Czerwony błazen/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony błazen |
Wydawca | Drukarnia Bankowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od kilku dni ciężka mgła smutku spowiła mieszkanie Skarskich. Zagadkowe troski Wika jakby osiadły w każdym kącie pokojów. Zdawało się, że ten smutek otulił meble, przyciemnił koloryt ścian, zatruł powietrze. Śniadania i obiady mijały w milczeniu, każda rozmowa wydawała się zbyt głośna i niepotrzebna.
Rodzeństwo Skarskich zbyt silnie było do siebie przywiązane, by smutek i troska jednego mogły być obojętne dla dwojga innych. Józef mizerniał, sieć zmarszczek na jego czole zwiększyła się; przez kilka ostatnich dni Józef bardziej jeszcze posiwiał. Roześmiana, rozszczebiotana Wanda przycichła jak trusia, tylko dużemi czarnemi oczyma spoglądała na posępne twarze obu braci i martwiła się ich troskami, choć zupełnie były jej nieznane, — kobiecą tylko intuicją odgadywała, że nie powinna o nic pytać. Wiedziała, że Wik wyjeżdża, prawdopodobnie na długo, możliwe nawet, że do Warszawy nigdy nie wróci.
Przez kilka dni od chwili tragicznego zajścia w garderobie Wik nie wychodził zupełnie z domu, zamykał się w swoim pokoju, widocznie porządkował, segregował i niszczył swoje papiery, bo służąca rano znajdowała zawsze na ziemi cały stos drobnych strzępów zapisanego papieru. Józef i Wanda przekonali się, że Wik musi noce spędzać bezsennie, bo o każdej godzinie w nocy światło lampy przedzierało się przez nieszczelne ramy drzwi jego pokoju. Bezsenne noce, gorączkowy bieg myśli zmieniły Wika do niepoznania. Oczy jego podkrążyła niebieska obwódka, cera, dawniej śniada, przybrała ciemno-żółtą barwę, która jeszcze silniej uwydatniała się na niegolonej od kilku dni twarzy.
Jednego dnia Wik przecie wyszedł z domu. Długo bawił w mieście i wrócił w towarzystwie jakiegoś żyda. Wanda mimowoli podsłuchała, że Wik sprzedaje meble ze swego pokoju. Targ trwał dość długo. Żyd nabył wszystko za niską cenę, jednak pod tym warunkiem, że dopiero po upływie pięciu dni może meble odebrać. Po sprzedaży Wik częściej wychodził z domu, bawił godzinę lub dwie na mieście i wracał, zamykając się ustawicznie w pokoju.
Po jednej z takich wypraw Wik wrócił do domu, bardziej podniecony. W czasie obiadu Józef i Wanda zauważyli, że mgła smutku, która tak gęsto zasnuła oczy Wika, zaczyna powoli się przecierać, wzrok jego zaczyna zdradzać dawną chęć życia, a wolno zapalające się w oczach iskierki zaczynają wróżyć budzenie się dawnej energji.
Ta nagła zmiana usposobienia Wika stała się zaraźliwa i dla otoczenia. Józef był rozmowniejszy, wyraz trwogi i oczekiwania w oczach Wandy znacznie przygasł, a raz nawet, w czasie obiadu Wanda głośno się roześmiała, wywołując tem zdziwienie obu braci. Tak dawno w tych ścianach nie rozbrzmiewał śmiech, że zdawało się, iż zamarł on na zawsze.
Po obiedzie poprosił Wik brata o chwilę rozmowy.
— Dziwisz się, Józefie, widząc mnie nieco bardziej ożywionym. Muszę ci zdradzić, co wpłynęło na tę zmianę usposobienia. Otóż paszport zagraniczny już mam w kieszeni, gotówka, jaką uzyskałem ze sprzedaży mebli, wystarczy mi przynajmniej na cztery miesiące skromnego życia. Napisałem do jednego ze swych dawnych kolegów, który bawi obecnie w Konstantynopolu, list z prośbą, by wyszukał mi tam jakąś posadę. Dziś już otrzymałem pocztą dyplomatyczną odpowiedź. Posada dla mnie się znajdzie i to nie na najgorszych warunkach. Za dwa dni chcę wyjechać do Konstantynopola przez Czerniowce i Bukareszt.
