Czterech jeźdźców Apokalipsy/Część trzecia/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Czterech jeźdźców Apokalipsy
Wydawca Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Los cuatro jinetes del Apocalipsis
Źródło Skany na commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III

WOJNA

Don Marceli szedł, pnąc się pod górę, zalesioną okolicą.
Las przedstawiał opłakany widok. Umiejscowiła się w nim niema burza, nadając wszystkiemu nienaturalne, konwulsyjnie poskręcane kształty. Ani jedno drzewo nie stało prosto i nie zachowało dawnych, rozłożystych gałęzi. Kępy sosen podobne były do kolumn zrujnowanych świątyń. Niektórym brak było wierzchołków, inne przecięte były przez pół; z innych jeszcze sypały się dokoła pni cieniutkie drzazgi na podobieństwo połamanych wykałaczek.
Niszczycielska moc czepiła się stuletnich drzew: dębów, buków, modrzewi. Wielkie krzaki, wdeptane w ziemię, sprawiały wrażenie, jakgdyby przeszła po nich czereda olbrzymich drwali. Pnie pościnane były tuż przy ziemi, równo, gładko, jakby od jednego zamachu siekiery. Dokoła rozkopanych korzeni leżały w obfitości kamienie wraz z nimi wydobyte na powierzchnię; kamienie, które we wnętrznościach ziemi spały oddawna i gdyby nie owe nadzwyczajne wstrząśnienia mogłyby tak spać wieki całe.
Tu i owdzie — błyszcząc wśród drzew, lub natrętnie dziurawiąc drogę, co zmuszało do uciążliwych okrążeń — ciągnęły się olbrzymie kałuże, wszystkie jednakie z geometryczną regularnością, wszystkie okrągłe, które wydały się Desnoyers'owi podobne do miednic, zagłębionych w ziemię dla użytku owych niewidzialnych tytanów, co wycięli las. Ich ogromna głębia zaczynała się tuż przy samych brzegach. Można się było w nich wykąpać nie dotykając dna. Woda była zielonawa, woda martwa, deszczowa, powleczona roślinną skorupą, na której bańki powietrza świadczyły o zaczynających już tam żyć drobnych organizmach.
Pośrodku wzgórza wznosiły się groby o drewnianych krzyżach, groby żołnierzy francuskich, zwieńczone trójkolorowemi chorągiewkami i porośnięte już mchem, na którym spoczywały stare, artyleryjskie kepi. Straszliwy drwal, niszcząc las, poruszył i mrówki, a te uwijały się teraz wśród pni.
Don Marceli miał wysokie kamasze, szeroki kapelusz, a na ramionach ponszę, zarzuconą nakształt płaszcza. Wydobył na światło dzienne te zabytki, pamiątki dawnego życia na farmie. Za nim szedł Latour, usiłując zachować senatorską godność wśród ciągłych potykań się i sapania ze zmęczenia. Miał także wysokie buty i kapelusz miękki, ale włożył uroczysty frak, by nie poniechać całkowicie parlamentarnego stroju. Przodem szło dwóch kapitanów, służących im za przewodników.
Znajdowali się na górze, zajętej przez artylerję francuską. Szli ku szczytom, gdzie kryły się armaty i armaty, tworzące linję długości kilku kilometrów. Artylerzyści niemieccy byli sprawcami tego zniszczenia, na jakie patrzyli. Pocisk zrównał z ziemią las. Okrągłe kałuże były to leje, jakie pootwierały germańskie „marmity“ w gruncie wapiennym i nieprzemakalnym, przechowującym w sobie zacieki deszczowe.
Wysiedli z automobilu u stóp góry. Jeden z oficerów, stary artylerzysta, wytłumaczył im tę nieostrożność. Znajdowali się naprost pozycji nieprzyjacielskich, automobil mógł ściągnąć ich uwagę.
— Trochę męczące to wejście — mówił dalej. — Odwagi, panie senatorze! Jesteśmy już blizko.
