Czerwony testament/Część pierwsza/XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.

— I — tak dużo łowisz na wędkę, że aż nam chcesz sprzedawać?...
— Już dzisiaj rano sprzedałem porcyę... — odrzekł oryginalny chłopak — teraz mam tylko jednę sztukę, ale mam nadzieję, że wieczorem będzie więcej...
— Więc się zajmujesz łowieniem ryb?
— To moje rzemiosło i moja przyjemność. Łowię, bo mnie niezmiernie cieszy, gdy poczuję na końcu wędki szamocącego się karpia... łowię ażeby mieć za co żyć i czem zapłacić za szklaneczkę wina, gdy jestem spragniony... Oto mój charakter! znacie mnie teraz panowie!
— Zajęcie twoje zatem przynosi ci podwójną korzyść... I bawi cię i żywi?...
— Tak, jeżeli ryby chwytają.
— A jeżeli nie chwytają?...
— To robię co innego.
— Masz jakie rzemiosło?...
— Rzemiosło?... oh!... rzemiosło!... Bibi nie potrzebuje rzemiosła, aby czas spędzał przyjemnie... włóczy się i... studiuję naturę...
Jakób i Pascal nie mogli się powstrzymać od śmiechu.
Rozmowa chłopaka bawiła ich bardzo...
— Włóczysz się... i studiujesz naturę?.. powtórzył Jakób...
— Tak jest panie, studyuję piękną naturę...
— Więc masz jakieś dochody?...
— Mam te właśnie co mi wędka przynosi...
— W takim razie nie zawsze możesz jadać, kiedy masz dobry apetyt.
— Apetyt!... to wyraz, który nic nie oznacza, odrzekł młody rybak, wzruszając pogardliwie ramionami żołądek musi się stosować do woreczka!... Kiedy nie mam ani grosza, ściskam mocniej pasek i głodu nie czuję... Kiedy rybki dopisały, wtedy sprawiam sobie fundę!... Na świecie trzeba być filozofem...
— I ty nim jesteś? — zapytał Pascal.
— Właśnie... i patrz pan, że nie wychudłem za bardzo...
Mówiąc to młody chłopak pokazywał swoje szerokie piersi, tęgie nogi i twarz zupełnie dobrze wyglądającą.
— Rzeczywiście — rzekł Pascal — nie wyglądasz wcale na źle odżywianego...
— To nie przeszkadza jednakże przypuszczać, że masz zdolności inne wtrącił Jakób, bo zarobek z łapania ryb na wędkę, musi być bardzo małym...
— Zdolności inne! — wykrzyknął filozof z komiczną powagą. — To łatwo powiedzieć także! Z pewnością, że nie proszę o nic nikogo... Żyję z mojej własnej pracy... Papa chciał mnie zrobić szewcem... ale mi się to rzemiosło nie podobało. Szyłem zawsze cholewki na prawą stronę. — Chodzi mi o niezależność. Chcę być panem swojej woli, przepadam za wsią i wędką... — Rzuciłem szewstwo dla starego czółna, i będę pływał sobie wolny, aż do czasu odebrania sukcesyi...
— A ha! — rzekł Pascal. — Spodzie wasz się zatem otrzymać jakąś sukcesyę?...
— Ma się rozumieć ojczulku, odpowiedział młody rybak spoufalony od razu — i w oczekiwaniu na to powiedziałem sobie:
Słuchaj chłopaczku, siedź cicho i nie puszczaj się na kawały... boby to była głupia rzecz. Włócz się ile ci się podoba, studiuj piękną naturę, łap rybki. Da ci to skromne utrzymanie, ale da. Sypiaj gdzie możesz, gdzie się zdarzy, na stosie siana, w łódce pod mostem, gdziekolwiek. Jak zażyjesz porządnie nędzy, toż to dopiero smakować ci będzie łóżko z pierzynami i sztuki dwudziestofrankowe... wtedy wynalazłem sposób...
— Sposób? — powtórzył Lagarde.
— No sposób... i to wcale nie głupi... jak się pan zaraz przekona. Wyzyskuję uczciwie miłość własną rybaka paryzkiego... Kiedy nic nie złowił, a nie chce powracać z próżnemi rękami, boby się z niego śmieli przyjaciele i znajomi, ja mam zawsze ładną sztukę do sprzedania... I proszę mi wierzyć, że sprzedaję za dobrą cenę... Nie codzień jadam dostatecznie, — zauważyłeś pan przed chwilą. Zapewne, że nie codzień, ale nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło. Później, jak zostanę bogatym, befsztyki z kartoflami i kotlety... będą mi lepiej smakować.
