Czerwony błazen/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Pierwsze wyniki śledztwa.

Do pałacu Paca, gdzie mieszczą się biura prokuratury, zdążał szybkim krokiem pan Michał, właściwie Mozes Steinberg, właściciel jednego z najbogatszych kantorów wymiany przy ulicy Senatorskiej. Mimo że silny mróz szczypał tłuste i gładko wygolone policzki i kłuł ostrą igłą wielkie i mięsiste uszy bankiera, pan Steinberg spocił się silnie. Krople potu padały mu z czoła na lśniący, bobrowy kołnierz. Szybko wtoczył się bankier na schody, przeleciał duży westybul, odnalazł woźnego, wręczył mu bilet wizytowy z prośbą, aby zameldował go prokuratorowi Glińskiemu.
Prokurator musiał być tego dnia niezwykle zajęty, bo po godzinnem dopiero oczekiwaniu wpuszczono pana Steinberga do gabinetu szefa prokuratury. Bankier z jakiemś niesłychanem, nerwowem ponieceniem zaczął mówić:
— Ja, panie prokuratorze, chciałbym podać kilka szczegółów w sprawie morderstwa Mertingera, mego dobrego znajomego i przyjaciela. Otóż, panie prokuratorze, podać mogę, że tego samego wieczoru, w którym rozegrała się ta tajemnicza tragedja w garderobie „Złotego Ptaka“, Mertinger był u mnie. Omawialiśmy kilka ważnych interesów finansowych, między innemi Mertinger obiecał mi redyskont na kilka tysięcy złotych i około godziny ósmej chciał się ze mną pożegnać. Ja i żona zatrzymaliśmy go, prosząc, by został na kolacji. Mertinger w żaden sposób nie dał się uprosić. Przed żoną moją tłumaczył się, że musi być w teatrze, ponieważ z kimś ze znajomych umówił się, mnie zaś na odchodnem szepnął poufnie: „Dziś wieczorem mogę przegrać zakład 5 tysięcy złotych“. Co te słowa miały znaczyć, tego nie rozumiem, nie brałem ich zbyt poważnie i przypuszczałem, że Mertinger chce się wykpić, bo śpieszy się do przyjaciółki.
Obecnie przyszedłem pana prokuratora uwiadomić o tych szczegółach, bo może akurat będą one panu potrzebne do wyjaśnienia niektórych ciemnych lub niezrozumiałych punktów śledztwa.
Gliński po tem zeznaniu bankiera przebiegał w myślach zebrane dotychczas punkty zbrodni, starał się do nich dołączyć nowe, teraz naprowadzone przez Steinberga, w żaden sposób jednak nie wiązały się one z sobą, zaciemniały jeszcze bardziej sprawę. Po chwili namysłu Gliński zapytał:
— A czy w czasie rozmowy z panem Mertinger nie objawiał żadnego zdenerwowania? Czy nie odniósł pan wrażenia, że wybiera się na jakąś niebezpieczną eskapadę?
— Owszem, Mertinger był silnie zdenerwowany. Jeśli przez chwilę wierzyłem w zakład, to uważałem, że Mertinger prawdopodobnie po pijanemu założył się z kimś o jakąś poważną kwotę, a teraz nie wie, jak wyleźć z kabały. Wiadomość, jaką na stępnego dnia rano otrzymałem, uderzyła we mnie, jak grom z jasnego nieba...
— A jak tłumaczy pan sobie te jego słowa o wygranym zakładzie?
— Mam wrażenie, że zakład ten tyczył się kobiety. Oczywiście niczem pozytywnem poprzeć tego wrażenia nie mogę, — ale tak mi się zdawało. Mertinger był znanym kobieciarzem, „praca“ w tym metier była jego jedynym sportem. Zresztą nie wiem nic pewnego.
— A czy nie wiadomo panu, z kim Mertinger założył się o te 5.000 złotych?
— Właśnie, że nie wiem, — starałem się dojść, jednak bezskutecznie. Uważam, że gdyby dało się wyjaśnić, z kim Mertinger się założył i o co, to tajemnica tego morderstwa za jednym zamachem byłaby wyjaśniona.
— Hm, — możliwe... Czy poza tem nic panu w tej sprawie nie wiadomo?
— Nic więcej nie wiem.
Gliński zanotował sobie kilka szczegółów z zeznań Steinberga i pożegnał bankiera.
Zaledwie beczkowata postać Steinberga znikła za drzwiami, gdy do gabinetu prokuratora wpadł jak torpeda komisarz Borewicz. Twarz jego jaśniała triumfem.
— Miło mi donieść panu prokuratorowi, że sprawa morderstwa w garderobie Nr. 3 już jest wyjaśniona i że morderca lada chwila będzie w potrzasku, gdy pan prokurator tylko zechce podpisać nakaz aresztowania. A co, nie pięknie i nie chwacko spisaliśmy się?

Borewicz zacierał ręce z zadowolenia, a oczy jego promieniały radością. Mina Glińskiego nie wyrażała zbytniej wiary w słowa Borewicza.

Wik był bardzo zmizerowany...

Wokół wrzała wesoła zabawa...

