Czerwony testament/Część trzecia/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skończywszy tę robotę, ukląkł przy otworze i:
— Hej! hej! — zawołał.
— Słyszę odpowiedział Julek.
— Zatrzymaj w biegu to co do ciobie przypłynie, tylko pilnuj dobrze.
— Co to takiego?
— Butelka!
Powiedziawszy to Fabian, wsunął pomiędzy kratę a sklepienie flaszkę, którą trzymał w ręku i puścił ją na wodę.
La Fouine z oczami wlepionemi w ciemną pasczę rezerwoaru, oczekiwał z niecierpliwością i obawą.
Przyłożył siatkę do otworu, która wzdęta wodami wyglądała jak worek.
Nagle poczuł lekkie wstrząśnienie i wyciągnął siatkę.
Butelka się w sieci znajdowała.
Nie tracąc ani sekundy czasu, Julek, ją odkorkował i wyciągnął papier zwinięty.
Rozłożył się w czółnie, zapalił zapałkę, rozwinął papier i przeczytał.
Spostrzegłazy nazwisko Fabiana de Chatelux, zerwał się, pochylił nad otworem i zawołał:
— Panie Fabianie!..
— Co? — zapytał więzień.
— To ja...
— Co za ja?...
— Przyjaciel pański... la Fouine!...
— Liczę na ciebie mój bracie... Ocal mnie na miłość Boga!...
— Czy grozi panu niebezpieczeństwo w tej chwili?...
— W tej chwili nie sądzę... ale wkrótce...
— Odwagi, panie Fabianie, nie trać nadziei i czekaj!...
— Liczę na ciebie — rzekł — ale spiesz się mój drogi.
La Fouine odwiązał czółno.
Pochwycił wiosła i silnie niemi wiosłując, dostał się wkrótce na brzeg przeciwny.
Przywiązał statek do wierzby, wdrapał się na brzeg i ciągle lecąc dobiegł do stacyi kolei żelaznej.
Pociąg nadchodził — więc wsiadł i pojechał.
— Nie na ulicę Tournon... nie do jego matki — mówił do siebie, łapiąc oddech — ale na ulice Saint-Louis-en-l’Ile, do pana Fromentala się udam.
O kwadrans na jedenastą przybył do Paryża i zaraz się udał do ojca Pawła.
Dzielny chłopak nie wiedział o wyjeździe Rajmunda!...
O tej samej godzinie Fabian de Chatelux usłyszał powozy wjeżdżająco na dziedziniec Petit-Castel.
Niespodziewany łoskot, tak groźny dla niego, ściął mu krew w żyłach.
Przyjechali, jak wiemy, Jakób Lagarde, Pascal Saunier, Angela i Marta.
Jak tylko weszli do willi, powozy odjechały zaraz z powrotem do Paryża.
Pascal pozapalał światła.
— Przepędzimy dzisiejszy wieczór wszyscy razem kochana Marto... — odezwał się pseudo-Thompson — Angela przygotuje nam pokoje...
— Czy mogę iść jej pomódz?...
— Nie... Bądź tak dobrą i zajmij się za to kolacyą — znajdziesz wszystko co trzeba w koszyku, przywiezionym przez Pascala. — Nie ma potrzeby rozpalać ognia, będziemy jedli na zimno... — W kredensie, w stołowym pokoju, jest całe nakrycia...
Podczas kiedy Marta zastawiała stół, Jakób i Pascal zeszli na dół przygotować narzędzia śmierci.
W pół godziny potem, zebrali się wszyscy w sali jadalnej.
Mięsiwa, owoce i ciasta ustawione były bardzo symetrycznie na stole oświetlonym rzęsiście.
Biesiadnicy zajęli miejsca, a Jakób Lagarde wprawną ręką pokrajał szynkę w cienkie plasterki.
Rozmowa była bardzo ożywioną.
Pascal silił się na koncepta. Nawet Marta się uśmiechała, bo dusza jej marzyła o przyszłem rozkosznem szczęściu.
Czas szybko uchodził.
