Czerwony testament/Część pierwsza/XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Popatrzy wszy przez chwilę na to przygnębienie fizyczne i moralne, prokurator się odezwał:
— Zapewniasz zatem, że pozamykałeś wszystkie drzwi, od apartamentu, po śmierci twojego pana?…..
— Tak panie, zapewniam — szepnął Jerome głosem zaledwie dosłyszanym.
— Utrzymujesz, żeś tutaj wcale nie wchodził?...
— Utrzymuję.
— Utrzymujesz stanowczo, że pan de Thonnerieux miał znaczne kapitały?...
Stary sługa podniósł głowę i pewniejszym już daleko głosem odpowiedział:
— Co do tego, to nie zapewniam.
— Jakto? — Wszakże sam mówiłeś to przed chwilą!...
— Powiadałem tylko o przyzwyczajeniu pana... — Pan hrabia, pomimo całego zaufania, jakiem mnie raczył zaszczycać, nie opowiadał mi wcale o swoich interesach. — Widziałem tylko bardzo często jak kładł pieniądze i walory na znaczne sumy do tej właśnie szkatułki, ale nie wiedziałem, czy w chwili śmierci te pieniądze były tam jeszcze, czy też pomieścił je gdzie indziej, w jakiem nieznanem mi miejscu.
Prokurator ciągnął dalej.
— Utrzymywałeś także, że jest testament zrobiony przez hrabiego.
— Mówiłem, że nie podobna, aby pan mój nie zrobił testamentu i jeszcze to powtarzam... Testament ten musi egzystować... — Jestem przekonany, że jest, bo ja go przecie nie usunąłem, nie ukradłem!...
W miarę zapytań, rozpacz starego zwiększała się.
Wiedział i rozumiał, jaka straszna ciążyła nad nim odpowiedzialność z powodu naruszenia pieczęci, których obowiązał się pilnować.
— Odbywajmy dalszą czynność panowie — rozkazał prokurator.
Wzięto się znowu do odejmowania pieczęci i przeszukano każdy sprzęcik, każdą szufladkę.
Chociaż reszta pieczęci nie były naruszone, nie znaleziono nic a nic.
Jerome do reszty zrozpaczony, nie mógł zrozumieć, co się stało z dokumentem zawierającym ostatnie rozporządzenia jego pana i z kapitałami, jakie miał zwyczaj trzymać w domu.
— Nie!... nie!... — mruczał jakby w moralnej agonii — zdaje mi się, że to sen jakiś okropny!...
Prokurator rzeczpospolitej rozmawiał jakiś czas z sędzią pokoju i notaryuszem.
Mówili po cichu, ale rozmowa widocznie bardzo była ożywioną.
Potem prokurator wziął na bok sekretarza i wydał mu rozkazy, które natychmiast zostały spełnione.
Najpierw zwołano wszystką służbę zmarłego hrabiego de Thonnerieux.
Następnie sprowadzono dwóch stróżów bezpieczeństwa i zamówiono fiakra.
Jerome na pół nieprzytomny, osunął się na krzesło, nic już nie słyszał co się w około niego działo.
Z tej bolesnej zadumy, wyrwało go wejście służby pałacowej.
Po co to zebranie?
Co się tu robić miało?
— Wezwałem was tutaj — odezwał się prokurator — aby otrzymać od was pewne wyjaśnienia.
Słudzy spojrzeli po sobie ździwieni, a jeden odpowiedział:
— Jesteśmy na rozkazy pana prokuratora rzeczpospolitej...
— Czy wiadomem wam było, że po śmierci hrabiego de Thonnerieux, wszystkie drzwi wewnętrzne pozamykane zostały na klucze przez Jeroma Villarda?
Odpowiedziano jednogłośnie potwierdzająco.
— Czy wiadomo wam było, że Jerome Villard miał klucze u siebie?
Ta sama potwierdzająca odpowiedź.
— Czy nie przypuszczacie, aby po zamknięciu, mógł się kto dostać do apartamentów?
— Nikt się nie mógł dostać proszę pana.
— Czy nikt obcy nie wchodził do pałacu?...
— Nikt — odpowiedział szwajcar, przychodziło parę osób, ale to tylko do mojej żony...
— A ty sam nie oddalałeś się nigdzie?
— Ani raz jeden proszę pana. Od dnia pogrzebu nieodżałowanego pana, krokiem nie byłem na ulicy.
— Czy służący mają swoje klucze od bramy?
