Czerwony błazen/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


VII.

Śledztwo się rwie.

Prokurator Gliński siedział w swym głębokim fotelu, patrząc odruchowo na stos aktów, spiętrzonych w nieładzie na olbrzymiem biurku. Oczy jego wyrażały głębokie zamyślenie. Myśli szybko biegły po rozlicznych torach i drogach, które swój początek brały z cieniutkiego pliku aktów, na których, jak na złość, wesoło igrał jeden, rozszczepiony od całego snopa, promień zimowego słońca.
— Rzeczywiście, djabelnie powikłana sprawa — powtarzał prokurator, gładząc się nerwowo po doskonale wyczesanych, lśniących jak czarny plusz włosach.
— Dja — bel — nie trudna!
Wzrok prokuratora padał, nie wiedzieć który już raz, na zieloną okładkę z nic nie mówiącą sygnaturą i kaligraficznym napisem: „Sprawca nieznany“. Nie wiedzieć który już raz Gliński odczytywał sądowy wywód oględzin zwłok zamordowanego w kabarecie bankiera i protokóły zeznań kilku świadków, którzy właściwie nic w tej sprawie nie wiedzieli. Glińskiemu cała sprawa silnie zaczęła już dokuczać. Kilka dni minęło od morderstwa, a śledztwo nie dało najmniejszego haczyka, na którym możnaby było cośkolwiek zaczepić.
— Nic, nic i nic...
W chwilach takiej bezradności prokurator Gliński doznawał uczucia, jakby jakaś zdegenerowana, zbrodnicza twarz śmiała mu się w oczy. Śmiejąca się wizja dokuczała mu w dzień i w nocy. Gorzej — całe miasto zostało poruszone faktem zagadkowego morderstwa w garderobie „Złotego Ptaka“, gazety na swój sposób zaczęły komentować i rozwałkowywać zbrodnię, codziennie kilku reporterów dziennikarskich zjawiało się u niego i w policji po wywiad, a tu nic, nic, nic...
— Skąd się wziął Mertinger w tej przeklętej garderobie? — kołowało ciągle w głowie prokuratora, — bo ani przez chwilę Gliński się nie łudził, by bogaty bankier przybierał postać czerwonego błazna.
Z osoby bogatego bankiera myśli Glińskiego prześlizgnęły się szybko na osobę pani Hali. — Czy bardzo ją zmartwiła wiadomość o morderstwie? — myślał w dalszym ciągu. I z papierów zaczęły spoglądać na niego duże, siwe oczy... Potem wyłoniła się twarzyczka o bladej, matowej cerze i ślicznie zarysowana szyja. Obok tej pięknej twarzy zaczęła powoli wyłaniać się z zielonej okładki druga: młodego, przystojnego chłopca i upodobniła się zupełnie do twarzy Wiktora Skarskiego. Ta druga twarz pochylała się wolno, coraz bliżej ku twarzy pani Hali, aż wreszcie usta ich złączyły się w długim pocałunku.
Gliński szarpnął się, jak pod uderzeniem skalpelu w obolały nerw.
Ktoś delikatnie zastukał do drzwi gabinetu. Woźny zaanonsował komisarza policji Borewicza. Za chwilę herkulesowej struktury komisarz rozsiadł się w głębokim fotelu. Twarz Borewicza wcale nie jaśniała zadowoleniem.
— Przynosi mi pan coś nowego?
— Nic. Ani jednej odrobiny wiadomości nie zdołałem schwycić. Piekielnie zamazana sprawa. Wszystkie nasze eksperymenta łamią się w ogniu prób. Ani na krok nie ruszyliśmy naprzód.
— Najgorsze to, — przerwał prokurator — że w tej sprawie posuwamy się ciągle tylko po linji domysłów i oprócz tego, że wiemy, kim jest zamordowany, nie posiadamy nic pewnego. Trudno rozwiązać równanie o dziesięciu niewiadomych, a jednej tylko wiadomej... W takim labiryncie nigdy jeszcze nie krążyłem. Przykre jest i to, że prasa zaczyna nas naciskać, a nic pozytywnego powiedzieć jej nie możemy... A co z psem?
