Czerwony testament/Część trzecia/XLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Cóż restaurator chciał ci powiedzieć? — zapytał syn Rajmunda, towarzysza swego Juliusza Boulenois.
Ostatni opowiedział o propozycyi jaką mu uczyniono.
— Sześć funtów ryb!... — zawołał Paweł — to dużo, to bardzo dużo!... — Czy sądzisz, że złapiesz tyle?...
— Dla czegoby nie!... — Restaurator ma racyę, to właśnie chwila przypływa i w małej odnodze, w nocy aż się roi...
— O jakiej odnodze mówisz?...
— O tej przy parku Petit-Castel.
— Na prawo? — zapytał zaniepokojony Paweł.
— Nie, na lewo.
Paweł odetchnął.
Gdyby la Fouine miał zamiar udać się na odnogę Marny z prawej strony parku doktora Thompsona, byłby mu popsuł wszystkie szyki, byłby go bowiem z pewnością zobaczył spotykającego się z Martą.
— Proszę cię ze sobą na obiad i liczę, że mi nie odmówisz?...
— Nigdy się takim zaprosinom nie odmawia, panie Pawle! — odrzekł rybak-filozof — ale idź pan sam naprzód do domu, ja zaraz tam nadejdę.
— Gdzież się udajesz?...
— Przygotuję czółno i uporządkuję, na noc narzędzia...
Paweł pociągnął do domu.
La Fouine przywiązawszy czółno poszedł się zaopatrzyć w ziemię i przynęty, a potem umieścił to wszystko w czółnie razem z wędkami i siatką i powrócił do syna Rajmunda.
Obiad dwóch młodych, nie ciągnął się bardzo długo.
O zmierzchu Boulenois pożegnał gospodarza, dopadł do czółna i ujął za wiosła.
Przepłynął odnogę oblewającą = lewej strony Petit-Castal i ulokował się obok czółna doktora Thompsons, to jest trochę po za rezerwoarem miniaturowej sadzawki parkowej.
Do tej tu przepływającej wody ryby zbiegały się gromadnie.
Przywiązał starannie czółno i zabierał się do roboty.
W tej chwili wybiła ósma na wieży kościoła w Joinville-le-Pont.
Wiatr północny niósł daleko echa dźwięku zegara.
Noc z powiadała się bardzo ciemna. Opuścimy na chwilę, brzegi Marny i poprosimy naszych czytelników, ażeby nam zechcieli towarzyszyć do pałacu przy ulicy de Miromesnil, na kilka godzin przed tą chwilą, gdy Julek Boulenois zabierał się do połowu.
Była pięta wieczorem.
Konsultacye się skończyły.
Jakób zdawał się być bardzo uradowanym.
Od czasu sceny z Martą, owej sceny dziwnej i gwałtownej, której czytelnicy nasi byli świadkami, przybrał na twarz maskę nieprzeniknioną.
Wydawał się wesołym — odzywał się do Marty tonem uprzejmym, daleko bardziej uprzejmym niż zwykle.
Po wyjściu ze swego gabinetu, udał się do pokoju sąsiedniego, w którym panna Grand-Champ zajętą była obliczaniem pieniędzy, jakie wpłynęły od pacyentów.
Na twarzy Marty rozlana była smutna melancholia.
— Moje dziecko — odezwał się Jakób — ta twoja twarz posępna, martwi mnie bardzo... — To jakby niema dla mnie wymówka...
— Wymówka?..— powtórzyła sierota, podnosząc na doktora oczy łez pełne.
— Tak, nie tylko nawet wymówka, ale dowód niezasłużonej nieufności.
— Nie rozumiem pana, panie doktorze...
— Gdybyś mi ufała w zupełności, czyż mogłabyś być smutną, po tem co ci obiecałem?... — Życzysz sobie, abym cię odwiózł bezzwłocznie do Petit-Castel, gdzie masz pozostawać, aż do chwili małżeństwa z Pawłem Fromentalem?...
— Pragnę tego z całej duszy — odrzekła Marta.
— Wszystko już tam przygotowane na twoje przyjęcie...
— Na prawdę?...
— Na prawdę moje dziecię.
— I odwieziesz mnie tam, panie doktorze?...
