Czerwony błazen/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Następnego dnia.

Wik Skarski, wyleciawszy jak strzała przez boczne podwórko „Złotego Ptaka“ na jasno oświetloną ulicę, potrącił kilku przechodniów i biegł jak nieprzytomny dalej. Scena, jakiej był świadkiem w garderobie czerwonego błazna, utrwaliła się jakimś niezmazalnym kolorytem na siatkówkach jego oczu. Nie widział ludzi, nie widział, gdzie jest, pędził jak oszalały, widział przed sobą tylko strugę świeżej, jak błyszczący koral, krwi i...
Ta krew jakby wypełniała mu oczodoły. Cienką strugą wciskała się do jego mózgu, zalewała go, tamowała mu ruch nóg. Skarski nie badał, nie analizował tego, co się tam stało, — rozpętane myśli nagle wstrzymały się w biegu, mózg jego przestał działać. Wewnątrz głowy czuł jakby miarowe uderzania olbrzymiego młota. Białe światła latarni rozdrażniały jego nerwy oczne aż do dotkliwego bólu. Skręcił w ciemniejsze ulice i kilometrami biegł dalej. Zmęczone nogi wykonywały tylko automatyczne ruchy i to już niepewne, aż wreszcie Skarski poślizgnął się i ciężko upadł w śnieg. Chciał się podnieść, biec dalej, — ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Czuł, że pot spływa mu ciepłą strugą z pod kapelusza, osiada na brwiach i gęstemi kroplami pada na śnieg.
Zdjął kapelusz. Promyk świadomości zaczął przebijać przez obolały mózg. Siedział w śniegu gdzieś daleko, na przedmieściu, bo tylko naftowa lampa mrugała jakiemś brudno-żółtem światełkiem. Wytężył wzrok, aby przebić ciemności, ale nic nie zobaczył oprócz wielkich płatów śniegu, — wytężył słuch, — usłyszał jakby niewyraźny szept. Jeszcze chwila, — a w szepcie odróżnił plusk wody, — był blisko Wisły.
Po ustaleniu tego faktu bezwład myślowy przechodził. Świadomość poczęła powracać. Strzępy myśli poczęły układać się powoli w całkowity obraz. — Jasno oświetlony kabaret... brudne kulisy... zapylone dekoracje... klamka... garderoba i... Jezus Marja, ta czerwona krew!...
Skarski zerwał się na równe nogi, — lecz znów omal nie upadł. Nagle w jego obolały mózg wślizgnęło się jak wąż uczucie strachu... To pustkowie, te płaty mokrego śniegu i ten miarowy plusk Wisły... Pędem chciał biec ku miastu, — nogi nadal odmawiały posłuszeństwa, wlókł się tylko. Na niebie wynalazł nagle jaśniejszy refleks, — to łuna bije z ulic... tam ludzie... światło... Warszawa...
Pędził ku miastu, co chwila potykając się na zwałach śniegu.

............

Było już dobrze po północy, gdy Wik zadzwonił do bramy domu. Stróż otworzył i nie poznał dobrze mu znanego lokatora. Skarski ciężko drapał się po schodach do mieszkania i w palcie, ociekającem wodą, padł na skórzany fotel. W pierwszej chwili przeraził się, — naprzeciw w lustrze ujrzał śmiertelnie bladą twarz zupełnie obcego człowieka. Z uwagą zaczął Skarski śledzić nieznajomego w lustrze. Powoli poznał siebie. Zdziwiło go ogromnie, że zamiast kołnierzyka ma jakąś białą, zmiętą szmatę, zawiniętą naokoło szyi. Jeszcze więcej zdziwiły go kosmyki zbitych włosów, z których obficie spływała na kołnierz palta woda.
— Ja, czy nie ja? — ustawicznie stawiał sobie pytanie.
Ciepła temperatura pokoju zaczęła powoli przywracać mu przytomność. Jak w przetartej tafli zapylonego zwierciadła zaczęły powoli w jego głowie wyraźniej występować obrazy dzisiejszej nocy. Myśli jego pracowały coraz sprawniej i lepiej, aż zaczęły nizać się na sznurek logiki.
— Muszę poczekać kilka dni w Warszawie, aby zrozumieć tę tragiczną scenę — myślał już w pełni świadomości. — Zaraz rano napiszę list do Mertingerowej i wniosę na ręce ministra prośbę o dymisję. Potem wyjadę z Warszawy — ale dokąd? — Może do Francji.
Wik wstał wreszcie z fotelu, z trudem zdjął przemoczone palto, mokry kołnierzyk, ubranie. — Cicho wsunął się do łóżka, zgasił światło. Sen jednak nie chciał przymknąć mu powiek. Zapalił światło, ubrał ciepłą pyjamę i powoli mierzył krokami pokój.
— Teraz, zaraz napiszę list, bo kto wie, czy rano będę w pełni zmysłów — chłodno już rozumował.