W drodze mijali się z żołnierzami artylerji. Wielu z nich za cały wojskowy strój mieli tylko kepi. Wyglądali jak robotnicy z fabryki metalurgicznej, w płóciennych spodniach i kamizelkach. Mieli ręce gołe aż do ramienia i niektórzy, by stąpać z większą pewnością po błocie byli w drewnianych sabotach. Mobilizacja przydzieliła ich do artylerji rezerwy. Ich sierżanci byli niegdyś majstrami, wielu z oficerów inżynierami i właścicielami fabryk.
Wkrótce nowoprzybyli zetknęli się z żelaznymi mieszkańcami lasu. Gdy ci się odzywali, trzęsła się ziemia, drżało powietrze, a leśna ludzkość: kruki i zające, motyle i mrówki wszystko to uciekało w popłochu, szukając jakiejś kryjówki. Teraz te potworne gaduły milczały. Podchodziło się tuż do nich, nie widząc ich. Z pomiędzy zielonych gałęzi sterczał koniec czegoś, podobnego do popielatej belki; to znów zjawisko to ukazywało się wśród stosów suchych pni. Gdy się okrążyło tę przeszkodę, wzrok spostrzegał placyk oczyszczonej, ubitej ziemi, a na nim kilku ludzi, którzy żyli, spali i pracowali dokoła olbrzymiej maszyny, stojącej na kołach.
Ukryte pod gałęziami, by nie ściągnąć uwagi lotników niemieckich, armaty francuskie rozpościerały się po szczytach i płaszczyznach całego łańcucha gór, W tej stalowej trzodzie były sztuki ogromne, na kołach podbitych łyżwami, podobne do lokomotyw rolnych, jakie Desnoyers miał na swoich fermach dla orania ziemi. Jako drobniejsze bydełko, zwinne i figlarne w swem nieustannem jazgotaniu, ukazywały się gromadki pocisku 75, przegradzające ponurych potworów.
Obaj kapitanowie otrzymali od generała swego korpusu rozkaz drobiazgowego obznajomienia senatora z funkcjonowaniem artylerji. A Latour słuchał z powagą tych objaśnień, zerkając na prawo i na lewo w nadziei, że zobaczy syna. Jemu tylko o Renego chodziło. Ale pomny na urzędowy pozór podróży szedł od armaty do armaty, jakby nic innego na świecie dla niego nie istniało.
Obsługa dział pokazywała im pociski; wielkie, owalne walce, wydobyte z podziemnych składów. Te składy, nazywane „zakrywkami“, były to głębokie jamy, umocnione worami ziemi i kłodami drzewa. Służyły one za schronienie zluzowanej obsłudze i przechowywały amunicję, strzegąc jej od wybuchu.
Jeden artylerzysta pokazał im dwie złączone ze sobą torebki z białego płótna szczelnie wypchane. Wyglądały jak podwójny salceson i były ładunkiem jednego z wielkich dział. Po otwarciu torby wysypało się kilka pakiecików liści koloru różowego. Senator i jego towarzysz wpadli w podziw, że ta pomadka, wyglądająca jak jakiś tualetowy przybór, była jednym z najstraszliwszych środków wybuchowych współczesnej wojny.
— Doprawdy — rzekł Latour — że, znalazłszy na ulicy taki figelek, pomyślałbym, że wypadł z torebki jakiejś elegantki, lub że go zgubił subjekt perfumeryjny. I pomyśleć, że tem, co zdaje się być przeznaczonem do różowania ust, można gmach wysadzić w powietrze!
Poszli dalej. W najwyższem wzniesieniu góry zobaczyli wieżyczkę trochę uszkodzoną. Było to najniebezpieczniejsze miejsce. Oficer badał z niego linje nieprzyjacielską, by oceniać trafność pocisków. Podczas gdy jego koledzy siedzieli pod ziemią, lub kryli się w zaroślach, on spełniał swe zadanie z tego odsłoniętego punktu.
W pewnej odległości od wieży otwarło się przed nimi podziemne przejście. Zeszli na dół ciemnym korytarzem i natrafili na szereg jakby izb, wykopanych w ziemi. Ścięty prostopadle bok góry tworzył fasadę. Wązkie okienka, wydrążone w skale, udzielały światła i powietrza tym izdebkom.
