Czerwony testament/Część pierwsza/XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozmowę prowadzoną w sąsiedniej altance, Pascal zakończył temi słowy:
— Masz pan zapewnione powodzenie, gdybyś nie był już bogatym i sławnym, miałbyś gotowy majątek.
— Przyjmuję wróżbę — odpowiedział Jakób.
— Dokończmy absyntu i chodźmy na śniadanie.
— Mamy czas jeszcze... — dopiero jedenasta...
W tej chwili ukazał się chłopak z winem i deserem.
Rajmund nie chciał, aby syn odgadł boleść, jaka mu napełniała duszę.
Zaczął więc rozmawiać z gorączkowem ożywieniem i udaną wesołością, a coraz rzucał nieznaczne spojrzenia ku dwóm nieznajomym, czy nie zabierają się do odejścia.
Skończyli śniadanie.
— Czy przejdziemy pieszo do Charenton? — zapytał Paweł.
— To zależy od ciebie... Jeżeliś nie jest bardzo zmęczony, przeszedłbym się z chęcią...
— Mógłbym iść nawet daleko dalej, myślę nawet, że mi to bardzo posłuży.
— Masz racye... — Idźmy zatem zapaliwszy na drogę cygara...
— Cygara! — powtórzył ździwiony Paweł.
— Dla czego o to pytasz?
— Bo ojciec pali tak rzadko...
— Nie jestem zbyt wielkim amatorem, to prawda, ale na świeżem powietrzu, wypalę z przyjemnością...
— Ale ja nie mam wcale cygar...
— Muszą być w restauracyi…..
— Masz oto portmonetkę, idź zapłać za śniadanie i kup cygar...
— Dobrze ojcze...
Paweł wziął portmonetkę i poszedł do restauracyi.
Zaledwie zrobił ze dwadzieścia kroków w głąb wyspy, Rajmund zerwał się co żywo i udał się do gaiku, w którym siedzieli doktór Thompson i sekretarz jego Pascal Rambert.
Dwaj przyjaciele spojrzeli na niego z nieudanem ździwieniem.
— Wybaczcie panowie, że wchodzę do was bez żadnej ceremonii — odezwał się głosem wzruszonym — niedyskrecya jednak moja i natręctwo ma swoje wytłomaczenie... Idzie o jedyne szczęście mojego życia... a pan je trzymasz w swojem ręku...
— Racz się pan jaśniej wytłomaczyć —odrzekł Jakób z zimną grzecznością.
— Jadłem śniadanie w sąsiedniej altance, a z tego co słyszałem z pańskiej rozmowy, dowiedziałem się, że pan jesteś doktorem i że wiedza pańska sięga głęboko...
— Tak panie, jestem doktorem...
— Przed chwilą patrzałeś pan na mojego syna i mówiłeś o stanie jego zdrowia, słowa pańskie były dla niego wyrokiem.
— Ah! panie — odezwał się Jakób, jakże mi przykro, że słowa moje doszły do pana!... Wybacz mi pan proszę.
— Ja gorąco dziękuję Bogu, że to słyszałem!... Mówiłeś pan, że syn mój jest anemiczny?...
— Tak panie, powiedziałem najzupełniejszą prawdę...
— Ja — rzekł Rajmund — podejrzewałem złe, ale nie myślałem, że jest ono tak groźne... Pan z pierwszego wejrzenia skonstatowałeś śmiertelne niebezpieczeństwo, aleś dodał zarazem, że byłby sposób ocalenia chłopczyny systemem jaki pan tłómaczyłeś temu panu...
— Mam to przekonanie rzeczywiście.
— Przychodzę więc do pana z błagalną prośbą. Nie odrzucaj pan tej prośby. Zajmij się moim synem, ocal jedyne moje dziecko, uzdrów go, a oddam ci wszystko co tylko posiadam...
Jakób Lagarde udał wzruszenie tak doskonale, że mógł oszukać najlepszego obserwatora.
— Doprawdy — rzekł — spotkanie to zupełnie niespodziewane! Ten klijent to pierwszy mój klijent francuzki przybywa w sposób zdający się dobrze wróżyć o mojej tu przyszłości... Podejmę się leczenia pańskiego syna... ale pod jednym warunkiem...
— Pod jakim?... pod jakim?... wykrzyknął Rajmund, jakimkolwiek on jest przyjmuję go z góry!...
