Czerwony testament/Część pierwsza/XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.

Popatrzy wszy przez chwilę na to przygnębienie fizyczne i moralne, prokurator się odezwał:
— Zapewniasz zatem, że pozamykałeś wszystkie drzwi, od apartamentu, po śmierci twojego pana?…..
— Tak panie, zapewniam — szepnął Jerome głosem zaledwie dosłyszanym.
— Utrzymujesz, żeś tutaj wcale nie wchodził?...
— Utrzymuję.
— Utrzymujesz stanowczo, że pan de Thonnerieux miał znaczne kapitały?...
Stary sługa podniósł głowę i pewniejszym już daleko głosem odpowiedział:
— Co do tego, to nie zapewniam.
— Jakto? — Wszakże sam mówiłeś to przed chwilą!...
— Powiadałem tylko o przyzwyczajeniu pana... — Pan hrabia, pomimo całego zaufania, jakiem mnie raczył zaszczycać, nie opowiadał mi wcale o swoich interesach. — Widziałem tylko bardzo często jak kładł pieniądze i walory na znaczne sumy do tej właśnie szkatułki, ale nie wiedziałem, czy w chwili śmierci te pieniądze były tam jeszcze, czy też pomieścił je gdzie indziej, w jakiem nieznanem mi miejscu.
Prokurator ciągnął dalej.
— Utrzymywałeś także, że jest testament zrobiony przez hrabiego.
— Mówiłem, że nie podobna, aby pan mój nie zrobił testamentu i jeszcze to powtarzam... Testament ten musi egzystować... — Jestem przekonany, że jest, bo ja go przecie nie usunąłem, nie ukradłem!...
W miarę zapytań, rozpacz starego zwiększała się.
Wiedział i rozumiał, jaka straszna ciążyła nad nim odpowiedzialność z powodu naruszenia pieczęci, których obowiązał się pilnować.
— Odbywajmy dalszą czynność panowie — rozkazał prokurator.
Wzięto się znowu do odejmowania pieczęci i przeszukano każdy sprzęcik, każdą szufladkę.
Chociaż reszta pieczęci nie były naruszone, nie znaleziono nic a nic.
Jerome do reszty zrozpaczony, nie mógł zrozumieć, co się stało z dokumentem zawierającym ostatnie rozporządzenia jego pana i z kapitałami, jakie miał zwyczaj trzymać w domu.
— Nie!... nie!... — mruczał jakby w moralnej agonii — zdaje mi się, że to sen jakiś okropny!...
Prokurator rzeczpospolitej rozmawiał jakiś czas z sędzią pokoju i notaryuszem.
Mówili po cichu, ale rozmowa widocznie bardzo była ożywioną.
Potem prokurator wziął na bok sekretarza i wydał mu rozkazy, które natychmiast zostały spełnione.
Najpierw zwołano wszystką służbę zmarłego hrabiego de Thonnerieux.
Następnie sprowadzono dwóch stróżów bezpieczeństwa i zamówiono fiakra.
Jerome na pół nieprzytomny, osunął się na krzesło, nic już nie słyszał co się w około niego działo.
Z tej bolesnej zadumy, wyrwało go wejście służby pałacowej.
Po co to zebranie?
Co się tu robić miało?
— Wezwałem was tutaj — odezwał się prokurator — aby otrzymać od was pewne wyjaśnienia.
Słudzy spojrzeli po sobie ździwieni, a jeden odpowiedział:
— Jesteśmy na rozkazy pana prokuratora rzeczpospolitej...
— Czy wiadomem wam było, że po śmierci hrabiego de Thonnerieux, wszystkie drzwi wewnętrzne pozamykane zostały na klucze przez Jeroma Villarda?
Odpowiedziano jednogłośnie potwierdzająco.
— Czy wiadomo wam było, że Jerome Villard miał klucze u siebie?
Ta sama potwierdzająca odpowiedź.
— Czy nie przypuszczacie, aby po zamknięciu, mógł się kto dostać do apartamentów?
— Nikt się nie mógł dostać proszę pana.
— Czy nikt obcy nie wchodził do pałacu?...
— Nikt — odpowiedział szwajcar, przychodziło parę osób, ale to tylko do mojej żony...
— A ty sam nie oddalałeś się nigdzie?
— Ani raz jeden proszę pana. Od dnia pogrzebu nieodżałowanego pana, krokiem nie byłem na ulicy.
— Czy służący mają swoje klucze od bramy?
