Czerwony błazen/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


IV.

Morderstwo.

Rozległ się ostry dźwięk dzwonka, zapowiedź końca antraktu. Publiczność szybko opuszczała foyer „Złotego Ptaka“, tłocząc się do wejść na widownię. Nastrój podniecenia stawał się coraz silniejszy i nie dziw, — bo drugą część programu rozpoczynał występ czerwonego błazna. Publiczność z niecierpliwością czekała, kogo dziś na ostrze swego języka weźmie doskonały satyryk, kogo dziś wykpi, wyśmieje i zdemaskuje. Starzy bywalcy kabaretu i adoratorzy czerwonego błazna nie mogli doczekać się chwili uderzenia gonga i przyćmienia światła.
Gong wreszcie odezwał się, światła pogasły. Orkiestra rozpoczęła pianissimo walca z Fausta.
Zasłona z czarnego weluru, ze srebrnemi naszytemi maskami drgnęła nerwowo i powoli, miarowo zaczęła rozsuwać się ku bocznym ścianom sceny.
Już sama dekoracja sceny wywołała zachwyt publiczności. Krajobraz Warszawy w nocy z ciemną wstęgą Wisły, w której łamało się światło księżyca i tysiąc świateł z okien domów na Pradze.
Orkiestra skończyła walca. Czerwony błazen jednak nie wychodził. Po chwili orkiestra powtórzyła walca, jakby usprawiedliwiając opóźnienie.
Czerwony błazen znowu nie wychodził.
Między publicznością poczęto dziwnie szeptać, wywołując konsternację.
Coś się musiało stać!
Niepokój rósł. W ciemnej widowni głowy ludzkie pochylały się coraz bardziej ku sobie, podając szeptem wiadomość o jakiemś nieszczęściu, które rzekomo spotkało czerwonego błazna. Upragniony komik jeszcze nie wychodził.
Nagle prysł czar dekoracji. Na scenie zajaśniały pełnem światłem wszystkie lampy. Chwiejnym krokiem, blady jak ściana, wyszedł przed budkę suflera dyrektor Metzner. Drżącym głosem, zwracając się do publiczności, powiedział tych kilka słów:
— Szanowni państwo! Czerwony błazen nie może dziś wystąpić. Nieszczęście nagłe i niespodziane dotknęło nasze przedsiębiorstwo, którego szczegółów narazie podać nie mogę. Zmuszeni jesteśmy w tej chwili przerwać przedstawienie. Pieniądze za bilety zwróci nasza kasa. Przypuszczam, że nieszczęście, które nas dotknęło, znajdzie należyte odczucie, i dzisiejsze przerwane przedstawienie nie zakłóci tej harmonji, jaka zawsze panowała miedzy dyrekcją naszego przedsiębiorstwa a publicznością.
Po tych słowach Metznera zabłysły na widowni światła. Publiczność zaczęła cisnąć się do szatni, czarna welurowa kurtyna powoli się zasuwała.
W przechodzie wypytywano bileterów: — co za nieszczęście się wydarzyło?
Otrzymano krótką, suchą odpowiedź, — podobno zamordowano czerwonego błazna.
— Kto zamordował?
— Nie wiadomo.

Przez szeroko otwarte drzwi wchodowe gęstą strugą płynęła publiczność na zaśnieżoną ulicę, podając sobie wzajemnie coraz straszniejsze i nieprawdopodobniejsze wiadomości o morderstwie.
............

