Czerwony testament/Część pierwsza/XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIX.

Kierowane wprawną ręką, czółno, stanęło wkrótce przy brzegu, przy którym Rajmund z synem oczekiwali.
— Siadajcie panowie... — rzekł przewoźnik.
Wsiedli do ciężkiego mocno zbudowanego statku, odbili od brzegu i przepłynęli na drugą stroną, Restaurator, jegomość o tłustych policzkach i pełnym brzuszku, z niezwykłą elokwencyą wychwalał swoję kachnię i piwnicę, czekając na przybywających przystani.
— Panowie zapewne na śniadanie?... zapytał:
— Na śniadanie, kochany panie, ale uprzedzam, że będziesz miał ze zgłodniałemi do czynienia.
— Tem lepiej... Czy panowie życzą sobie zasiąść na świeżem powietrzu?...
— Ma się rozumieć. W taką śliczną pogodę, szkodaby było zamykać się w mieszkaniu.
— Co panowie rozkazują?...
— No, wybieraj mój chłopcze...-powiedział Rajmund z uśmiechem do syna.
— Co jest?... — zapytał Paweł.
— Wszystko, — odrzekł restaurator z dumą — kotlety, befsztyk, potrawki, kurczęta, gołąbki, ryby, raki... Z jarzyn i owoców nie brakuje niczego.
— Poradź mi ojcze.
— Nie... Wybieraj sam... to co wybierzesz, będzie dobre.
— A więc kiedy tak, to proszę o kurę na zimno, o ryby smażone, o sałatę i raki, o kawałek sera i owoce.
— Poziomki czy wiśnie?
— Poziomki.
— Doskonale! — A jakie wino, Bordeaux czy Burgundzkie?
— O! co do wina, to już nie ja...
— Burgundzkie — odezwał się Rajmund – butelkę starego Beaune.
— Czy panowie pozwolą gorzkiej czy absyntu, zanim podadzą śniadanie?
— Nie... tylko co tchu śniadanie.
— Zaraz będzie.
Restaurator bardzo lekki pomimo tuszy swojej, pobiegł do zakładu, ażeby kazać przygotować co trzeba.
Przez ten czas Paweł i Rajmund wybrali tuż nad brzegiem altankę, zkąd mogli podziwiać cudowny pejzaż wysp zielonych.
Poza temi wyspami, rysowało się miasto de Créteil i młyn stary malowniczy.
Wyspa na której znajdował się ojciec synem, była w tej chwili pustą zupełnie.
Było jeszcze za wcześnie na gości przy dnia powszednim.
Jednakże dwóch jakichś spacerowiczów znalazło się niebawem na wyspie, nie przypłynęli czółnem ale przez most przybyli.
Zaraz też zjawiła się za nimi służąca, niosąca na tacy szklanki i butelkę z absyntem.
— Gdzie panowie chcą się umieścić? zapytała.
— Tutaj — odpowiedział jeden z nich wskazując na gaik, w sąsiedztwie Rajmunda i jego syna, których nie spostrzegł.
Postawiwszy tacę na stole, służąca zapytała.
— Czy panowie będą jedli śniadanie?
Nie panienko... napijemy się tylko absyntu...
Służąca odeszła i minęła się z chłopakiem, idącym nakrywać dla Rajmunda i Pawła.
Rajmund posłyszawszy rozmowę, zwrócił głowę w stronę zkąd głosy pochodziły.
Spostrzegłszy po przez liście dwie nieznane sobie twarze, cofnął się i na nowo zaczął się przypatrywać okolicy.
Jakkolwiek lekkie było jego poruszenie, zwróciło uwagę nowo przybyłych.
Starszy z nich widząc, że nie są sami, dał jakiś znak towarzyszowi swojemu.
Ten skinął głową i mrugnął oczami, co miało znaczyć:
— Bądź spokojny... widziałem i rozumiem...
Fromental z synem rozmawiali o willi jaką wynajęli, gdy wszedł chłopiec restauracyjny i postawił na czyściutkim obrusie świeże masło, czerwoną rzodkiewkę, chleb i rumianą kurę apetycznie wyglądającą, oraz butelkę starego wina.
