ostry śnieg siekł mu boleśnie twarz, przez szalowy kołnierz śnieg przedostawał się aż na gors koszuli, topniał, wywołując niemiłe uczucie zimna i wilgoci. Skarski klął, na czem świat stoi, całą awanturę.
Po upływie pół godziny drzwi wreszcie cicho się otwarły, i ukazała się w nich głowa Stanisława.
— Prędziutko radcuniu, bo będzie wsypa!..
Skarski szybko przekroczył próg, przedostał się przy pomocy Stanisława na jakiś korytarz, oświetlony małą, zapyloną, odrutowaną żarówką. Szybko przeszli korytarz. Stanisław pchnął małe, suknem obite drzwi wahadłowe i przeprowadził Skarskiego za kulisy.
— Tu, za temi staremi dekoracjami niech radcuś czekają, tu jest garderoba Nr. 3, zaraz czerwony błazen przyjdzie, tylko laboga radcuniu, aby na was nasz kulawy rządca nie nadepnął... byłby młyn, aż niu..,
Skarski wcisnął się w bardzo niewygodny kąt. Plecami dotykał jakichś starych dekoracyj, które za lada jego poruszeniem chwiały się, grożąc upadkiem. Wik podparł je ręką. Z za ściany dochodził do uszu Skarskiego dźwięk marsza. Słyszał oklaski publiczności. Przedstawienie widocznie już się rozpoczęło. Za kulisami panowała zupełna cisza. Skarski bał się patrzeć na zegarek, by jakimś niezręcznym ruchem nie trącić dekoracyj i nie zdradzić swej kryjówki. Czas oczekiwania dłużył mu się strasznie, nogi mu zdrętwiały, z kołnierza palta spływały strugi stopionego śniegu na koszulę. Naraz Skarski drgnął; usłyszał obok siebie czyjeś kroki. Jakiś mężczyzna wysoki, szczupły, z wysoko podniesionym kołnierzem palta, w czarnym kapeluszu, głęboko nasuniętym na oczy, i w czarnej masce na twarzy, szybko przeszedł obok niego i zniknął za drzwiami garderoby Nr. 3. Skarski wyczekał chwilę i wreszcie cicho na palcach zbliżył się do drzwi garderoby. Z niezwykłą ostrożnością ośmielił się Wik nacisnąć klamkę, — bez szelestu uchylił drzwi i wejrzał do wnętrza. Zaledwie jednak spojrzał, cofnął się błyskawicznie, i blady z przerażenia jak ściana zaczął uciekać w kierunku drzwi wahadłowych i korytarza. Wpadł na ciemne podwórze i biegł jak oszalały na ulicę. O kilkanaście kroków za nim biegł wysoki szczupły mężczyzna z czarną maską na twarzy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.