— Nie mają proszę pana. Ja tylko jeden im otwieram, jeżeli wyjść potrzebują, muszą przechodzić obok mojego okienka... Jeden jest tylko od tej zasady wyjątek.
— Jaki?
— Jeromowi Villard wolno wychodzić i wchodzić o każdej godzinie dnia i nocy.
— A! Jerome Villard ma prawo wolnego przejścia?...
— Tak panie... Taka była wola nieboszczyka naszego pana.
Odpowiedzi, któreśmy powtórzyli, były zupełnie szczere, ale każda z nich, dostarczała nowego przeciwko nieszczęśliwemu kamerdynerowi dowodu.
On sam zamykał drzwi, on miał u siebie klucze. On jeden tylko mógł wychodzić bez wiedzy szwajcara, zarówno w dzień jak w nocy, on zatem tylko jeden mógł powynosić skradzione rzeczy, aby w razie rewizyi w mieszkania, nic nie znaleziono.
Nikt inny oprócz niego, nie miał sposobu naruszenia pieczęci.
— Dobrze, moi ludzie — powiedział prokurator — sądzę, że powiedzieliście prawdę i że żaden z was nie jest winien zbrodni, jaka tu spełnioną została.
— Zbrodni!.. powtórzyli wystraszeni spoglądając na siebie.
— Ohydnej zbrodni — odpowiedział prokurator.
— O którą mnie posądzają! — wykrzyknął Jerome gorączkowo. Dwie pieczęcie zostały naruszone... dwa sprzęty otworzono... Testament i pieniądze zniknęły... spełnioną została kradzież, a nędznikiem, który ją popełnił, ja mam być moi przyjaciele!
Zdziwienie i pomieszanie wybiło się na twarzach służących.
Starzec ciągnął dalej.
— Do was co mnie tak dobrze znacie, bo przeżyliśmy razem długie lata w tym domu... do was się odnoszę.. o świadectwo za mną... Czy jest aby jeden pomiędzy wami, co by mnie uważał za winnego?... Czy jest jeden co by się ośmielił powiedzieć: Jerome Villard jest złodziej?...
Służący mieli właśnie zaprotestować głośno, przeciwko oskarżeniu starego towarzysza, ale prokurator nie pozwolił im się odezwać.
— Usuńcie się powiedział. — Jutro wszyscy oprócz szwajcara, udacie się do notaryusza nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux, odebrać swoje zasługi, i opuścicie pałac... Od dzisiejszego wieczora, aż do nowego rozkazu, agenci bezpieczeństwa będą tu straż trzymali.
Jeden za drugim służący wyszli ze spuszczonemi głowami i zapytywali jedni drugich, czy rzeczywiście można było przypuszczać, aby człowiek, którego nieboszczyk zaszczycał całem swojem zaufaniem, a oni szczerze szanowali i kochali, mógł być łotrem takim. Rzecz wydawała się pewną, a jednakże nikt nie chciał temu uwierzyć.
Jerome wybuchnął płaczem i z powrotem osunął się na krzesło, z którego się podniósł przy wejściu służby.
Prokurator rzeczpospolitej zwrócił się do niego i powiedział:
— Zamiast bezpotrzebnie odgrywać komedyei łzy wylewać, daleko lepiej zrobisz, jak się przyznasz odrazu...
Posłyszawszy te słowa, stary kamerdyner uczuł się jakby zgalwanizowanym.
Cała jego fizyonomia zmieniła się w tej chwili — ostatecznie przygnębiona, przybrała teraz wyraz najwyższej godności.
— Wszystko przeciwko mnie się sprzysięgło — rzekł głosem zupełnie spokojnym. — Pan prokurator mnie nie znasz, rozumiem więc, że mnie uważasz za winnego! — Na szczęście, Bóg jest sprawiedliwy, a ja mam sumienie...
Pogardliwy uśmiech, ukazał się na ustach urzędnika.
W tej chwili dwóch agentów, sprowadzonych przez sekretarza sędziego pokoju, weszło do pokoju.
— Panie prokuratorze rzeczpospolitej — odezwał się jeden z nich, salutując po wojskowemu — przybywamy na wezwanie. Fiakr czeka przed bramą. Co nam zrobić wypada?...
— Odprowadzicie tego człowieka do prefektury — odrzekł prokurator, wskazując na Jeroma i napisał coś na karteczce wyrwanej z książeczki. — Oto parę słów do dyrektora...
— O! cieniu mego drogiego pana... szeptał kamerdyner, gotując się pójść z agentami — gdybyś mógł widzieć, co robią ze mną, co byś pomyślał o sprawiedliwości ludzkiej?...