— Że kuracya będzie bezpłatną. Działać będę dla dobra nauki i ludzkości, kuracya ta musi przekonać lekarzy francuzkich że opieram się na faktach z doświadczenia, a nie na próżnych teoryach. Licz pan na mnie, zajmę się synem pańskim — i wyleczę go zupełnie. Ale nie urządziłem się jeszcze w Paryżu... i za osm dni dopiero będę mógł przyjąć pana...
Rajmund pobladł.
— Za ośm dni! — powtórzył — od dziś za oém dni, złe może się pogorszyć w sposób nie do uratowania.
— Nie przesadzajmy położenia! — odrzekł Jakób — powiadam, że niepotrzebujesz się pan obawiać...
— Czy pewnym tego jesteś doktorze?...
— Najpewniejszym?... W jakim wieku jest syn pański?
— Ma lat dziewiętnaście.
— Co porabia?
— Przygotowuje się do egzaminu do szkoły politechnicznej.
Jakób zwrócił się do Pascala.
— No i co kochany Rambercie, cóż myślisz o mojej dyagnozie? — zawołał. Nie mówiłem, że ten młody człowiek wyczerpuje się pracą nadmierną?
— Ja wiem dobrze, że się pan nie mylisz! — odrzekł Pascal z ukłonem.
— Ja słyszałem również, że pan to mówiłeś — rzekł Rajmund — i zostałem zdumiony. Mój syn rzeczywiście dużo pracował... za dużo może. Chciwy jest wiedzy, tak, że nie daje się powstrzymać...
— Trzeba jednak, aby zaprzestał pracować! — Od tej chwili, aż do nowego mego zalecenia, powinien pozostać bezczynnym... Czuwaj pan aby się odżywiał jak najstaranniej, niech jada mięso z krwią, pije stare wina Burgundzkie i Bordeaux, Niech oddycha świeżem powietrzem, niech używa dużo ruchu... Szczególniej, powtarzam to jeszcze raz, jako rzecz najważniejszą, żadnej pracy intelektualnej... Jeżeli ciało się zmęczy, tem lepiej, ale umysł musi mieć zupełną swobodę... Oto moje zalecenie tymczasowe... Dzięki temu systemowi, choroba nie będzie się rozwijać... Gdy się zupełnie już urządzę czyli za ośm dni od dzisiaj, przyjdź pan do mnie z synem. Dotrzymam wszystkich obietnic moich. Rambert bądź łaskaw dać panu mój adres w Paryżu...
Pascal Saunier wyrwał z książeczki kawałek papieru, i napisał na nim nazwisko, ulicę i numer domu.
Rajmund dziękował tymczasem Jakóbowi Lagarde.
— O panie, mówił biedny ojciec uspokojony trochę, — uzdrów moje dziecko, a w zamian za to zażądaj życia odemnie!...
— Pańskiego życia! — powtórzył śmiejąc się Jakób — niepotrzebuję. Mam nadzieję, że się przedłuży długo, bardzo długo, że będziesz pan mógł długo jeszcze cieszyć się zdrowiem i szczęściem swego syna.
Pascal podał kartkę Rajmundowi, który głośno przeczytał:
— Doktor Thompson — pałac własny, ulica de Miromesnil, numer 51.
Jakób ciągnął dalej.
— Przyjdź pan za ośm dni, ale nie mów nic przed tem swojemu synowi. Rozumiesz pan, że nie ma potrzeby go niepokoić...
— O, rozumiem to doskonale i na pewno się nie zdradzę!... Dziękuję... dziękuję z całej duszy.
Paweł powracał.
Rajmund schował adres doktora do pugilaresu, wziął kapelusz, raz jeszcze skłonił się Thompsonowi i żywo poszedł naprzeciw syna.
— Zapłaciłem kochany ojcze... odezwał się tenże, a oto cygara...
Rajmund wybrał jedno i zapalił.
Przewoźnik w tej chwili ukazał się na czółnie:
— Przewieziesz nas?... zapytał młody człowiek.
— I owszem, niech panowie siadają do czółna.
Ojciec i syn odpłynęli, a w kilka minut potem byli już na drugim brzegu.
Wysiedli przy gościńcu, który miał ich zaprowadzić do mostu Charenton. Te same drogę odbyli rano.