— Doskonale! Ale niech mi pan komisarz opowie, w jaki sposób wpadł pan na trop tego draba.

— Łatwiej, niż pan prokurator przypuszcza.
Borewicz wyciągnął papierośnicę, powolnym ruchem zapalił papierosa, głęboko zaciągnął się dymem i wolno, cedząc słowo po słowie, jakby chciał podsycić jeszcze ciekawość prokuratora, mówił:
— Wczoraj po południu kończyłem powtórne przesłuchiwanie wszystkich artystów i personelu technicznego teatru. Żaden z nich nie powiedział nic nowego. Każdy zeznał, że o morderstwie dowiedział się już po fakcie i to jeden od dyrektora teatru, drugi od inspicjenta, trzeci od kole, czy koleżanki.
Około godziny dziewiątej wieczorem byłem zmęczony jak pies i silnie poirytowany, bo zdawałem sobie o tej godzinie już sprawę z tego, że ponowne przesłuchania nie doprowadzą mnie na żaden ślad. Ostatniego przesłuchiwałem robotnika, Stanisława Wójka. Chciałem jak najprędzej zbyć się tego człowieka, sądząc, że tyle wie, co i jego poprzednicy. Nagle zauważyłem, że na moje pytanie, czy kogo obcego z poza personelu teatralnego nie zauważył za kulisami, Wójek zaczyna się wahać i po „cwaniacku“ stara się dać wymijającą odpowiedź. Natarłem na niego silniej, a drań przyznał się, że za paczkę papierosów i kilka złotych wpuścił znajomego urzędnika bocznemi drzwiami za kulisy. Twierdził, że nazwiska urzędnika nie pamięta, ale może wskazać, gdzie mieszka. Bezzwłocznie wsadziłem Wójka do paki i dziś o siódmej rano razem z ajentami i z nim powędrowałem do miasta. Wójek szedł pewnie naprzód, my za nim o dwa kroki, wreszcie zatrzymał się przed kilkopiętrowym domem na Koszykowej. Weszliśmy na drugie piętro, Wójek wskazał mieszkanie tego urzędnika. Wróciliśmy na Danilowiczowską, Wójka naturalnie nie wypuściłem z aresztu. Sam rozpocząłem badanie na własną rękę. Zebrałem najpierw informacje o owym urzędniku. Dowiedziałem się, że do niedawna był on wysokim dygnitarzem ministerstwa, potem, że przed kilku dniami podał się do dymisji i że uzyskał paszport na wyjazd do Konstantynopola.
Komisarz Borewicz przerwał w tem miejscu, powoli zapalił drugiego papierosa, grając w ten sposób na ciekawości Glińskiego.
— No i co dalej? — zapytał zniecierpliwiony prokurator.
— Zaraz kończę. Po otrzymaniu tych informacyj dałem natychmiast polecenie inwigilacji, by dyplomata nie zwiał nam do Konstantynopola, zanim znajdzie się w Mokotowskiem więzieniu. Potem udał mi się jeden eksperyment. Przebrałem się w cywilne ubranie, wziąłem ze sobą znalezioną za kulisami rękawiczkę, zapukałem do drzwi kuchni pana dyplomaty i przez jego służącą przesłałem mu rękawiczkę z zapytaniem, czy to jego, bo znaleziono ją w biurze ministerstwa i przeze mnie odsyłają mu do domu. Służąca w tej chwili poznała rękawiczkę, stwierdziła, że to młodszego pana, i podziękowała za zwrot. Widzi więc pan, panie prokuratorze, że wszystko w największym „porządku“ i że ryba chwyciła haczyk. Teraz proszę o szybkie podpisanie nakazu aresztowania, bo ptaszek sprytny i łatwo może mi ludzi zmanić.
Gliński z zaciekawieniem wysłuchał opowiadania Borewicza.
— Rzeczywiście szczęście panu sprzyja, panie komisarzu. Dużo pozorów świadczy przeciwko pańskiemu dyplomacie. Ta rękawiczka, ten wyjazd do Konstantynopola, to przedostanie się za kulisy przy pomocy robotnika, — to wszystko mówi, że pański dyplomata nie ma czystego sumienia. Nakaz aresztowania oczywiście wydam.
Prokurator wyjął z szuflady biurka formularz nakazu aresztowania, umaczał pióro w kałamarzu i zamierzał blankiet wypełnić.
— A jak się nazywa pański dyplomata, panie komisarzu?
— Wiktor Skarski.
— Jak? — spytał Gliński, zrywając się z fotela.
— Tak, Wiktor Skarski, radca ministerstwa spraw zagranicznych — odpowiedział spokojnie Borewicz.
Gliński długo wypełniał formularz. Litery imienia i nazwiska Skarskiego myliły mu się. Zniszczył jeden blankiet i nowy wypełniał. Nakaz aresztowania był wreszcie gotów. Gliński spokojnie wręczył go komisarzowi policji.
Gdy komisarz wyszedł z gabinetu z upragnionym dokumentem, Gliński roześmiał się głośno.
— Ach, więc tak chciał dojść do żony Mertingera...powiedział głośno prokurator, a wizja pocałunku zaczęła go znów nieznośnie prześladować.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.