Za kulisami wrzało. Przed garderobą Nr. 3 zebrał się tłum artystów i artystek. Jedni ucharakteryzowani, bo zaraz po występie czerwonego błazna mieli wyjść na scenę, drudzy rozcharakteryzowani, do połowy tylko ubrani, którzy odbyli już swoją pańszczyznę. Jakiś artysta w kostjumie arlekina starał się przez dziurkę od klucza zajrzeć do wnętrza garderoby czerwonego błazna, ciekawości jednak nie mógł zaspokoić, bo światło wewnątrz było zgaszone.
Z niecierpliwością oczekiwał tłum na przybycie Metznera. Dyrektor poszedł zawiadomić policję o niezwykłym wypadku i klucz od garderoby zabrał ze sobą. Czas oczekiwania skracali sobie artyści wygłaszaniem rozmaitych przypuszczeń i podejrzeń na tle zagadkowego morderstwa. Wreszcie w drzwiach od strony widowni ukazał się Metzner w towarzystwie komisarza policji Borewicza i kilku ajentów. Borewicz rozpoczął natychmiast śledztwo.
— Panie dyrektorze, czy od chwili morderstwa nikt nie mógł opuścić kulis teatru?
Wysunął się Gładysz. Jego gutaperkowa twarz z przerażenia nabrała jakiegoś brudno-zielonego koloru, jak woda w dawno nieczyszczonym stawie. Szczęk nie mógł Gładysz utrzymać w spokoju, zęby uderzały silnie o zęby.
— To ja właśnie pierwszy zauważyłem... Za pięć minut miał wyjść na scenę. Dzwonią raz, nic, drugi raz — nic, nie wychodzi z garderoby. Poszedłem pod drzwi, słucham... cicho. Otwieram delikatnie drzwi — zobaczyłem nieszczęście... leży trup, pełno krwi na podłodze... Zaraz zamknąłem drzwi garderoby na klucz i pobiegłem do pana Metznera. Obaj weszliśmy do garderoby. Widzimy: — trup. Kazałem zaraz wszystkie wyjścia zamknąć, aby nikt nie mógł uciec. Myślałem, że w ten sposób najlepiej schwytamy mordercę. Cały personel techniczny jest, artyści są, a nikt obcy tu nie wchodził, tego pilnowaliśmy bardzo...
Komisarz Borewicz zażądał otworzenia drzwi do garderoby, równocześnie zaś zabronił komukolwiek wejść do wnętrza oprócz Metznerowi i Gładyszowi.
Metzner próbował włożyć klucz do zamku, lecz ręce tak mu się trzęsły, że do otworu w żaden sposób trafić nie mógł. Wyręczył go jeden z agentów policyjnych.
Weszli do wnętrza garderoby, zapalili światło, — oczom ich przedstawił się straszny widok...
Na ziemi, w szerokiej kałuży już zlekka skrzepłej krwi, leżał mężczyzna, lat około pięćdziesięciu, łysy, z resztkami siwych włosów na skroniach. W piersiach zamordowanego tkwił olbrzymi, długi kindżał kaukaski, wbity z taką siłą w pierś, że przeszył zupełnie ciało, a ostry jego koniec tkwił mocno w podłodze. Zabity ubrany był w drogocenne futro bobrowe, — obok, na stole, leżał twardy kapelusz.
Komisarz pochylił się nad zwłokami i zaczął je szczegółowo badać. Bezpośrednią przyczyną śmierci było bezwątpienia pchnięcie kindżałem, który przebił mięsień sercowy. Na twarzy zmarłego było kilka świeżych blizn, pochodzących jakby od silnego drapnięcia paznogciami. Jedno drapnięcie skaleczyło mocno powiekę. Na rękach zmarłego znać było również kilka ran. Widocznie denat przed śmiercią stoczył z mordercą zaciekłą walkę. Jedno krzesło w garderobie było przewrócone — również znak walki przedśmiertnej. Na drugiem krześle, obok lustra leżało w największym porządku poskładane czerwone, jedwabne domino pierrota i czerwona maska: — strój czerwonego błazna.
Komisarz Borewicz kazał przywołać ajentów i wydał im krótkie rozkazy.
— Pan, panie Małkowski, przeprowadzi dokładne badanie w garderobie, — zwróci pan specjalną uwagę na ślady palców na poszczególnych przedmiotach, a zwłaszcza na przewróconem krześle i na rękojeści kindżału. Niech pan również nie zapomina o klamce. Trzech innych panów przeprowadzi badania poza garderobą i proszę bardzo, nikogo pod żadnym warunkiem nie wypuszczać z gmachu.
Ajent Małkowski wyjął z kieszeni jakiś płyn, proszek i pendzelek i rozpoczął badania daktyloskopiczne. Metzner i Gładysz stali bezradni, — w oczach ich malowała się jeszcze ciągle trwoga.