— Iii, — skrzywił się Borewicz — „Lux“ oczywiście zawiódł. Za późno eksperyment z psem został wprowadzony. W dzień morderstwa „Lux“ był w Skolimowie dla tropienia jakichś bandytów. W dwa dni po morderstwie daliśmy mu do obwąchania rękojeść kindżału. Małkowski przy swoich próbach daktyloskopijnych smarował rękojeść proszkiem, który prawdopodobnie nie był bezwonny, a wskutek tego i „Lux“ cudów zdziałać nie mógł. Po obwąchaniu rękojeści pies jak oszalały puścił się na ulicę. Prowadził nas po całej Warszawie, wreszcie wbiegł do domu przy ulicy Miłej i zaprowadził nas do jakiegoś krawca „połatajki“, żyda, ojca siedmiorga dzieci, — ten z pewnością tylko raz na tydzień wychodzi po zakup nici....
— Daliśmy wreszcie psu do powąchania ubranie zabitego. Znów wodził nas po całej Warszawie i po trzech godzinach wpadł do domu, gdzie zamordowany mieszkał. Z psem eksperyment stanowczo spóźniony.
— A jak pan komisarz zapatruje się na niezgodność śladów palców na rękojeści kindżału z temi śladami, jakie były na drzwiach garderoby i na starej dekoracji?
— Ja sądzę, że morderstwa dokonał ten sam człowiek, który zaczaił się za dekoracjami i pozostawił ślad swej ręki, odciśnięty w pyle, — później morderca pozostawił część pyłu z dekoracji na drzwiach garderoby, i ślady te były wyraźnie widoczne. Wprawdzie ślady tych palców nie są zgodne ze śladem na rękojeści kindżału, ale, o ile panu prokuratorowi wiadomo, — rękojeść kindżału jest bardzo szeroka. Morderca miał dość małą i wąską rękę i nie mógł w całości objąć rękojeści. W chwili pchnięcia możliwe, że obrócił rękę, i w ten sposób ślady palców na rękojeści wyszły zamazane, i objętość tych palców wydaje się większa, niż tych na drzwiach i na dekoracji.
— To tylko domysły, panie komisarzu, i nic pewnego. Ale zapomniałem się spytać, — czy kindżał był własnością sprawcy, i czy to morderca przyniósł go do garderoby?
— Właśnie, że nie. Kindżał jest własnością teatru, i nie można ustalić, czy leżał od dłuższego czasu w garderobie Nr. 3, czy też morderca wyniósł go z rekwizytorni dla popełnienia morderstwa. Gdyby kindżał był własnością sprawcy, bezwątpienia ułatwiłoby nam to śledztwo.
— Jak zapatruje się pan komisarz na dr. Reskiego?
— Głowę dałbym za to, że ten człowiek nic z morderstwem nie ma wspólnego. Byliśmy u niego, aby porównać jego palce z odciskami. Są zupełnie niezgodne. Reski żyje ciągle w obawie, by znajomi lub prasa nie dowiedzieli się, że był w dniu morderstwa za kulisami u jakiejś dziewczyny. Śmieszny człowiek, tak się bać żony....
— A ta rękawiczka?
— No, ta bezwątpienia należy do mordercy. Zresztą numer odpowiada zupełnie wymiarowi ręki, której odcisk mamy.
— Nie przypuszcza pan, panie komisarzu, by rękawiczka ta należała do jednego z artystów, który bał się przyznać do niej, sądząc, że to wpląta go w śledztwo?
— Bezwarunkowo nie.
— Widzę, panie komisarzu, że pan równie jak i ja posuwa się tylko po linji domysłów. Ale cóż robić, sprawa rzeczywiście poplątana i pogmatwana straszliwie. Może jakiś szczęśliwy traf pozwoli, że promień światła przebije te ciemności. Cóż pan zamierza czynić w najbliższych dniach?
— Będę ponownie słuchał wszystkich artystów „Złotego Ptaka“ i cały personel techniczny. Pierwsze przesłuchanie odbyło się bardzo pobieżnie, może w czasie poszczególnych zeznań uda mi się coś uchwycić.
— Ano, szczęść Boże! — powiedział Gliński i wyciągnął do komisarza rękę na pożegnanie.
Gdy Borewicz zamknął za sobą drzwi do gabinetu prokuratora, wzrok Glińskiego padł znów na zieloną oprawę aktów. I znów dwie głowy, nachylone blisko ku sobie, zaczęły mu majaczyć przed oczyma. Gliński syknął jak pod wpływem bólu, — zerwał się z fotelu i nerwowym krokiem zaczął mierzyć obszerny gabinet. Tymczasem wizja przeniosła się z papierów na ciemne obicia ścian...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.