Czerwony błazen/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


X.

Aresztowanie.

Wieczorem, zaledwie Józef przybył z biura do domu, już w progu powitała go spłakana Wanda szeregiem bardzo niemiłych wiadomości. Opowiedziała najpierw o odwiedzinach jakiegoś robotnika, po których Wik omdlał, następnie o tem, że dla przywrócenia Wika do przytomności zmuszona była wezwać lekarza, który oświadczył, że jej brat jest zupełnie nerwowo wyczerpany, że bezwarunkowo powinno się go izolować od codziennych zajęć, trosk i kłopotów, a najlepiej wywieźć do Zakopanego, gdzie w zupełnym spokoju może już po kilku miesiącach odzyskać równowagę. Lekarz przepisał Wikowi silną dawkę veronalu, by zapewnić mu sen.
Wiadomości te poważnie zaniepokoiły Józefa. Zdawał on sobie doskonale sprawę z tego, że Wik przeżywa jakiś przykry proces psychologiczny. Przypuszczenia naprowadzały go na to, że brat doznał jakiegoś bolesnego zawodu miłosnego, który wstrząsnął nim całym, ale nie sądził, że zawód ten pociągnie za sobą aż tak fatalne konsekwencje, o jakich przed chwilą słyszał od Wandy.
Cicho otworzył Józef drzwi i wszedł na palcach do pokoju brata.
Wik po zażyciu veronalu spał snem kamiennym, oddech jego, nierówny, był jakby ciężkim wysiłkiem dla całego organizmu.
Józef podszedł bliżej do łóżka, nachylił się nad bratem. Teraz dopiero zauważył, jak strasznie Wik zmienił się i zmizerniał. Zdawało się, że twarz Wika zamiast skórą pociągnięta jest delikatnym pergaminem, pod którym nie krąży ani kropla krwi. Usta chorego były lekko rozchylone i wykrzywione jakimś bolesnym skurczem, policzki zapadły, a koło oczu utworzyła się gęsta sieć delikatnych zmarszczek. Gdyby nie ciężki oddech, mogłoby się zdawać, że na łóżku leży człowiek, przez lat wiele schorowany, którego duch właśnie przed chwilą opuścił ciało.
— Co się z tym chłopcem dzieje? — myślał Józef, wysuwając się cicho z pokoju. Jeśli nawet doznał jakiegoś sercowego zawodu, — to w każdym razie nieprawdopodobne jest, by chłopak młody o tak lekkomyślnem i zmiennem usposobieniu, jak Wik, tak dalece wziął go sobie do serca, by doprowadzić się aż do powolnej ruiny organizmu.
Przed godziną Józef był w głębi duszy jeszcze wielkim przeciwnikiem wyjazdu Wika zagranicę. Uważał, że tkliwa natura brata zbytnio przejęła się jakiemś chwilowem niepowodzeniem, — że niepowodzenie to W dodatku zbytnio przetragizował i zbyt gwałtownie i zanadto nieoględnie postąpił, zrzekając się posady w ministerstwie i postanawiając wyjechać na zawsze z kraju. Teraz jednak Józef pragnął szczerze, by Wik jak najprędzej wyjechał z Warszawy i znalazł się jak najdalej od swej tajemniczej tragedji. Niezmiernie bolało Józefa, że Wik, zawsze względem niego otwarty, teraz zasklepił się w swojem wnętrzu i w żaden sposób nie chce wyjaśnić swej tajemnicy. Józef przypuszczał, że gdyby Wik wyspowiadał się przed nim, niewątpliwie doznałby ulgi i pociechy. Namawiać jednak brata do wyznania Józef nie chciał.
Ciężkie, brzemienne w troskę myśli Józefa przerwała Wanda, przygotowując nakrycie do kolacji. Zręczna, wiotka, jak młoda sarna, szybko poruszała się po jadalni, mimo pośpiechu nie potrącając o żaden przedmiot. Rozesłała biały obrus, zręcznie i cicho stawiała talerze i sztućce. Od czasu do czasu załzawiony wzrok Wandy padał na Józefa, i wtedy spotykała się z jego miękkiem, ciepłem spojrzeniem, — te dobre, kochane oczy Józefa przynosiły jej wielką ulgę w żalu i smutku.
Służąca przyniosła kolację. Józef i Wanda jedli w milczeniu i jakby pod przymusem. Jedno nie chciało się zdradzić przed drugiem ze swoją troską. Wanda mimowoli jednak skierowywała swój wzrok ku trzeciemu miejscu przy stole, które dziś było puste, — i oczy jej znowu zaszły łzami. Dłużej nie mogła powstrzymać się i wybuchła głośnym płaczem. Józef nie mógł jej pocieszyć, sam był zupełnie przybity, czuł, że jakaś straszna tragedja wdarła się przez ściany do tego spokojnego mieszkania, a nie umiał jej ani znaleźć, ani uchwycić, ani przełamać, — był bezradny, bezsilny.