Usiadł przy biurku; — ręka jego szybko posuwała się po papierze, jakby nie mogąc nadążyć gwałtownemu napływowi myśli. Wik pisał;
Eugenjusz Bodo w roli Gładysza.

Wszystkie tłumnie rzuciły się ku drzwiom...

Piękna pani ubierała się z pośpiechem...

Szanowna Pani!
„To, co uważała Pani za krótki i może mało ciekawy flirt karnawałowy — to dziwny w sercu i duszy mojej wywołało posiew. Kocham Panią!!
Nie myśl Pani, że miłość moja jest to egzaltowaną rośliną, wyhodowaną w sztucznem cieple i chorobliwej atmosferze salonów; jest uczuciem głębokiem, jakie rozwinąć się może tylko w duszy człowieka niezepsutego, który dużo romantyzmu ukrywał pod maską ironji z tej tylko przyczyny, że romantyzm jest dziś niemodny i mógłby wydać się śmieszny w ścianach salonów. Śmieszności zaś bałem się więcej, niż czegokolwiek innego“.
„Miłość moją ukrywałem długo i bałem się ją Pani wyznać, — nie wiedziałem bowiem, jak zostanie przyjęta. — Wyśmianie mego uczucia mogło mnie złamać. Uważałem, że spełnienie pierwszego kaprysu Pani zbliży nas. Zamiast czerwonego błazna odkryłem w garderobie kabaretu ruinę mego szczęścia, rumowisko mych marzeń i planów przyszłości. Chęć spełnienia kaprysu Pani pociągnęła jeszcze jedną i to o wiele większą dla mnie tragedję: utratę tej, którą kocham.
Listem tym żegnam Panią prawdopodobnie na zawsze.
Od chwili wysłania listu rozpoczną się dla mnie dni ciężkie i twarde. W ciemną przyszłość niosę jednak jeden malutki promyk szczęścia: — obraz Pani takiej, jaką po raz ostatni Ją widziałem — z tym dziwnym wyrazem zmęczenia na cudnej twarzy, z tym promykiem sympatji
dla mnie, jaki zajaśniał w oczach Pani, tam w tym zimowym ogrodzie...“

Wik skrupulatnie złożył papier, wsunął do koperty i wypisał na niej adres pani Hali Mertinger.
Drugi list był znacznie krótszy — Wik pisał go, jak człowiek w pełni władania swemi nerwami:
Wielce Szanowny Panie Ministrze !

Dziwny, a dla mnie bardzo tragiczny splot wypadków, zmusza mnie do bezzwłocznej rezygnacji z zajmowanego stanowiska. Tajemnicze powody rezygnacji i oryginalny termin prośby o zwolnienie zechce Pan Minister usprawiedliwić ogromem nieszczęścia, jakie niespodzianie na mnie się zwaliło. Dziękując za zawsze mi okazywaną życzliwość i pobłażliwość w służbie, przesyłam wyrazy głębokiego szacunku