— I to zaraz, dziś wieczór, z Angela, która ci będzie towarzyszką!... Chcę abyś używała tam najzupełniejszej swobody... Urządzać się będziesz jak ci się podobać będzie. Napiszesz do Pawła Fromentala, ażeby przyjechał cię odwiedzić razem z ojcem, i ułożycie się o małżeństwo... Ja następnie zobaczę się z panem Rajmundem Fromentalem i ułożę się co do twego posagu.. Bo naturalnie że będziesz miała posag odpowiedni.. Nie odmówisz mi, bo byś mi ciężką boleść tem wyrządziła...
Marta wstała i obie ręce podała doktorowi.
Biorąc je zadrżał.
— Przyjmuję łaskę... — rzekła wzruszonym głosem sierota.
— Dziękuję!... dziękuję z całego serca!...
— Jesteś pan bardzo zacnym, bardzo szlachetnym człowiekiem.. Kiedy pojedziemy?...
— Już wydałem rozkazy... Pojedziemy o dziewiątej... Jutro spędzimy cały dzień wszyscy razem... Przygotuj rzeczy, jakie ci są konieczne na dwa dni... Za dwa dni od wiozę ci walizy...
— Stokrotnie panu dziękuję.
Rozradowana Marta wyszła, zamknęła się w swoim pokoju, padła tam na kolana, podziękowała Bogu za szczęście, na które tak długo czekała i które spotyka ją nareszcie.
Skończywszy modlitwę, zajęła się pakowaniem rzeczy, ale że myśli jej były gdzieindziej, bez żadnego ładu rzucała wszystko do walızki.
O siódmej poproszono ją na obiad.
— Czyś gotowa koteczko? — spytała — Angela.
— Gotowa... a ty?...
— O ja się nigdy nie spóźniam!...
W pięć minut po dziewiątej dwa powozy wyjeżdżały z pałacu.
W jednym z nich siedziała Marta z Angelą.
W drugim Jakób Lagarde z Pascalem Saunierem.
— Zbliżamy się do końca, mój kochany, odezwał się do pseudo-Thompsona ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux. — Za trzy dni będziemy w zamku des Granges de Mer la-Fontaine i pomacamy miliony mego nieboszczyka chlebodawcy!...
Jakób nic nie odpowiedział.
Stał się dziwnie jakoś ponurym.
W tej chwili nie myślał bynajmniej o milionach, myślał o Marcie, o tem, to za kilka godzin już jej nie będzie na świecie.
Dreszcze przeszły go po całem ciele.
Przymknął oczy, ale nie mógł oddalić od siebie okropnego widzenia.
Pozostawmy dwa powozy, niech sobie jadą do Petit-Castel — i poprośmy znowu czytelników, ażeby nam towarzyszyli do piwnicy, służącej za więzienie młodemu hrabiemu de Chatelux.
Od chwili jakeśmy go opuścili, Fabian miał tylko jednę myśl: wydobyć się z ciemnicy i popędzić na ratunek matce zagrożonej.
Potrzeba ma było wolności, potrzeba mu jej było za jakąbądź cenę i otrzymanie jej nie zdawało mu się wcale niemożebnem, dzięki otworowi kanałowemu, w którym słyszał przepływającą pod sobą wodę.
Uzbrojony w nóż, ukląkł i zaczął skrobać cement spajający kamienie.
Ciężkie to było zadanie.
Podniósł się, przycisnął nogą koniec noża i złamał takowy.
Kawałek, jaki pozostał przy trzonku, nie był już taki giętki.
Rozpoczął teraz robotę w warunkach daleko korzystniejszych.
Żelazo dobrze teraz zeskrobywało cement.
Jak długo trwać miała ta praca tak nużąca, zanim będzie z niej rezultat jakikolwiek?
Fabian nie umiał zdać sobie z tego sprawy, ale poprzysiągł, że nie ustąpi przed zmordowaniem, że się nie zniechęci.
Skrobał całą noc, nie przestając ani na sekundę, chyba tylko żeby obetrzeć czoło potem zroszono i czem się posilić.
Pracował przez cały dzień następnie, chociaż czuł w kolanach i wszystkich stawach ból niezmierny.
Co go ból jednakże obchodził?
Szło o wydobycie się i pospieszenie matce na pomoc.
O piątej wieczór pozostało mu jeszcze na jakie cztery godziny roboty.