Jakiś stary komendant wyszedł na ich spotkanie. Desnoyers'owi wydało się, że widzi szefa jakiegoś „rejonu“ w wielkich magazynach paryskich. Obejście jego było nad wyraz ugrzecznione; słodki głos zdawał się przepraszać za każdem słowem, jak gdyby zwracał się do klijentek, przedstawiając im ostatnie nowości. Ale to wrażenie trwało krótką chwilę. Ten siwowłosy żołnierz w okularach krótkowidza, zachowujący w pełni wojny ruchy dyrektora fabryki, przyjmującego klijentów, miał obie ręce obandażowane powyżej łokci. Pocisk zranił mu je dotkliwie; lecz on mimo to pozostał na stanowisku.
— O! do licha! — pomyślał don Marceli — zdaje się taki słodziutki, uprzejmiutki jegomość, a to z cicha pęk!
Weszli do komendantury, obszernej izby, oświetlonej poziomem oknem, mającem cztery metry szerokości, a Wysokiem na półtorej dłoni. Wyglądało to jak otwarty pasek w żaluzji. Stał pod niem stół sosnowy, zarzucony papierami, i kilka stołków. Zająwszy jedno z tych miejsc obejmowało się wzrokiem całą równinę. W ścianach były aparaty elektryczne, tuby i mnóstwo telefonów.
Komendant porządkował papiery i wskazywał stołki z taką uprzejmością, jak gdyby się znajdował w salonie.
— Proszę tutaj, panie senatorze.
Desnoyers usiadł skromnie obok niego. Komendant wyglądał jak dyrektor teatru, szykujący się pokazać coś nadzwyczajnego. Rozłożył na stole olbrzymi papier, na którym oznaczone były wszystkie właściwości rozciągającej się przed nimi równiny: drogi, wsie, pola, szczyty i doliny. Widać też tu było trójkąt, złożony z czerwonych linji w kształcie wachlarza. Miejsce gdzie się znajdowali było niejako rękojeścią tego wachlarza, część szeroką trójkąta stanowił rzeczywisty widnokrąg, jaki obejmowały oczy.
— Będziemy strzelać do tego lasku — rzekł artylerzysta, wskazując jeden koniec mapy. — To jest tu — ciągnął dalej, wskazując na widnokręgu małą, ciemną linję. — Weźcie panowie szkła.
— Nasi lotnicy — mówił po chwili — zdjęli dziś rano kilka widoków pozycji nieprzyjacielskich. Według ich wiadomości obozują w lasku dwa pułki niemieckie.
Don Marceli podniósł szkła do oczu i ujrzał przez nie czarną kreskę podobną do grubo nakreślonej atramentem linji. Był to ów lasek, schronisko nieprzyjaciół.
— Kiedy pan sobie będzie życzył, panie senatorze, — zaczniemy — rzekł komendant, dochodząc do ostatnich granic grzeczności. — Czy pan już gotów?
Desnoyers uśmiechnął się zlekka. Do czego miał być gotów jego znakomity przyjaciel, w dodatku całkowicie pochłonięty nowością położenia?
Ozwały się za jego plecami niezliczone dzwonki; wibracje wzywające, wibracje odpowiadające. Tuby zdawały się pęcznieć od nadmiaru słów. Drut elektryczny zaludnił ciszę podziemną pulsem swego tajemniczego życia. Uprzejmy komendant nie zajmował się już osobami swoich gości. Stał przed telefonem i rozmawiał z oficerami na odległość kilku kilometrów. Wytworna grzeczność nie opuszczała go ani na chwilę.
— Może pan będzie łaskaw zaczynać? — rzekł słodko do oficera, z którym rozmawiał przez telefon. — Z wielką przyjemnością komunikuję panu rozkaz.