Wiktor Skarski.
Po napisaniu obu listów — Wik odetchnął z ulgą. Jakby olbrzymi ciężar spadł mu z serca. Myśli jego przestały nareszcie krążyć koło tragicznego zajścia w garderobie, zaczęły pracować nad tem, w jaki sposób powiadomić brata o swych nieodwołalnych postanowieniach. Wik zanadto kochał Józefa, by cisnąć mu na głowę odrazu, jak grom nieszczęsną wiadomość. Zdawał sobie dokładnie sprawę z tego, że Józef wszystko mu wybaczy, wszystko zrozumie, ale nie chciał serca jego zanadto krwawić. — Wik zgóry postanowił, że zatai przyczyny swojego nagłego wyjazdu i dymisji. Upewni Józefa, że nic niehonorowego nie popełnił, że żadnej plamy na nazwisku Skarskich nie zostawia. Domysły zaś Józefie obracać się będą przypuszczalnie koło jakiejś tajemniczej tragedji sercowej, którą on, Wik, rzekomo w ostatnich dniach przeżył.
Około godziny 8-ej rano Skarski zadzwonił na służącą. Dowiedział się, że Józef i Wanda czekają na niego już ze śniadaniem. Służącej wydał polecenie natychmiastowego odniesienia obu listów, — sam wszedł do jadalni.
Wanda właśnie nalewała kawę do filiżanek. Zaledwie spojrzała na brata, nie mogła powstrzymać okrzyku przerażenia.
— Wik, — ty chyba całą noc nie spałeś?
— Rzeczywiście niezbyt dobrze się czuję, — dziś nie pójdę do biura, głowa mnie boli, i trochę przykrych wiadomości zwaliło się na mnie, — ale to drobiazg, przejdzie...
Józef odłożył gazetę poranną i uważnie spojrzał na brata. Wik w istocie był śmiertelnie blady, pod oczyma rysowały się głębokie czarne cienie, oczy tylko wyrażały spokój.
Wanda szczerze zaniepokoiła się bratem.
— Wik, ja zaraz zadzwonię po lekarza... wyglądasz, jakbyś przeszedł ciężką chorobę.
— Ale nie potrzeba, Wandeczko, — przejdzie, zaraz przejdzie, po południu ani śladu choroby nie będzie.
Nagle wzrok Wika padł na złożoną gazetę. Na pierwszej stronie wyczytał olbrzymiemi literami tytuł: „Tajemnicze morderstwo w kabarecie, — zasztyletowanie czerwonego błazna“. Pokój zawirował mu w oczach. Nie mógł w żaden sposób oderwać oczu od tego sensacyjnego tytułu. Litery raz wirowały, — to znów skakały mu przed oczyma, co chwila zaś zmieniały swą barwę z czarnej w krwawo-szkarłatną, to znów w tak drażniąco zieloną, że Wik musiał opuścić powieki, bo od tej zieleni czuł ból w gałkach ocznych.
Śniadanie przeszło w przykrem milczeniu. Józef i Wanda milczeli, odczuwając intuicyjnie, że jakieś wielkie nieszczęście musiało brata dotknąć. Śniadanie dobiegło wreszcie do końca, — Wik wstał i poprosił brata do swego pokoju.
Gdy znaleźli się sami, — starając się swemu głosowi nadać ton jak największego spokoju, Wik zaczął przygotowaną w czasie bezsennej nocy rozmowę.
— Wierzaj mi, Józefie, że nietylko głęboki szacunek i wdzięczność żywię dla ciebie w swem sercu, ale miłość, jakby synowską. Dziś chyba więcej niż kiedykolwiek odczuwam, ile mam tobie do zawdzięczenia. Ty mnie wychowałeś, ty łożyleś ze swych ubogich zarobków na moje studja, ty z ojcowską pobłażliwością przyjmowałeś w dodatku jeszcze na siebie konsekwencje moich lekkomyślnych kroków. Dla mnie i dla Wandy zaparłeś się siebie samego, wyrzekłeś się własnego ogniska domowego. Wszystko to wiem, zdaję sobie sprawę z ogromu twych ofiar i poświęceń i dlatego wolałbym nie dożyć dzisiejszego dnia i tej chwili, w której muszę głęboko zranić twe serce i zburzyć gmach tych nadziei, jakie z moją osobą wiązałeś...