Kości mu na dobre trzeszczeć zaczęły i wymawiać posłuszeństwo. Zmuszony był odpocząć trochę.
Po półgodzinnej pauzie, przekąsiwszy coś i napiwszy się powrócił do roboty.
Cement ustępował.
Robota się naprzód posuwała. Szło już o wyrzucenie kilka tylko jeszcze centymetrów cementu, a będzie można podnieść kamień, zatykający otwór.
Za godzinę, za pół godziny, może robota będzie skończoną.
Spojrzał na zegarek.
Było w pół do dziewiątej.
— No — rzekł, odwagi! — na dworze będę mógł wymusi być noc czarna — wymknąć się nie spostrzeżony.
I znowu wziął się do skrobania.
Nareszcie wszystko zostało ukończone!
Ostrze noża nie napotykało już żadnej przeszkody.
Pozostawało unieść tylko kamień.
Fabian podłożył trzy palce, rozszerzył nogi i z nadzwyczajną siłą muskularną, którą zwiększyła jeszcze nadzieja swobody i pragnienie zemsty — pociągnął kamień ku sobie.
Kamień ustąpił i otwór się ukazał.
Hrabia de Chatelux pochylił się.
Zdawało mu się, że prawie może dostać ręką gwałtownie bieżącej wody, a prąd świeżego powietrza uderzał go po twarzy.
Łzy radości popłynęły mu po policzkach i z całej duszy dziękował Bogu.
Gdy minęła pierwsza chwila wzruszenia, wziął lampkę i otwór oświetlił.
Śmiertelna bladość pokryła mu twarz nagle.
Pracował biedak na marne!...
Po lewej stronie otworu, spostrzegł kratę żelazną.
Ta krata bardzo gęsta nie pozwalała rybom wymykać się z sadzawki ogrodowej.
— Pan Bóg widocznie mnie upuścił! pomyślał Fabian... Daremne trudy!... ułudna nadzieja!... Gdybym przynajmniej wiedział, gdzie jestem... Gdybym mógł być usłyszanym... krzyczałbym na całe gardło i może przyszli by mi na pomoc! — Ale jeżeli moje wołanie dojdzie do uszu wrogów moich?... Będę zgubiony! — Ale co mnie to obchodzi? — Spróbuję...
I pochyliwszy się bardziej jeszcze nad otworem, krzyknął te dwa słowa!...
— Na pomoc!...
Głuchy łoskot, podobny do oddalonego grzmotu, rozległ się po sklepieniu.
W tej chwili wybiła dziewiąta na wieży Joinville-le-Pont.
Krzyk Fabiana przechodzący po przez ciasne ściany kanału, jak przez ogromne tubę, wystraszył człowieka, który właśnie łowił ryby przy otworze przeprowadzającego wodę kanału.
Tym człowiekiem był la Fouine, Rzucił wędkę, i nie wiedząc, czy nie jest igraszką złudzenia, zaczął się przysłuchiwać.
Drugi krzyk doszedł go już wyraźniej jak pierwszy.
— Głos stąd pochodzi — powiedział sobie Juliusz Boulenois, drżąc całem ciałem i sam sobie wskazując na otwór rury.
Co może znaczyć to wołanie na pomoc. — Czyby był kto w niebezpieczeństwie w Petit-Castel?...
Zbliżył się do miejsca skąd wypływała woda, przyłożył swoję głowę do otworu i z całego gardła krzyknął:
— Kto woła?...
Fabian wydał okrzyk radości i tryumfu...
Został usłyszany.
Odpowiedziano mu.
Bodaj, że jest zatem zbawiony.
Pochylił się znowu nad otworem i zawołał znowu:
— Ratunku!
— Słyszę — odpowiedział la Fouine, słyszę wołanie o pomoc... Zrobi się co potrzeba... ale kto to?
— Poczekaj odrzekł Fabian.
Przyszła mu pewna myśl do głowy.
Sięgnął do kieszeni, wyjął książeczkę notatkową i napisał na białej karteczce:
„Jestem uwięziony, sam nie wiem gdzie, przez nędznika, który się doktorem Thompsonem nazywa.
„Powiadom w tej chwili moję matkę, hrabinę de Chatelux, ulica Tournon, nr. 19.
Wyrwał kartkę, zwinął ją wziął ze stołu próżną butelkę, wsunął w nią kartkę i szczelnie zakorkował.