Ojciec i syn umierali z głodu.
Dowiedli tego, zabierając się energicznie do jedzenia.
Dwaj sąsiedzi popijając absynt, prowadzili ze sobą pogawędkę, a chociaż mówili głosem przyciszonym, większa część ich rozmowy dochodziła uszu Rajmunda, mającego słuch wyborny.
Paweł nic nie słyszał zupełnie.
Siedział naprzeciw ojca i bardziej był w ten sposób oddalonym, a przy tem nie posiadał tak wyrobionego słuchu jak Rajmund.
— Tak kochany doktorze — mówił młodszy z pijących absynt — zapewniam cię, że kto ma taką jak ty powagę w świecie wiedzy, ten potrafi zdobyć sobie w Paryżu i to w krótkim czasie pierwszorzędną klientelę. Daj Boże, ażebyć mógł jej podołać...
— Zobaczymy to wkrótce kochany Pascalu... odpowiedział nieznajomy... powtarzam ci, że chcę być, jak we Francyi nazywają specyalista... chcę walczyć z jedną z chorób najgroźniejszych, a bardzo w naszych czasach rozpowszechnioną, z tą właśnie, o której rozwoju, przebiegu i skutkach opowiadałem ci kiedyś — chcę walczyć oto z anemią…..
Usłyszawszy ostatni wyraz, Rajmund zaczął się bacznie przysłuchiwać.
Anemia?...
To właśnie choroba, której jak ma się zdawało doświadczał Paweł.
Czytelnicy nasi poznali już zapewne w nowo przybyłych gościach restauracyjnych, dwóch byłych więźniów centralnego więzienia w Nimes, Pascala Sauniera i Jakóba Lagarda, czyli pseudo amerykańskiego doktora Thompsona i jego niby sekretarza Pascala Ramberta.
Dwaj łotrzy wszędzie, gdzie mogli być słyszeni, reklamowali przyszłego specyaliste.
Doktór ciągnął dalej.
— Anemia nie jest chorobą, którejby nieznano w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, kilku bowiem autorów wspominało o niej, nazywając ją kolejno hypenie, panhypenie, spanemie i t. p. co sprawiało prawdziwy chaos w poszukiwaniach nauki, pewnem jest atoli, że choroba ta wzmogła się znacznie w ostatnich czasach.
Nie mam potrzeby cytować ci wszystkiego co napisano w tym przedmiocie... Poznasz to wkrótce bliżej, gdy cię poproszę o przepisanie obszernego memoryału, jaki przygotowywam, i mam zamiar przedstawić Akademii medycznej.
Zdaje mi się, że dowiodę stanowczo, jako upadek krwi spowodowany przez anemią, manifestuje się w każdym peryodzie życia... Dzieci zrodzone z ojca, albo matki anemicznej będą również takiemi.
— Przekonałem się, że od roku do lat dwunastu — na dziesięcioro dzieci, ośm przynajmniej jest anemicznych.
Rajmund wsłuchiwał się ciekawie.
— Albo się mylę — zauważył Pascal — albo wiek młodzieńczy najskłonniejszym jest do rozwinięcia się tej choroby.
— Nie mylisz się — odrzekł doktor, bo właśnie w epoce, kiedy ciało się rozwija, najwięcej potrzebnym by był spokój i wzmocnienie sił. Zdrowie wyczerpuje się zarówno nadmierną pracą jak nadmiernemi rozrywkami. Myśliciele, uczeni i uczący się, najmocniej są zagrożeni.
— Czy żelazo jest istotnie najradykalniejszym środkiem przeciwko tej chorobie?...
— Żelazo doskonale oddziaływa na kulki krwiste, ale skutkuje czasami tak powoli, że zniechęca chorego.
Z mojego punktu widzenia manganes jest daleko lepszym środkiem; manganesem też pomieszanym z tą rzadką podzwrotnikową rośliną, o której istnieniu i cudownych prawie skutkach, powie dział mi stary mistrz doktor Byrr, zamierzam zdobyć sobie pewną we Francyi renomę.