Józef westchnął ciężko, widocznie innej spodziewał się wiadomości.
— Jeśli wypadki zmuszają cię istotnie do wyjazdu tak daleko, to jedź. Dla mego jednak spokoju, dla spokoju Wandy proszę cię o jedno. Jeśli tu, w Warszawie odmawiasz mi wyjaśnienia powodów wyjazdu i palenia Wszystkich mostów za sobą, to uczyń to przynajmniej tam, w Konstantynopolu. Napisz nam stamtąd, co skłoniło cię do zburzenia całej twojej przeszłości, do izolowania się od brata i siostry, którzy tak cię kochają...
— Słuchaj, Józefie, — przerwał mu Wik — nie zakrwawiajmy sobie wzajemnie serc. Wierzaj, że dziś potrzebuję dużo silnej woli, energji i zaparcia się samego siebie, by z wami się rozstać. Wiem, że tam, nad Bosforem nie znajdę tego ciepła, tych serc, jakie mnie tu otaczały. Tam, w chwilach dla mnie ciężkich, nie będę widział ani twoich dobrych, kochanych oczu, ani kochanych oczu Wandy, które tyle energji i wytrwałości we mnie wlewały. Dużo smutnych chwil będę musiał przeżyć, zanim pogodzę się z losem, może nawet dużo łez wyleję, które przed obcymi będę musiał skrywać... Doskonale zdaję sobie sprawę, że nieludzko ciebie i Wandę męczę, nie podając wam żadnych przyczyn wyjazdu. Tłumaczycie to z pewnością ucieczką. Pod słowem honoru obiecuję ci jednak, Józefie, że gdy przybędę do Konstantynopola, wyślę do ciebie list, który odsłoni przed tobą moją tajemnicę. Sam najlepiej osądzisz, czy miałem inną drogę wyjścia, jak opuścić na zawsze lub na szereg długich lat Warszawę.
Dalsza rozmowa między braćmi tyczyła się szczegółów wyjazdu Wika i jego planów pracy w Konstantynopolu.
Około godziny 3-ej po południu Józef wyszedł z domu, udając się do fabryki. Wik powrócił do jadalni, zaczął przekomarzać się z Wandą, chcąc w niej znów obudzić dawne wesołe usposobienie. Wandę, którą zmiana usposobienia brata wprawiła początkowo rzeczywiście w dobry humor, wiadomość o jego nieodwołalnym wyjeździe znów zbiła z tropu, wreszcie ciężkie łzy zabłysły w jej oczach. Wik zaczął ją zabawiać opisem Konstantynopola, życiem w Turcji, zaczął jej przedstawiać, jak to dobrze będzie, gdy za rok ona z Józefem przyjadą do tego oryginalnego miasta, i tak im tam dobrze będzie, że nie zechcą w żaden sposób wrócić do Warszawy.
Tok opowiadań Wika przerywało nagłe wejście służącej, która oznajmiła, że jakiś robotnik ze „Złotego Ptaka“ chce koniecznie z panem Wiktorem Skarskim pomówić.
Wik przybladł, kazał wprowadzić robotnika do swego pokoju.
Za chwilę w progu stanął Stanisław, trzymając w ręku swoją kolorową czapkę z napisem.
— Uszanowanie radcy dobrodziejowi! Przyszedłem się w bardzo ważnej sprawie z radcą naradzić...
Wik podał mu rękę, poczęstował go papierosem i, przybierając żartobliwy ton, spytał:
— Po jaką radę przyszedł Stanisław, — jeśli tylko potrafię, chętnie Stanisławowi coś doradzę.
— Radco dobrodzieju, — coś mi nie pięknie wygląda ta sprawa z tem morderstwem. Policja już drugi raz wszystkich nas słucha. Na jutro znów mam wezwanie, znowu męczyć mnie będą pytaniami, a co, a gdzie, a jak? Psiewiary mało ducha z człowieka nie wypytają. Pierwszy raz to ja nic nie mówiłem, że radca dobrodziej był tam koło tej garderoby, ale jutro, to nie wiem, co mam gadać, — czy mam wychlapać wszystko przed nimi, czy nie? To sęk, i o to właśnie radcę przyszedłem pytać.
Wik zagryzł wargi, zdawało mu się, że wpada w jakąś czarną, grząską maź, i jakaś siła ciągnie go coraz głębiej na dno.