— Więc sukcesya, o której mówisz, to nie są wcale żarty? — zapytał Pascal.
— Żarty? — powtórzył oburzony rybak — a to co znowu! proszę mi wierzyć, że to najszczersza prawda. Będę miał tyle pieniędzy, że nie będę wiedział co z niemi zrobić!... Tymczasem nie ma potrzeby męczyć się nad robotą nie prawda?... Jestem włóczęgą, próżniakiem, wagabundą, być może, ale niech mnie nikt nie śmie nazwać łotrem, bo ja nikomu krzywdy nie robię... Kiedy mi przychodzi ochota do palenia, zbieram kawałki cygar, bo to przecie nie kradzież. Umiem się szanować i możecie być spokojni obywatele, że będę miał szacunek u drugich, gdy zostanę posiadaczem renty... Znam takich, co mi się będą kłaniać bardzo nizko....
— To dobrze na przyszłość — zauważył Jakób — ale co ojciec twój, co matką, myślą o twojej obecnej egzystencyi?
— Papa uczciwy człowiek, ale ma swoje uprzedzenia — odpowiedział młody rybak — mama, dzielna kobieta, ale nie ma za grosz własnego zdania i idzie we wszystkiem za ojcem. Ludzie zacofani jak pan widzi, ludzie nie z tej epoki... Papa nie chciał nigdy zrozumieć, że młody człowiek potrzebuje wolności. Posłaniec z rzemiosła, cały tydzień jest zajęty — a w poniedziałki pije dla rozrywki... Nie lubię ludzi co się upijają, a później biją swoje żony!...
— Ojciec — mówił dalej młody rybak, bił mamę co poniedziałek wieczorem, a że jej nie mogłem bronić, rzuciłem chałupę i wyfrunąłem na powietrze... Oboje starzy nie wiedzą co się ze mną stało, nie wiedzą czy żyję, czy umarłem... Wszystko to nie przeszkadza abym ich kochał i gdy odbiorę sukcesye, nie puszczę ich kantem, daje na to słowo honoru.
Młody rybak zatrzymał się żeby odetchnąć i zaczął znowu:
Ale się rozgadałem, a to nie o to chodzi... kupują panowie rybę?
— Nie, mój chłopcze — odpowiedział Jakób z uśmiechem. — Nie wiedzielibyśmy co z nią zrobić...
— Szkoda... sprzedam właścicielowi restauracyi...
— Zatrzymajno się jeszcze chwileczkę — rzekł Pascal. — Jesteś wolny i wcale ci się nie spieszy. Wiele masz lat?
— Dziewiętnaście...
— Sukcesyę, o której ciągle wspominasz kiedy odbierzesz?...
— Jak dojdę do pełnoletności.
— Po kim właściwie otrzymasz spadek, zapewne po bogatym jakim krewnym?
— Po bogatym krewnym? — a to mi się podobało, oprócz papy i mamy, mam tylko jednego krewnego wuja, mieszka na ulicy Lepie w Montmatre... Byłoby dyabelnie trudno, biednemu człowieczynie zostawić mi cokolwiek... A ja będę miał worek pełny! Nie wiem wiele tam tego razem będzie, ale to wiem, że będzie się liczyć grubemi biletami.
— Jeżeli jednak nie po krewnym, to po kim że u dyabał dostaniesz taką fortunę? — odezwał się Pascal.
— Dziwne to moi panowie, a jednak prawdziwe!...
— Naprzykład?...
— Będę bogatym jedynie dla tego, że miałem szczęście przyjść na świat 10 marca 1860 r.
Jakób i Pascal zadrżeli i spojrzeli znacząco po sobie.
— A! urodziłeś się 10 marca 1850 r., powiedział Pascal.
— Tak panie... i przyniosłem ze sobą tego dnia na świat bilet wygrywający na loteryi życia. Jest nas takich sześcioro w Paryżu, co nic o tem nie wiedząc, wyciągnęliśmy szczęśliwe losy...
Ostatnie wyrazy wyjaśniły całą zagadkę.
Pascal i Jakób wątpić nie mogli.
Mieli przed sobą jedno z dzieci obdarowanych przez hrabiego de Thonnerieux.
Tem dzieckiem był zapewne chłopiec, który od dawna opuścił dom rodzicielski, mianowicie Prosper Jaliasz Boulenois, syn Gracyana Boulenois, komisyonera.