— Nie mają proszę pana. Ja tylko jeden im otwieram, jeżeli wyjść potrzebują, muszą przechodzić obok mojego okienka... Jeden jest tylko od tej zasady wyjątek.
— Jaki?
— Jeromowi Villard wolno wychodzić i wchodzić o każdej godzinie dnia i nocy.
— A! Jerome Villard ma prawo wolnego przejścia?...
— Tak panie... Taka była wola nieboszczyka naszego pana.
Odpowiedzi, któreśmy powtórzyli, były zupełnie szczere, ale każda z nich, dostarczała nowego przeciwko nieszczęśliwemu kamerdynerowi dowodu.
On sam zamykał drzwi, on miał u siebie klucze. On jeden tylko mógł wychodzić bez wiedzy szwajcara, zarówno w dzień jak w nocy, on zatem tylko jeden mógł powynosić skradzione rzeczy, aby w razie rewizyi w mieszkania, nic nie znaleziono.
Nikt inny oprócz niego, nie miał sposobu naruszenia pieczęci.
— Dobrze, moi ludzie — powiedział prokurator — sądzę, że powiedzieliście prawdę i że żaden z was nie jest winien zbrodni, jaka tu spełnioną została.
— Zbrodni!.. powtórzyli wystraszeni spoglądając na siebie.
— Ohydnej zbrodni — odpowiedział prokurator.
— O którą mnie posądzają! — wykrzyknął Jerome gorączkowo. Dwie pieczęcie zostały naruszone... dwa sprzęty otworzono... Testament i pieniądze zniknęły... spełnioną została kradzież, a nędznikiem, który ją popełnił, ja mam być moi przyjaciele!
Zdziwienie i pomieszanie wybiło się na twarzach służących.
Starzec ciągnął dalej.
— Do was co mnie tak dobrze znacie, bo przeżyliśmy razem długie lata w tym domu... do was się odnoszę.. o świadectwo za mną... Czy jest aby jeden pomiędzy wami, co by mnie uważał za winnego?... Czy jest jeden co by się ośmielił powiedzieć: Jerome Villard jest złodziej?...
Służący mieli właśnie zaprotestować głośno, przeciwko oskarżeniu starego towarzysza, ale prokurator nie pozwolił im się odezwać.
— Usuńcie się powiedział. — Jutro wszyscy oprócz szwajcara, udacie się do notaryusza nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux, odebrać swoje zasługi, i opuścicie pałac... Od dzisiejszego wieczora, aż do nowego rozkazu, agenci bezpieczeństwa będą tu straż trzymali.
Jeden za drugim służący wyszli ze spuszczonemi głowami i zapytywali jedni drugich, czy rzeczywiście można było przypuszczać, aby człowiek, którego nieboszczyk zaszczycał całem swojem zaufaniem, a oni szczerze szanowali i kochali, mógł być łotrem takim. Rzecz wydawała się pewną, a jednakże nikt nie chciał temu uwierzyć.
Jerome wybuchnął płaczem i z powrotem osunął się na krzesło, z którego się podniósł przy wejściu służby.
Prokurator rzeczpospolitej zwrócił się do niego i powiedział:
— Zamiast bezpotrzebnie odgrywać komedyei łzy wylewać, daleko lepiej zrobisz, jak się przyznasz odrazu...
Posłyszawszy te słowa, stary kamerdyner uczuł się jakby zgalwanizowanym.
Cała jego fizyonomia zmieniła się w tej chwili — ostatecznie przygnębiona, przybrała teraz wyraz najwyższej godności.
— Wszystko przeciwko mnie się sprzysięgło — rzekł głosem zupełnie spokojnym. — Pan prokurator mnie nie znasz, rozumiem więc, że mnie uważasz za winnego! — Na szczęście, Bóg jest sprawiedliwy, a ja mam sumienie...
Pogardliwy uśmiech, ukazał się na ustach urzędnika.
W tej chwili dwóch agentów, sprowadzonych przez sekretarza sędziego pokoju, weszło do pokoju.
— Panie prokuratorze rzeczpospolitej — odezwał się jeden z nich, salutując po wojskowemu — przybywamy na wezwanie. Fiakr czeka przed bramą. Co nam zrobić wypada?...
— Odprowadzicie tego człowieka do prefektury — odrzekł prokurator, wskazując na Jeroma i napisał coś na karteczce wyrwanej z książeczki. — Oto parę słów do dyrektora...
— O! cieniu mego drogiego pana... szeptał kamerdyner, gotując się pójść z agentami — gdybyś mógł widzieć, co robią ze mną, co byś pomyślał o sprawiedliwości ludzkiej?...