W godzinę potem Jerome Villard, oskarżony o zbrodnię spełnioną przez Pascala Saunier, osadzony został w więzieniu przy prefekturze.
∗
∗ ∗ |
Rajmund Fromental i syn jego przebiegali ulice wioski Port-Créteil, z których każda do rzeki dochodziła.
Po godzinie poszukiwań, znaleźli nareszcie to, czego szukali.
Wiemy, że chodziło im o coś bardzo skromnego, to też bardzo był skromnym domek w głębi dość obszernego ogrodu, podzielonego na dwie połowy: — na ogród warzywny i angielski.
Domek składał się z parteru, gdzie było dwa pokoje i kuchnia, oraz z pierwszego piętra, złożonego z dwóch pokoi i małego gabinetu.
Całość doskonale odpowiadała życzeniom Magdaleny, a podobała się Pawłowi.
Poczciwa sługa będzie tu miała jarzyn pod dostatkiem, będzie miała dosyć wody do gotowania i do prania.
Paweł będzie mógł pracować w jednym z pokojów na piętrze, z widokiem na Marnę, albo w cieniu drzew w ogrodzie.
Będzie też miał do wyboru najrozmaitsze prześliczne spacery.
Nie można żądać nic lepszego.
Umeblowanie willi nie było zbytkowne, ale dostateczne i wygodne.
Musimy dodać, bo to dla Pawła było bardzo korzystnem, że należało doń i czółno.
Właściciel mieszkał we wsi.
Rajmund zapłacił za sześć miesięcy z góry i oddalił się z synem, mając w kieszeni kwit z uiszczonego komornego i klucze.
Postanowiono, że nowi lokatorowie sprowadzą się zaraz nazajutrz rano.
— A cóż, jesteś zadowolony? — zapytał Fromental Pawła.
— O! bardzo jestem zadowolony — odpowiedział młody człowiek.
— Czy sądzisz, że będziesz tu mógł pracować bez zmęczenia?...
— Z pewnością — praca przeplatana ćwiczeniami ciała, przechadzką i wiosłowaniem, wyjdzie mi bezwarunkowo na dobre i zupełnie przyjdę do zdrowia.
— Przyjdziesz do zdrowia!... — powtórzył Rajmund wzruszony, biorąc syna za rękę. — Więc słaby jesteś rzeczywiście?...
— Słaby nie jestem... ale czasami jestem bardzo osłabiony. Pot nieraz nagle na mnie występuje i zaczynam się chwiać, jak gdy by ziemia mi się z pod stóp usuwała.
Rajmund zbladł i zadrżał.
— Tylko nie przestraszaj się mój ojcze!... — zawołał żywo młody człowiek, dostrzegłszy na twarzy ojca przerażenie. Przyczynę tego chwilowego czasami osłabienia, znamy przecie doskonale... Tak jak to mówiłem wczoraj, pochodzi ono z tego jedynie, że rosnę. Bądź pewnym, że w tej chwili wynaleźliśmy najskuteczniejsze na to lekarstwo.
Fromental ściskał w milczeniu ręce syna i silił się na wesołość, ale trapił go niepokój wewnętrzny. Paweł czuł to 1 starał się ojca uspokoić.
— Czy tutaj będziemy jedli śniadanie?... — zapytał wesoło.
— Tak moje dziecko i zabierzmy się do niego jak najprędzej, bo jest już dosyć późno i musisz być głodnym porządnie.
— Co prawda, to ranne powietrze wzbudziło mi apetyt. Czy ojciec ma jakie miejsce na myśli?...
— Nie... pójdę tam, gdzie zechcesz.
— Więc chodźmy do restauracyi na wyspę... Zjemy śniadanie przy stoliczku pod drzewami... To nie tak ztąd daleko — prawie oto naprzeciwko.
— Dobrze, chodźmy do restauracyi na wyspę, ale musimy pójść w takim razie aż do mostu.
— Nie... restaurator ma czółno i specyalnego przewoźnika dla gości, którzy chcą jeść u niego... Zaraz go przywolamy.
Paweł przyłożywszy obydwie ręce do ust, zawołał:
— Hej! przewoźnik!...
Powtórzył raz jeszcze wezwanie a zaraz potem zobaczyli człowieka wychodzącego z namiotu pod wierzbami. Zeszedł on do czółna, odwiązał go — a ująwszy wiosło, odpowiedział:
— Służę w tej chwili.