Komisarz Borewicz pochylił się jeszcze raz nad zmarłym, zaczął obszukiwać jego kieszenie. W kieszeniach ubrania i futra nie znalazł nic. Zmarły został widocznie doszczętnie obrabowany, bo nawet brak było chustki do nosa.
Po zbadaniu zawartości kieszeni zabitego komisarz Borewicz rozpoczął śledztwo. Przesłuchano najpierw dyrektora „Złotego Ptaka“.
— Więc zabity — spytał komisarz policji Metznera — należał do składu artystów pańskiego teatru i występował jako czerwony błazen.
— Tego, panie komisarzu, stanowczo stwierdzić nie mogę.
— Jakto? więc, czy zabity jest czerwonym błaznem, czy też nie?
— Nie wiem, panie komisarzu, ponieważ nigdy twarzy czerwonego błazna na oczy nie widziałem.
— Nie rozumiem...
Dyrektor Metzner opowiedział, w jak oryginalny sposób angażował czerwonego błazna i jak bardzo ten tajemniczy człowiek dbał o swoje incognito.
Po wyjaśnieniu Metznera twarz komisarza Borewicza wyrażała silne zakłopotanie.
— Wypadek rzeczywiście szczególny. Równie więc dobrze, — pańskiem zdaniem — panie Metzner, czerwony błazen może być zamordowanym jak i mordercą, czy tak?
— Tak.
Gładysz nie wiele więcej wiedział od Metznera. Twierdził jedynie, że wysoką, szczupłą postacią i kształtem rąk zamordowany przypomina czerwonego błazna.
W tej chwili do garderoby gwałtownie otworzono drzwi, i wpadł przez nie jeden z ajentów.
— Panie komisarzu! Mamy ślady. Na starej zaprószonej dekoracji, tuż obok garderoby Nr. 3, znaleźliśmy na pyle odbicie całej dłoni. Zrobiłem już dokładny pomiar ręki i całą odbitkę śladu, przeprowadziłem również badanie palców. W drzwiach zaś wahadłowych znalazłem tę rękawiczkę męską, do której nikt z obecnych przyznać się nie chce.
Tymczasem Małkowski ukończył już badania daktyloskopiczne i przez szkło powiększające oglądał drzwi garderoby od strony wewnętrznej. Wzrok jego śledził coś w okolicy klamki. Komisarza Borewicza to badanie drzwi zaczęło interesować. Zbliżył się do Małkowskiego, wpatrzył się bacznie w miejsce, które ajent niezwykle starannie badał przez szkło. W miejscu tem ujrzał Borewicz wyraźny ślad palców, wyciśnięty w kurzu na drzwiach. Widocznie ktoś zawalanemi prochem palcami dotknął drzwi od wewnątrz garderoby.
To niezwykłe spostrzeżenie komisarza przerwał odgłos zgiełku na korytarzu. Po chwili dwu ajentów policyjnych wprowadziło do garderoby jakiegoś starszego, dobrze ubranego człowieka o bardzo poczciwym, ale niemniej przelęknionym wyrazie twarzy.
— Panie komisarzu, ten pan nie należy do zespołu teatralnego, ukrył się przed policją w klozecie i nie chce wyjaśnić, ani co tu robi, ani poco się ukrywa.
Sprowadzony przybrał śmiesznie płaczliwą minę i zaczął się tłumaczyć:
— Panie komisarzu, ukryłem się, gdy usłyszałem, że kogoś tu zamordowano, — i źle zrobiłem, ale wierzaj mi pan, nikogo nie zamordowałem. Jestem lekarzem, nazywam się dr. Reski. Chciałem pomówić z jedną z tutejszych artystek. Bałem się skandalu, jestem żonaty... to było powodem, że się ukryłem... Panie komisarzu, na miłość boską, niech mnie pan nie aresztuje, jutro cała Warszawa dowie się o tem. Dyrektor Metzner mnie zna, potwierdzi, że nazywam się Reski, mieszkam i ordynuję przy Szpitalnej Nr. 8.
Gruby Metzner kiwał głową, potwierdzając prawdziwość słów Reskiego.
Widząc poczciwą twarz Reskiego, bliskiego płaczu, komisarz mimowoli uśmiechnął się.
— Panie doktorze, jest pan narazie wolny i za chwilę będzie pan mógł tę klatkę opuścić. Może jednak przypatrzy się pan łaskawie zamordowanemu, może pan przypadkiem go zna.
Dr. Reski zbliżył się do trupa i chwilę wpatrywał się w jego twarz.
— Ależ naturalnie, znam go. To znany w Warszawie bogaty bankier, Karol Mertinger.
— Czy się pan nie myli? — spytał komisarz policji.
— Ależ nie, od lat kilku znam go osobiście.
Twarz komisarza policji przybrała wyraz zdumienia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.