Wanda na chwilę powstrzymała swój żałosny szloch i, zwracając oczy, pełne łez, na Józefa, spytała:
— Słuchaj, Józefie, ty przecież wiesz, jakie nieszczęście dotknęło Wika, — dlaczego wy taicie to przedemną, — dlaczego naradzacie się po innych pokojach, a mnie nie chcecie nic powiedzieć? Przecież nie jestem dzieckiem. Sto razy silniej mnie boli, że wiem, iż tu dzieje się coś strasznego, a ja... ja... nie wiem co... Józuś, ulituj się nade mną i powiedz mi, co za nieszczęście zwaliło się na nas!
— Ja przecież po nocach nie sypiam, tylko słucham, jak Wik biega po pokoju jak zwierz w klatce, słucham, jak ty po nocach ciężko wzdychasz i zasnąć nie możesz, a raz nawet, zdawało mi się, Józuś, że ty płakałeś....
Gęste łzy spadały z oczu Wandy. Józef wstał, podszedł do niej, wziął w swe dłonie jej zalaną łzami twarz i złożył pocałunek na jej miękkich włosach. Józef postanowił za wszelką cenę uśmieżyć żal i ból tego dziecka, postanowił nawet skłamać, byleby przerwać tę rozpacz.
Sam po sobie Józef wiedział, jak taka rozpacz boli, jak strasznie rwie serce i duszę na strzępy...
— Wandeczko, niepotrzebnie płaczesz i męczysz się. Jeśli koniecznie chcesz, — ja ci powiem wszystko. Nie chcieliśmy nic przed tobą taić, — przecież wiesz, jakie wielkie zaufanie mam ja i Wik do ciebie. Troski Wika są jednak czysto zawodowe, nie mówiliśmy tobie o nich, bo sądziliśmy, że ich nie zrozumiesz.
Wanda otarła łzy i prosiła:
— Powiedz, Józuś, wszystko, powiedz...
— Ależ dobrze, powiem ci wszystko. Otóż Wik jako urzędnik podjął się bardzo trudnej i delikatnej misji dyplomatycznej. Dużo pracy, trudu i zabiegów dla niej poświęcił, nawet finansowo dla tej sprawy poważnie się zagalopował, wierząc święcie w to, że jej wynik nietylko ułatwi mu zrobienie karjery, ale zasłuży się tak dalece państwu, że nazwisko jego może stać się sławne. Znasz przecie Wika i jego olbrzymią ambicję. Tymczasem plan Wika nietylko, że się nie udał, ale nawet skompromitował go, i posądzono go o karjerowiczostwo, minister zarzucił Wikowi, iż starał się go skompromitować i utrącić, — wynikła wreszcie między Wikiem a ministrem ostra bardzo wymiana zdań, po której Wik musiał porzucić posadę. Zrozumiesz Wandeczko, że dzisiejsza sytuacja Wika nie jest do pozazdroszczenia. Dobra wola jego została źle zrozumiana, pozostał mu niesmak, wrogowie, przymusowa bezczynność i dość pokaźne długi. Znając Wika zbytnią wrażliwość i nerwowość, zrozumiesz, jak dalece czuje się on złamany, sponiewierany i skopany, nawet nie staram się go pocieszyć, wiem, że sam w sobie musi to wszystko strawić i przeboleć.
— I dlatego chce nas opuścić i jechać do Konstantynopola? — spytała Wanda.
— Tak, dlatego. I nie powinnaś go, Wandeczko, od tego planu odwodzić. Widzisz, jak ja trzymam się ostro, — choć nie mniej od ciebie boleję na myśl o rozłące. Pobyt w Konstantynopolu uspokoi go i wzmocni. Twoje łzy i mój ból utrudniają mu tylko wyjazd, a nie potrzeba jeszcze silniej go rozdrażniać. I tak jest dość obolały. Trzymaj się, Wandeczko, dzielnie i mocno i nie pokazuj mu swych łez. Za rok, za dwa Wik wróci z pewnością do Warszawy, a wtedy może powołają go znowu do służby w ministerstwie, może wtedy uznają, że spotkała go krzywdząca niesprawiedliwość. Niema, Wandeczko, sytuacji bez wyjścia, i Wik wybrnie ze swych przykrości, — tylko nie potrzeba się zbytnio poddawać przeciwnościom, tylko głowę trzymać do góry i śmiało patrzeć w oczy ludziom i życiu...
Wanda otarła łzy, uspokoiła się znacznie. Coraz rzadszy już szloch po silnym ataku płaczu wstrząsał nią od czasu do czasu. Józef pocałował siostrę w czoło, ona uśmiechnęła się do niego.
— Ot, tak, Wandeczko! — taką to lubię moją siostrzyczkę, wesołą, uśmiechniętą, kpiącą sobie z chwilowych trosk wesoło powiedział Józef.