Don Marceli uczuł lekkie drżenie tuż przy swojej nodze. Był to Latour zaniepokojony oznajmieniem. Miał się rozpocząć ogień, miało się stać coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie widział. Jakiż to będzie straszny hałas! Upłynęło kilka sekund niewypowiedzianie długich. Nagle, lekki grzmot, który zdawał się pochodzić z chmur. Senator spojrzał dokoła ze zdumieniem. Noga jego już nie drżała: „Więc to jest wszystko?“ Gruba powłoka ziemi jaką mieli nad sobą, tłumiła wystrzały. Huk wielkiej armaty podobny był do uderzenia pięścią w posadzkę. Większe wrażenie sprawiał świst pocisku, który przeszył powietrze z taką gwałtownością, że fale wstrząśniętego powietrza doszły aż do okna.
Pędził... pędził... a jego ryk stawał się coraz słabszy. Minęło sporo czasu i obaj przyjaciele sądzili, że zginął gdzieś w przestrzeni. „Nie wybuchł... nie wybuchł...“ myśleli. Nagle na widnokręgu ściśle we wskazanym punkcie, ponad linją lasku, wykwitł olbrzymi słup dymu, niby ruchoma wieża czarnej mgły, a potem straszliwe wstrząśnienie.
— Nieprzyjemna rzecz znaleźć się tam — rzekł senator.
I obaj z Desnoyersem doznali uczucia egoistycznego zadowolenia, że znajdują się w bezpiecznem miejscu, kilka metrów pod ziemią.
— Teraz Niemcy będą strzelać lada chwila — szepnął don Marceli do przyjaciela.
Senator był tego samego zdania. Niewątpliwie odpowiedzą; rozpocznie się artyleryjski pojedynek.
Wszystkie baterje francuskie otworzyły ogień. Góra grzmiała nieustannie; cały horyzont najeżył się czarnymi słupami dymu. Ale tym dwom było tu bardzo dobrze; niby w loży teatralnej.
Wtem ktoś dotknął ramienia Lacoura. Był to jeden z kapitanów, którzy ich tu przyprowadzili.
— Pójdziemy na górę — rzekł z prostotą. — Trzeba zobaczyć z blizka, jak pracują nasze armaty. Widok wart trudu.
— Na górę? Dygnitarz był tak zaskoczony, jak gdyby mu zaproponowano jakąś międzyplanetarną podróż. Na górę? Kiedy nieprzyjaciel miał odpowiedzieć lada chwila?
Kapitan objaśnił, że podporucznk Latour również może oczekuje ojca.
Powiadomiono telefonicznie jego baterję, odległą o kilometr stąd, i senator powinien skorzystać z czasu, żeby go zobaczyć. Wyszli zwolna na światło dzienne. Senator wyprostował się majestatycznie w swym fraku jak w tragicznym płaszczu i postępował ze stanowczością bohatera, kroczącego na spotkanie nieprzyjaciela.
Wnet zmąciła się i zafalowała atmosfera. Obaj przyjaciele zachwiali się na nogach, jak gdyby ich kto pięścią w kark uderzył. Wydało im się, w pierwszej chwili, że Niemcy zaczęli strzelać, ale to byli Francuzi. Słup dymu podniósł się z lasku o jakieś dziesięć metrów od nich, Wystrzeliła jedna z armat wielkiego kalibru, schowana wśród gałęzi. Kapitanowie, nie zwalniając kroku, udzielili wskazówek. Należało iść tuż przed działami i znosić gwałtowny huk ich wystrzałów, ale nie zapuszczać się na otwartą przestrzeń, gdzie stała obserwacyjna wieża. Oni również spodziewali się lada chwila odpowiedzi z nieprzyjacielskiego frontu. Kapitan, idący obok don Marcelego, winszował mu, że tak nieustraszenie znosi wystrzały.
— Mój przyjaciel to zna — rzekł senator z dumą. — Był w bitwie nad Marną.
Obaj oficerowie ze zdumieniem popatrzyli na don Marcelego, oceniając w myśli jego wiek. W jakiem miejscu się znajdował? Do jakiego korpusu należał?
— Byłem wśród ofiar — rzekł tamten skromnie.