Skoro skazówki zegaru doszły do trzech kwadransy na dwunastą, Angela pod jakimś pozorem wstała od stołu, wyszła z willi, minęła mały mostek i przybyła nad brzeg odnogi Marny oblewającej prawą stronę posiadłości doktora.
Ta ukrywszy się pod drzewem, czekała.
∗
∗ ∗ |
Paweł Fromental wcześnie udał się do swojego pokoju.
Magdalena zmęczona, także się zabierała do spoczynku.
O dwa kroki od furtki ogrodowej czatował agent Vernier i kiedy stara służąca wyjrzała na dwór, aby się przekonać czy wszystko spokojne, zbliżył się i zapytał.
— A co... nic nowego?...
— Nic — odpowiedziała Magdalena, położył się spać, ja zrobię zaraz to samo, myślę więc, że i pan możesz pójść za naszym przykładem...
— No to dobranoc pani!...
— Dobranoc panu, panie Vernier.
Agent najzupełniej przekonany, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, wstąpił do swego kolegi z wiadomością to wszystko dobrze, następnie powrócił do siebie...
Noe była ciemna — powietrze ciężkie, duszące, zapowiadało burzę.
Vernier wszedłszy do izdebki, którą zajmował, rozebrał się do połowy, nałożył fajkę i zaczął palić oparty o okno.
Okno to wychodziło na drogę prowadzącą do Marny.
Wiatr ciągnący od rzeki chłodził mu skronie, sen wcale go nie zdejmował.
Słyszał jak na wieży Joinville-le-Pont wybiła dziesiąta, później jedenasta, a potem i w pół do dwunastej.
Dokoła cisza była zupełna.
Oprócz równego, cichego plusku Marny, nic więcej słychać nie było.
— W pół do dwunastej!... szepnął Vernier... Czas się spać położyć, ale żeby się tu nie ugotować, pozostawię okno otwarte...
Rozebrał się do reszty, rzucił na posłanie, zasnąć nie mógł jednakże w żaden sposób.
Paweł nie spał również, a nie mamy potrzeby wspominać chyba dla czego.
Schadzka na jaką się miał udać, pochłaniała wszystkie myśli jego.
Pamiętał co ojciec mu zalecał, ale to nie mogło tyczeć się schadzki dzisiejszej.
Jakież niebezpieczeństwo mogło ma zagrażać ze strony serdecznie kochającej go Marty.
Z gorączkową niecierpliwością wyczekiwał jedenastej.
Ubrał się i pomny, że potrafił oszukać czujność Magdaleny, wtedy gdy wymknął się do Paryża na bal do Thompsona, postanowił i dzisiaj użyć tego samego sposobu.
Rzeczywiście o wpół do dwunastej wyskoczył z okna po cichutku, dostał się do furtki ogrodowej i otworzył ją bardzo łatwo, bo Magdalena zamykając, klucz w zamku pozostawiła.
Skoro znalazł się na drodze, zaczął iść szybkim krokiem w stronę gdzie było przywiązano jego czółno.
Jakkolwiek szedł bardzo lekko, odgłos jego kroków rozlegający się po suchej ziemi, zwrócił uwagę Verniera.
Wyskoczył on z łóżka i podbiegł do okna.
Zobaczył, albo raczej odgadł cień jakiś co zniknął nad brzegiem po za krzakami.
— Co to u licha? — pomyślał agent i zaraz prawie posłyszał zgrzyt odczepianego łańcucha, ostrożne składanie go do czółna, odbijanie od brzegu i poruszanie wioseł.
— Hm! hm! — mruknął Vernier — a to co może znaczyć? — Kto to o tej porze, w noc tak ciemną, zapragnął zażywać spaceru?... To mi się trochę podejrzanem wydaje... Nie wiem czy się mylę, ale bodaj, że coś przewącham...
W paru sekundach Vernier był ubrany, wziął rewolwer do kieszeni, wyszedł z oberży nie przebudziwszy nikogo, pobiegł nad brzeg rzeki i wpatrzył się w ciemności.
Zobaczył oddalające się czółno.
Widział jak wpłynęło w małą odnogę po prawej stronie gęstego parku i zniknęło.