Wanda pocałowała brata w rękę. Trwali chwilę w skupieniu. Józef odczuł, że swojem kłamstwem wielką ulgę sprowadził dla duszy i serca tego wrażliwego dziewczęcia.
Nagle rozległ się krótki, ostry dźwięk dzwonka elektrycznego u drzwi wchodowych. Dźwięk ten miał coś złowrogiego w sobie. Wanda zerwała się gwałtownie z krzesła i skierowała pytający wzrok na brata. Józef mimo spokoju przybladł, — twarz jego drgnęła kilkakrotnie nerwowo.
Głos dzwonka odezwał się ponownie, jakby zniecierpliwiony, rozgniewany.
— Kto może być o tak późnej porze? — spytała drżącym głosem Wanda.
— Może lekarz zaniepokoił się stanem Wika i jeszcze raz przyszedł, a może telegram... — bez przekonania powiedział Józef.
Wanda ruszyła ku drzwiom, — Józef został w pokoju, zasłonił rękami twarz, jakby chciał zasłonić się przed jakimś strasznym widokiem.
Wanda otworzyła zatrzask.
Drzwi, jakby pchnięte silną sprężyną, otworzyły się, i w progu stanął olbrzymiego wzrostu komisarz policji, dwóch posterunkowych i stróż domu. Wanda cofnęła się, przerażona, w głąb przedpokoju, zobaczyła, że komisarz i policjanci mają w rękach duże rewolwery. Jeden z posterunkowych z komisarzem weszli szybko do wnętrza, drugi z dozorcą domu zostali przed drzwiami.
— Czy pan Wiktor Skarski, były urzędnik ministerstwa jest w domu? — spytał ostro i krótko komisarz.
— Jest, jest, jest, tylko bardzo, bardzo chory...powiedziała Wanda, nawpół przytomna.
— To dobrze, że chory, odpowiedział rubasznie komisarz — bo inaczej siedziałby w tureckim haremie, a nie na Mokotowie.
Wanda nie rozumiała dowcipu brutalnego atlety.
— W którym pokoju jest pan Wiktor Skarski?
Milcząco pokazała mu ręką na drzwi do pokoju brata. Komisarz policji i posterunkowy uchylili wskazane drzwi. Dla ostrożności niezaraz weszli do pokoju, zdaleka tylko wejrzeli do wnętrza i po krótkiej dopiero chwili, trzymając rewolwery w pogotowiu, przestąpili próg.
Wika zbudził tubalny głos komisarza. Na widok policji uniósł się na swojem łóżku. Przy refleksie zielonej lampy wyglądał Skarski bardzo schorowany i wymizerowany.
— Czy to pan Wiktor Skarski, były urzędnik ministerstwa? — spytał komisarz.
— Tak, to ja. Czy panowie do mnie?
— Tak, do pana i po pana — odpowiedział wesoło, drwiącym tonem komisarz, który wpadł teraz na widok Skarskiego w doskonały humor; — po drodze bowiem obawiał się, że „klatkę“ zastanie próżną, lub że Skarski nie pozwoli się wziąć żywcem.
Szybko przystąpił komisarz do łóżka i milcząco podał Wikowi nakaz aresztowania. Wik rzucił oczyma na papier, przeczytał go w mgnieniu oka.
— Zaraz się ubiorę i pójdę z panem — słabym głosem powiedział aresztowany. Zdradzając wielkie osłabienie, powoli Wik wstał z łóżka i chwiejnym krokiem zmierzał ku szafie, by wyjąć ubranie. Komisarz policji zażądał kluczy od szaf i biurka. Wik milcząco wręczył je. Rozpoczęła się rewizja już z udziałem oczekujących w przedpokoju policjantów.
Policja zabrała całą korespondencję Wika i szereg ważnych papierów urzędowych. Po kilkunastu minutach Wik był ubrany, ale tak osłabiony, że policjanci musieli mu pomagać wyjść. W korytarzu spostrzegł Wik płaczącą siostrę i śmiertelnie bladego Józefa. Przystanął, chciał do nich przemówić, nie mógł...
— Dobranoc państwu! — rzucił komisarz policji do Józefa i Wandy, nie zdając sobie nawet sprawy ze swej brutalności.
Nagle, gdy Wik mijał drzwi wejściowe, usłyszał za sobą jakiś dziwny, tępy łoskot, jakgdyby padającego ciała. Szybko odwrócił głowę i zobaczył, jak Józef zemdlony osunął się na podłogę. Wanda padła na kolana i, kryjąc twarz w ubraniu zemdlonego brata, wołała:
— Józuś, ratuj nas, ratuj!
Wolno zszedł Wik ze schodów. Policjanci usadowili go w dorożce, podnieśli deszczochron. Przeciążona dorożka zaczęła się wolno toczyć po nierównym bruku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.