Jakiś oficer biegł ku nim od strony wieży, przestrzenią całkowicie ogołoconą z drzew. Wymachiwał swojem kepi, żeby go lepiej zobaczyli. Senator zląkł się o niego. Mogli go dostrzedz nieprzyjaciele; poprostu wystawiał się na cel, przebiegając nierozważnie tę otwartą przestrzeń, by sobie skrócić drogę, I senator zadrżał jeszcze bardziej, zobaczywszy go zblizka. To był René.
Ręce jego uścisnęły z pewnem zdumieniem silne, nerwowe dłonie. Zobaczył twarz syna o rysach zaostrzonych, ogorzałą od życia w polu. Cała jego postać tchnęła stanowczością, wiarą we własne siły. Sześć miesięcy czynnego, natężonego życia przeobraziły go. Był ten sam, ale zmężniał, rozrósł się, a słodkie rysy jego matki zatarły się pod tą męzką maską. Senator spostrzegł z dumą, że teraz przypominał jego. Po pierwszych powitaniach René skwapliwie zwrócił się do Desnoyersa. Wszak to był ojciec Cziczi! I jął rozpytywać o wszystko, co się jej tyczyło, pomimo częstych listów, jakimi go zasypywała.
Tymczasem senator, powściągnąwszy wzruszenie, wystąpił z przemową do syna. Pozdrawiał w nim żołnierza. noszącego świetne nazwisko rodu, co nastręczyło zacnemu dygnitarzowi sposobność do powiadomienia obecnych wojskowych, z jakiego to rodu się wywodził.
— Spełnij twoją powinność, synu mój, przodkowie twoi mają wojenne tradycje. Przypomnij sobie naszego przodka, Komisarz Konwencji, który okrył się chwałą w obronie Moguncji.
Rozmawiając, okrążyli kraniec lasku, by umieścić się za armatami.
Tu huk był mniej gwałtowny. Z wielkich dział, po każdym wystrzale unosiła się chmurka dymu, jak z fajki. Sierżanci, dyktowali cyfry, jakich im udzielał po cichu, inny artylerzysta, stojący ze słuchawką telefonu przy uchu. Obsługa uwijała się w milczeniu dokoła działa. Przycisnęli jakieś kółko i potwór podniósł swą popielatą paszczę i poruszył nią w prawo i w lewo z wyrazem inteligentnym i zwinnością trąby słonia. U stóp najbliższego działa, wyprostowany ze strzelniczym przyrządem w rękach, stał artylerzysta o nieruchomej twarzy. Musiał być głuchy. Dla niego życie było tylko szeregiem wystrzałów i grzmotów. Znał swoją ważność. Był sługą burzy, strażnikiem piorunu.
— Ognia! krzyknął sierżant.
I grzmot dał się słyszeć. Wszystko zatrzęsło się, ale ten huk, oswojonym już z wybuchami, wydał się drugorzędnym.
Senator chciał w dalszym ciągu opowiadać o przodku z Konwencji, gdy coś nadzwyczajnego odebrało mu głos.
— Strzelają — rzekł krótko artylerzysta, stojący przy telefonie.
Obaj oficerowie powtórzyli senatorowi tę wiadomość, otrzymaną z wieży obserwacyjnej. Alboż nie mówił, że będą strzelać? Posłuszny świętemu instynktowi samozachowawczemu i popchnięty jednocześnie przez syna, znalazł się w „zakrywce“ baterji. Nie chciał zapuszczać się w głąb. Pozostał u wejścia; ciekawość bowiem wzięła w nim górę nad obawą.
Usłyszał z rzadką bystrością nadejście niewidzialnego pocisku pomimo huku sąsiednich armat. Był to jakby jęk, rosnący w miarę zbliżania się, i senator dostrzegł trójkąt wdzięczny, który otwierał się nadlatując i napełniając sobą całą przestrzeń. Za chwilę nie był to już jęk, lecz suchy łomot wywołany jakby szeregiem zderzeń, podobny do dudnienia elektrycznego tramwaju w ulicy nadbrzeżnej, lub turkotu pociągu, przelatującego koło stacji bez zatrzymania się.