Jakób zbliżył się do Pascala i szepnął mu do ucha.
— Renomę, która nam, pozwoli zajmować się swobodnie ważną naszą sprawą.
Pascal uśmiechnął się i zapytał:
— Jakże będziesz mógł w Paryżu zaopatrzyć się w tę cudowną roślinę?...
— Można jej tu dostać pomimo wysokiej ceny. Używają jej do pewnych medykamentów, ale nie wiedzą o jej własnościach w chorobach anemicznych. Skuteczność zależeć będzie głównie od przygotowania — a tem sam się zajmować będę, bo zamierzam urządzić własne laboratoryum... Co do rośliny, będę ją sprowadzał w znacznych partyach, bądź z Hawru, bądź z Marsylii, dokąd ją dowożą.
— Wiele jak ci się zdaje potrzeba będzie czasu do zwalczenia anemii twojej mi nowemi środkami? — zapytał Pascal.
— Najwyżej sześć miesięcy w chorobie poważnej, a dwa, albo trzy miesiące w niezbyt rozwiniętej odpowiedział Jakób... Patrzaj — dodał wskazując ręką na altankę w której Rajmund z synem siedzieli. — Widzisz przez liście tego młodego człowieka w towarzystwie ojca zapewne?...
— Widzę. — No to co?...
Rajmund dosłyszał i opanowała go śmiertelna trwoga. Serce mu się ścisnęło gwałtownie.
Zatrzymał oddech, a cały zamienił się w ucho.
— A to! — odrzekł doktór Thompson — ten młody człowiek jest fatalnie anemiczny.
Fromental poczuł dreszcz, jak gdyby usłyszał pogrzebowe dzwony.
Jakób ciągnął dalej:
— Choroba jest widoczną, a przybrała dziwnie niebezpieczne pozory. Jeżeli się jej nie powstrzyma... rezultat będzie fatalny...
— Na czem opierasz twierdzenie, że ten młodzieniec znajduje się w tak groźnym stanie?
— Najprzód na jego cerze. Ta twarz blada, te policzki koloru kości słoniowej, to usta prawie białe, są symptomatami, na których przy odrobinie doświadczenia nie można się nie poznać. Ten młody człowiek dużo się już napracował; męczył się nad siły... Wyczerpuję się... niebezpieczeństwo jest też... i to nawet groźne... Drżałbym na miejscu jago ojca... Ale ten prawdopodobnie nic nie widzi.
Wszystka krew ścięła się w żyłach Rajmunda. Zrobiło mu się niedobrze, ale przezwyciężył się żeby nie dać poznać Pawłowi, co się z nim działo.
Znowu zaczął słuchać.
— A jednakże ciągnął doktor — jakkolwiek bardzo jest groźnem położenie, mam pewne przekonanie, że w przeciągu czterech miesięcy przywróciłbym temu młodzieńcowi zdrowie zupełne, sprawiłbym iżby mu krew czysta płynęła w żyłach, a kolory na twarz powróciły!... Ażeby dokazać tego cudu, ażeby rozniecić na nowo tę gasnącą lampkę, nie byłoby dla mnie rzeczą tak trudną...
Rajmund opuścił żywo swoje miejsce, chciał poskoczyć do człowieka, którego słowa odbijały się w jego umyśle i sercu, gdy głos Pawła go powstrzymał:
— Ojcze — zapytał młody człowiek... co to się stało?...
Rajmund po raz drugi zapanował nad ↓ sobą. Nic...nic... moje dziecko — odpowiedział prawie spokojnie. — Chciałem tylko zawołać na służącego...
— Czy ci potrzeba czego?...
— Wina... widzisz przecieżeśmy już, — wypróżnili butelkę.
— A oto chłopak idzie właśnie w nase stronę... Chłopcze, podajno nam druga butelkę wina...
— Tego samego proszę pana?...
— Czy tego samego ojcze? zapytał Paweł...
Rajmund skinął głową, a chłopak pospieszył wypełnić rozkaz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.