— Myślałem — odpowiedział Skarski po pewnym namyśle, — że w innej sprawie przyszliście po radę. W tej kwestji nic wam doradzić nie mogę, macie, Stanisławie, zeznawać w policji, powiedzcie to, co sumienie wam każe. Każdą radę uważałbym za nakłanianie was do takich czy innych zeznań, a tego czynić mi nie wolno. Ale przecież musicie mieć wyrobione pewne przekonanie, — i jak sądzicie, Stanisławie, czy ja zamordowałem tego człowieka w garderobie?
— Iii, co też radca dobrodziej gadają. Ani przez łeb mi nie przeszło, by radca w tego paskarza wepchał nóż jak w siennik, — do tego trzeba było mocniejszej ręki... Znam radcę i wiem, że panby muchy nie zabił, a cóż dopiero człowieka... Tylko panie radco, co z tą policją robić?
Wik czuł, że w rękach tego człowieka spoczywa jego los. Czuł, że te odwiedziny stanowią jakiś punkt zwrotny w jego sprawie, że od prymitywnego mózgu tego człowieka, stojącego tu przed nim, zależy albo otwarcie mu drogi wyjścia z ciężkiej sytuacji, albo decyzja tego człowieka postawi go na grząskim moczarze, z którego nóg nie będzie mógł wyciągnąć.
W głowie Wika myśli zaczęły tworzyć jakieś olbrzymie kłębowisko, w którem już sam się nie zorjentował. Powoli zaczął Skarski mówić dalej:
— Jeśli rzeczywiście jesteście przekonani, że ja nie jestem mordercą, w takim razie zupełnie niepotrzebnie prowadzić będziecie policję na mylne ślady, zeznając o mojej bytności za kulisami. Policja gotowa całą uwagę skupić na mojej osobie, a skorzysta z tego tylko właściwy morderca, który ujdzie sprawiedliwości. Wasze zeznania mogą zaciemnić sprawę, a nie wyjaśnić... Zresztą róbcie, jak chcecie... zeznawajcie, jak wam się podoba...
Wik tracił równowagę, czuł, że mówi bez związku. Zimny pot oblewał mu skronie, jedynem jego pragnieniem było znaleźć się jak najdalej od tego miejsca i od tego człowieka.
Stanisław odczuł, że jego wizyta nie jest zbyt mila gospodarzowi.
— Ja też, panie radco, myślę, że policji nie trzeba mówić o wszystkiem. Głowębym dał sobie uciąć, że radca nikogo nie mordował, to i poco gadać... A jeszcze gotowi i mnie się czepić, i rządca teatru gotów mnie na zbity łeb wylać, że obcych puszczałem... Jii, lepiej zamknę gębę i nic nikomu nie powiem, co tam, niech se sami szukają tego cwaniaka. Przepraszam pana radcę, że tu wlazłem z takiem głupstwem, ale człowiekowi zawsze lżej na sercu i na żołądku, gdy się kogoś poradzi. Tak i żegnam pana radcę dobrodzieja i poproszę jakiego niepotrzebnego złotego na papierosa...
Wik szybko wyjął z pugilaresu dziesięć złotych i wręczył banknot Stanisławowi.
Po wyjściu gościa Wanda weszła do pokoju brata, chciała dalej nacieszyć się tak dawno niewidzianym, dobrym humorem Wika. Przynosząc mu herbatę, prosiła:
— Wik, mów mi jeszcze o Konstantynopolu, takie dziwne i ładne historje opowiadasz...
Wik nie odpowiadał. Wanda spojrzała na niego i omal nie upuściła tacy z filiżanką na ziemię. Wik sieział głęboko wsunięty w fotel, oczy jego patrzyły na nią zupełnie nieprzytomnie, jakby martwe. Wanda szybko postawiła herbatę na biurku, podbiegła do fotela, uklękła przed bratem, chwyciła go za rękę. Ręka była zimna jak lód.
— Wik, powiedz, powiedz, co się stało! Wik, co ci jest? Wik, na Boga! Mów, co ci jest!
Wik siedział jak martwy w fotelu, oczy jego zdradzały ciągle zanik świadomości. Wanda wybiegła szybko do kuchni, chcąc natychmiast wysłać służącą po lekarza.