— Ależ to cały romans nam opowiadasz! — powiedział Jakób.
— Zapewne proszę pana, że to wygląda na romans. — Ale nie mniej jest to historya prawdziwa... Jestem przyszłym właścicielem, lubo na to nie wyglądam... Obdarowany jestem znacznym kapitałem i mam talizman, za którym testator, albo notaryusz, wyliczy mi moję część skarbu, gdy skończę lat dwadzieścia jeden...
Mówiąc to Juliusz Boulenois, bo on to był rzeczywiście — odpiął wełnianą koszulę i wyciągnął mały sukienny woreczek w formie szkaplerza, na mocnym sznurku zawieszony na szyi.
Oczy Pascala i Jakóba zaświeciły się, gdy ujrzeli ten woreczek, zawierający zapewne medal, o jakim wspominał hrabia w testamencie.
Z pewnością są na tym medalu wyrazy pojedyńcze, które połączone z wyrazami wyrżniętemi na innych medalach, miały wyjawić tajemnicę ukrytego skarbu.
Pascal przybrawszy pozór obojętny zapytał?...
— Cóż to za talizman?...
— Medal proszę pana.
— Srebrny, brązowy, czy ołowiany?...
— Złoty, szczero złoty z próbą... wartujący na wagę, co najmniej sto trzydzieści franków! Jeżelim do tej pory zachował podobną kosztowność, jeżelim jej nie sprzedał, to jedynie dla tego, że przyjdzie czas, gdy ten medal wart będzie dziesięć tysięcy razy więcej!...
— Myślę mój dobry chłopcze, że ty sobie z nas żartujesz — odezwał się z przymuszonym uśmiechem Pascal, a oczy mu tak błyszczały, jakby chciał po przez sukno przeczytać słowa wyryte na medalu.
— Ja miałbym sobie z panów żartować?...
— Dowiedź że, że tak nie jest...
— Jakim sposobem?
— Pokaż ten medal.
— O, co to, to niepodobna!
— Dla czego niepodobna?...
— Bo w sukno zaszyty...
— Można rozpruć...
— Nigdy w życiu! — To talizman, który trzeba trzymać w cieniu... Nikt nie będzie się mógł pochwalić, że go widział pierw nim notaryusz!...
Juljusz Boulenois schował woreczek i zapiął koszulę.
Pascal i Jakób znowu zamienili spojrzenia.
— No chłopcze — rzekł Jakób — życzę. i szczęścia — pozwól jednak, ażebym i dał pewną radę?...
— Proszę... To nie obowiązuje do niczego...
— Jeżeli ci chodzi o sukcesyę, to sobie obierz gdzie mieszkanie, bo sypiając jak masz zwyczaj, w lesie, w łódce, pod mostem, w miejscach nie zbyt bezpiecznych, narazisz się na to, że ci medal ukradną.
— Ten co by go ukradł, nie dostał by nic.
— Zapewne, ale mógł by sprzedać i nie odnalazł byś go już nigdy...
— Nikt nie wie, że go posiadam. Powiedziałem to tylko panom, bo widzę z kim mam do czynienia, ale zresztą nie pisnąłem nigdy słówka nikomu. — A czy w moich łachmanach wyglądam na osobistość, którą nosi na szyi złoto?... Wyglądam na takiego, co nieposiada ani jednego grosza... — Komuż by przyszła myśl, aby mnie rabować?...
— To prawda... że nie masz się czego obawiać... — Więc to w tych stronach założyłeś swoje locum?...
— Na teraz... bo tu się teras ryby łapią, gdy tu już brać nie będą, przeniosę się na Sekwanę... — W ten sposób zmieniam swoje przyjemności.
Donośny głos przerwał dalszą rozmowę.
Był to głos restauratora.
— A co to! czego się tu kręcisz włóczego? — krzyczał gospodarz na chłopaka. — Nie naprzykrzaj mi się gościom próżniaku!
— Naprzykrzać się! — powtórzył chłopak — ej, obywatelu, to zupełnie źle powiedziane. Nie naprzykrzam się nigdy nikomu. Proponowałem po prostu tym panom, ażeby ryb kupili...
— Złapałeś co?...
— Trochę.
— Cóż masz?...
— Około dwóch funtów kiełbi i ze trzy funty karpia.
— Zanieś je do kuchni... zaraz tam pójdę, to ci zapłacę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.