Tu głos mu się załamał, i Wik zaczął szlochać jak dziecko. Józef przybladł, czuł, że wkrótce silny cios w niego uderzy. Twarz jego wyrażała rezygnację, tylko w dużych, wyrazistych oczach przebijała się trwoga o los brata. Wik jeszcze nigdy tak poważnie nie przemawiał, a jego płacz wskazywał, że istotnie dotknęło go wielkie i ciężkie nieszczęście.
Po chwili Wik opanował atak płaczu i mówił:
— Wielkie dotknęło mnie nieszczęście. Z duszy i serca chciałbym je przed tobą, Józefie, jak przed ojcem wyjawić, ale, niestety, kilka drogich mi osób jest zamieszanych w te sprawę, których tajemnicy muszę strzec jako człowiek honoru. Nie posądzaj mnie o brak zaufania, bo ufam ci bezgranicznie, ale związane mam ręce i zakneblowane usta. Do pracy, którą tak lubiłem, nie mogę wrócić, i dziś rano wniosłem prośbę o dymisję. W ciągu kilku dni muszę wyjechać zagranicę. Funduszów wielkich mi nie potrzeba. Im ciężej będę tam pracował na kawałek chleba, tem lepszą będę miał sposobność zapomnienia... To wszystko, Józefie, co ci mogę powiedzieć.
Nowy atak przerwał mu dalsze słowa.
Józef ukrył twarz w dłoniach. Słowa brata uderzyły go, jak ciężki obuch w głowę. W pokoju panowała cisza, przerywana tylko od czasu do czasu głębokiem szlochaniem Wika.
Po dłuższej dopiero chwili Józef oderwał dłonie od twarzy. Twarz była kredowo - biała, usta drżały nerwowo. Ten zrównoważony, niezwykle spokojny człowiek zmagał się z sobą, starał się opanować swoje nerwy, zdusić ból i żal.
Po chwili milczenia Józef wstał z fotela, podszedł do okna, mocno oparł ciężącą mu głowę na chłodnej, wilgotnej szybie. Jego oczy ślizgały się po zaśnieżonych dachach sąsiednich domów. Nie patrząc na Wika, Józef mówił jakby sam do siebie:
— Tak, i to jeszcze muszę przeżyć. Gdy uważałem, że blisko już jestem nagrody za trud i poświęcenie, widzę, że ziemia usuwa mi się z pod nóg... Trudno... Myślałem, że dalszy los Wandy wkrótce nie tylko moje barki obciąży, widzę jednak, że moje zamki w proch się rozsypują... Trudno, trzeba wytrwać. I wytrwam. Nie będę żądał od ciebie byś wyspowiadał się ze swej tajemnicy, skoro zasłoniłeś się obowiązkiem dyskrecji, koniecznej dla innych. Jedno tylko chciałbym mieć od ciebie zapewnienie: czy dobrze zastanowiłeś się, zanim prośbę o zwolnienie ze służby przesłałeś do ministerstwa? Czy dobrze wszystko przemyślałeś, zanim postanowiłeś opuścić Warszawę i udać się zagranicę, paląc wszystkie mosty za sobą?
— Przemyślałem wszystko i innych dróg wyjścia nie mam — cicho i stanowczo odpowiedział Wik.
— W takim razie moje rady są zbędne.
Józef stał jeszcze chwilę przy oknie, potem wolno ruszył ku drzwiom. Twarz jego wyrażała ból. Wysoka, smukła postać zgięła się, jak pod brzemieniem zbyt wielkiego ciężaru, krok jego był chwiejny i niepewny jak krok starca. Cicho zamknął za sobą drzwi.
Wik rzucił się na łóżko, wcisnął głowę w poduszki, i spazmatyczny płacz długo wstrząsał jego ciałem.
Atak płaczu i straszne przeżycia ostatniej nocy wkrótce wyczerpały jego młody organizm.
Wika ogarnął kamienny sen.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.