Rajmund idąc obserwował Pawła ukradkiem i sprawdzał jeden po drugim symptomata, o jakich mówił mu Thompson...
— Biedny ojciec! — Pomimo uspokajających obietnic doktora, chwilami dział już swoje jedyne dziecię wyciągnięte na marach i musiał przy woływać całej energii, ażeby się głośno nie rozpłakać.
Doktora Thompsona uważał za zbawcę, zesłanego mu przez Opatrzność.
Pascal i Jakób pozostawszy sami za częli na nowo przerwaną rozmowę.
— Doprawdy kochany doktorze — odezwał się do towarzysza ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux — doprawdy, że to zadziwiające! — Zanim jeszcze otworzyłeś sklep zdrowia, już się kupcy znaleźli... To szczęście... to prawdziwe szczęście... wisielca!...
— Ze względu na publiczność, to wcale dobry interes... odrzekł Jakób. — Wyleczę młodego chłopca, a jego poczciwy ojciec zacznie sypać na około o mnie pochwały... Reklama ustna najlepszą jest ze wszystkich... piśmiennej niedowierzają czasami — przypuszczają, że kupiona...
— Masz racye, kochany doktorze, a zatem za ostrą reklamę!...
Powiedziawszy to Pascal, wychylił szklaneczkę mieszaniny sztucznie przyprawionej, która w szklance przybierała kolor opalu.
W tej chwili młody jakiś człowiek dziwnego pozoru, a więcej niż biednie ubrany, przywiązawszy stare na pół spróchniałe czółenko do drzewa, pochylonego nad rzeką, wyskoczył lekko na ziemię i wdrapał się na brzeg wyspy.
Spojrzał do okoła, a spostrzegłszy Pascala i Jakóba siedzących przy stole, ku nim się skierował.
Nowoprzybyły z twarzą bez najmniejszego zarostu, zdawał się mieć najwyżej lat ośmnaście.
Ubiór jego składał się ze spodni z grubego płótna, połatanych w dwudziestu przynajmniej miejscach, przewiązanych pasem wełnianym, niegdy czerwonego koloru.
Koszula wełniana, tak była zużytą, że wyglądała jak gipiurowa, ale czapka W szkockie kraty, była wsadzona na głowę z fantasyą.
Kurtka aksamitna zarzucona na ramiona, musiała być kiedyś koloru zielonego, ale na słońcu i deszczu wypłowiała tak, że się stała zupełnie bezbarwną.
Młody ten chłopak, o rysach nieregu arnych a fizyonomii swobodnej, przedstawiał jeden z tych typów, jakie napotykają się tylko albo na balach podrogatkowych, albo w szynkowniach w oddalonych częściach miasta.
Z tem wszystkiem nie był on brzydkim.
Podszedłszy do stolika, na którym stały próżne już prawie szklanki, przyłożył palce do daszka czapki i rzekł głosem przeciągłym:
— Przepraszam. Czy panowie nie byliby łaskawi, dać mi zapałkę?...
I wskazał ręką na porcelanową zapalniczkę.
— Weź... — odpowiedział Pascal, posuwając zapałki i z ciekawością przypatrując się dziwnej figurze.
Chłopak wyciągnął z kieszeni kawałek niedopalonego cygara, wziął zapałkę, potarł ją o spodnie i zapalił szczątek trabucosa, którego zapewne drugim był właścicielem.
Pociągnął dym parę razy z widoczną satysfakcyą, ukłonił się jak przedtem, wykręcił na pięcie i odszedł w stronę restauracyi.
Zaledwie jednakże uszedł kilkanaście kroków, zawrócił się z powrotem.
— Dziwny typ! — mruknął Jakób. — Powraca znowu... a czego może chcieć od nas u dyabła?...
Ciekawość doktora, wkrótce została zaspokojoną.
Amator cygar niedopalonych, stanął znowu przed stolikiem i po wykonaniu swojego charakterystycznego ukłonu, zapytał:
— Czy panowie nie kupiliby przypadkiem ryb do smażenia?... Coś bardzo dobrego...
— Czy jesteś rybakiem?... — zapytał Pascal.
— Tak, mam ten honor... i dumny jestem z tego...
— Czy łowisz ryby w siatkę?...
— Na wędkę proszę pana... na wędkę... a nie chwaląc się... znam się na tem bardzo dobrze i nie boję się nikogo...