— Nie uda ci się — szepnął policyant, dowiem się gdzie się udajesz...
Poleciał co tchu do mieszkania kolegi i wywołał go po cichu.
Drugi agent nie spał także.
— To ty Vernier? — zapytał otwierając okno.
— Ja.
— Cóż tam takiego?
— Ubieraj się czemprędzej, obudź gospodarza i chodźcie do mnie.
— Dobrze...
Za chwilę drzwi skrzypnęły i agent ukazał się z oberżystą.
— Czółno.. żywo! — zawołał Vernier.
— Jest tutaj...
— Dawaj wiosła i odczepiaj łańcuch...
Zrobiono to wszystko w mgnieniu oka.
— Teraz — powiedział Vernier do gospodarza — nie potrzebujemy cię już mój panie, możesz się iść z powrotem położyć...
— A ja? — zapytał kolega.
— Czekaj i czuwaj...
Odepchnął czółno i wypłynął na środek rzeki.
Północ wybiła.
W tej właśnie chwili, Paweł dopynnął do przystani przy Petit-Castel.
Angela posłyszawszy plusk wioseł, natychmiast się zbliżyła.
— Czy to pan, panie Pawle? — zapytała bardzo cicho.
— Tak jest — odpowiedział młody człowiek drżąc ze wzruszania.
— Proszę pana!...
Syn Rajmunda wyskoczył na pierwszy stopień schodów, przywiązał czółno i podał rękę Angeli.
— Chodź pan! — powtórzyła nędzna istota, chwytając podaną sobie rękę.
I zaczęła prowadzić Pawła do willi, ale dostała na raz ataku silnego suchego kaszlu, który musiał być zapewne sygnałem.
Rzeczywiście, Jakób posłyszał w sali jadalnej ów kaszel, dał niedostrzegalny znak Pascalowi, który podniósł się zaraz.
– Poczekaj na nas tutaj, moje dziecię... — rzekł następnie do Marty — wypalimy tylko cygara i zaraz powrócimy.
Wziął świecę i przeszli do kredensu. Zamknęli drzwi za sobą i zasunęli zasuwy.
Tu Jakób wyjął szafy pulweryzator napełniony keroselią, wstawił go do otworu przechodzącego przez ścianę do sali jadalnej i przypasował do metalowej tuby koniec kauczukowy.
Wszystko wykonywał machinalnie, blady jak widmo, drżący jak w febrze.
Zimny pot występował mu na czoło.
Pascal Saunier, przeciwnie, zachowywał krew zupełnie zimną.
Podczas, kiedy te okropne sceny odbywały się w Petit-Castel, zobaczmy co się dzieło w Paryżu?…..
O dziewiątej wieczór, do prefektury policyi nadeszła depesza Fromentala.
Prefekta nie było w gabinecie, ale że oczekiwał na wiadomość więc wydał rozkaz, ażeby gdy telegram nadejdzie odesłano mu go natychmiast do mieszkania.
To co przeczytał, ucieszyło go niezmiernie.
— Niech zaprzęgają w tej chwili!... — zawołał na kamerdynera.
— Do powoziku?...
— Nie... do dużego powozu.
W dziesięć minut, powóz czekał zaprzężony.
Prefekt wsiadł, pojechał do prefektury i kazał poprosić naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
Nie było go jednakże.
— Wyszukać go! — zawołał prefekt — i niech zaraz przybywa!... Uprzedzić nadto komisarza służbowego, ażeby miał dziesięciu agentów w pogotowiu i sprowadzić kilka fiakrów.
O dziesiątej, gdy wszyscy byli zebrani, prefekt odczytał naczelnikowi bezpieczeństwa i komisarzowi depeszę Fromentala, a po odczytaniu powiedział:
— Dzielny Rajmund! — Zasłużył rzetelnie na wyświadczoną sobie łaskę!...
Powozy już czekały.
Agenci, po czterech, zajęli miejsca w powozach, a po jednym na koźle obok stangretów.
— Ulica de Miromesnil!... — zawołał prefekt.
Wehikuły ruszyły pędem po bruku i nie zatrzymały, aż przed pałacem Thompaona.