W godzinę potem Jerome Villard, oskarżony o zbrodnię spełnioną przez Pascala Saunier, osadzony został w więzieniu przy prefekturze.


∗             ∗

Rajmund Fromental i syn jego przebiegali ulice wioski Port-Créteil, z których każda do rzeki dochodziła.
Po godzinie poszukiwań, znaleźli nareszcie to, czego szukali.
Wiemy, że chodziło im o coś bardzo skromnego, to też bardzo był skromnym domek w głębi dość obszernego ogrodu, podzielonego na dwie połowy: — na ogród warzywny i angielski.
Domek składał się z parteru, gdzie było dwa pokoje i kuchnia, oraz z pierwszego piętra, złożonego z dwóch pokoi i małego gabinetu.
Całość doskonale odpowiadała życzeniom Magdaleny, a podobała się Pawłowi.
Poczciwa sługa będzie tu miała jarzyn pod dostatkiem, będzie miała dosyć wody do gotowania i do prania.
Paweł będzie mógł pracować w jednym z pokojów na piętrze, z widokiem na Marnę, albo w cieniu drzew w ogrodzie.
Będzie też miał do wyboru najrozmaitsze prześliczne spacery.
Nie można żądać nic lepszego.
Umeblowanie willi nie było zbytkowne, ale dostateczne i wygodne.
Musimy dodać, bo to dla Pawła było bardzo korzystnem, że należało doń i czółno.
Właściciel mieszkał we wsi.
Rajmund zapłacił za sześć miesięcy z góry i oddalił się z synem, mając w kieszeni kwit z uiszczonego komornego i klucze.
Postanowiono, że nowi lokatorowie sprowadzą się zaraz nazajutrz rano.
— A cóż, jesteś zadowolony? — zapytał Fromental Pawła.
— O! bardzo jestem zadowolony — odpowiedział młody człowiek.
— Czy sądzisz, że będziesz tu mógł pracować bez zmęczenia?...
— Z pewnością — praca przeplatana ćwiczeniami ciała, przechadzką i wiosłowaniem, wyjdzie mi bezwarunkowo na dobre i zupełnie przyjdę do zdrowia.
— Przyjdziesz do zdrowia!... — powtórzył Rajmund wzruszony, biorąc syna za rękę. — Więc słaby jesteś rzeczywiście?...
— Słaby nie jestem... ale czasami jestem bardzo osłabiony. Pot nieraz nagle na mnie występuje i zaczynam się chwiać, jak gdy by ziemia mi się z pod stóp usuwała.
Rajmund zbladł i zadrżał.
— Tylko nie przestraszaj się mój ojcze!... — zawołał żywo młody człowiek, dostrzegłszy na twarzy ojca przerażenie. Przyczynę tego chwilowego czasami osłabienia, znamy przecie doskonale... Tak jak to mówiłem wczoraj, pochodzi ono z tego jedynie, że rosnę. Bądź pewnym, że w tej chwili wynaleźliśmy najskuteczniejsze na to lekarstwo.
Fromental ściskał w milczeniu ręce syna i silił się na wesołość, ale trapił go niepokój wewnętrzny. Paweł czuł to 1 starał się ojca uspokoić.
— Czy tutaj będziemy jedli śniadanie?... — zapytał wesoło.
— Tak moje dziecko i zabierzmy się do niego jak najprędzej, bo jest już dosyć późno i musisz być głodnym porządnie.
— Co prawda, to ranne powietrze wzbudziło mi apetyt. Czy ojciec ma jakie miejsce na myśli?...
— Nie... pójdę tam, gdzie zechcesz.
— Więc chodźmy do restauracyi na wyspę... Zjemy śniadanie przy stoliczku pod drzewami... To nie tak ztąd daleko — prawie oto naprzeciwko.
— Dobrze, chodźmy do restauracyi na wyspę, ale musimy pójść w takim razie aż do mostu.
— Nie... restaurator ma czółno i specyalnego przewoźnika dla gości, którzy chcą jeść u niego... Zaraz go przywolamy.
Paweł przyłożywszy obydwie ręce do ust, zawołał:
— Hej! przewoźnik!...
Powtórzył raz jeszcze wezwanie a zaraz potem zobaczyli człowieka wychodzącego z namiotu pod wierzbami. Zeszedł on do czółna, odwiązał go — a ująwszy wiosło, odpowiedział:
— Służę w tej chwili.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.