Senator ujrzał go w kształcie chmury powiększającej się, jak gdyby miał spaść na baterję. Nie wiedząc o niczem znalazł się wewnątrz „zakrywki“ i ręce jego namacały chłodną powierzchnię stalowych rur, stojących rzędem niby butelki. Były to pociski.
— Gdyby tak ta niemiecka „marmita“ — pomyślał — wybuchnęła nad tą jamą! Toby się dopiero wszystko zakotłowało!
Ale uspokoił się, zważywszy na grubość tego sklepienia złożonego z warstw worów z ziemią i kłód, ułożonych jedna na drugiej na wysokość kilku metrów. Raptem znalazł się w zupełnych ciemnościach. Ktoś inny schronił się do „zakrywki“ i przesłonił wejście swoją osobą. Był to zapewne jego przyjaciel Desnoyers.
Minął rok... przedstawiający na jego zegarku tylko sekundę, potem wiek... również tej samej długości.. wreszcie nastąpił oczekiwany wybuch i wstrząsnął „zakrywką“, ale łagodnie z głuchą sprężystością, jak gdyby był z kauczuku. Pomimo to wybuch musiał być straszliwy. Inne eksplozje, mniejsze, skaczące, świszczące nastąpiły po pierwszej. Senator ujrzał w wyobraźni skutki tego kataklizmu; powierzchnię ziemi rozdartą, wyrzucającą z siebie dym i ogień w tysiącznych płomykach, ogarniających wszystko dokoła. Pocisk musiał wybuchnąć gdzieś blizko; może na samym placyku bateryjnym.
Wyszedł co prędzej z „zakrywki“, myśląc, że ujrzy straszliwy widok poszarpanych trupów i zobaczył syna, który uśmiechał się, rozmawiając z Desnoyers'em i zapalając cygaro... Nic! Artylerzyści spokojnie nabijali wielkie działo. Spojrzeli w górę na chwilę, gdy przelatywał pocisk nieprzyjacielski i pracowali dalej.
— Musiał paść o jakie trzysta metrów dalej — rzekł René spokojnie. Senator, umysł wrażliwy poczuł nagle w sobie bohaterską ufność. Nie warto było troszczyć się tak o własne niebezpieczeństwo, gdy inni ludzie, równi mu, choć inaczej ubrani, zdawali się nie widzieć niebezpieczeństwa.
I, gdy nadlatywały nowe pociski, ginące gdzieś w gajach z wypryskami krateru, pozostał u boku syna, bez żadnej innej oznaki wzruszenia prócz lekkiego uginania się nóg. Zdawało mu się teraz, że tylko pociski francuskie, ponieważ są „własne“, trafiają w cel i zabijają. Inne były obowiązane przelatywać i ginąć gdzieś w oddali ze zbędnym zgoła hałasem. Z takich złudzeń tworzy się męztwo... „I to wszystko“ zdawały się mówić jego oczy.
Z niejakim wstydem przypomniał sobie ucieczkę do „zakrywki“. Teraz był zdolny żyć tutaj podobnie jak René.
Jednakże pociski niemieckie stawały się coraz częstsze. Już nie ginęły gdzieś w lasach; wybuchy ich były coraz bliższe. Dwaj oficerowie zamienili spojrzenia. Polecono im czuwać nad bezpieczeństwem znakomitego gościa.
— Zaczyna być ciepło — rzekł jeden z nich.
Rene, jak gdyby odgadując ich myśli, zabierał się do odejścia: „Żegnaj, tatusiu“. Mógł być potrzebnym w swojej baterji. Senator chciał go zatrzymać; chciał przedłużyć spotkanie, ale natknął się na coś twardego i nieugiętego, co odpychało wszelki wpływ. Senatorska godność mało znaczyła wśród tych ludzi przywykłych do dyscypliny.
— Żegnaj, synu mój!... Powodzenia... Pamiętaj, kim jesteś.
I ojciec rozpłakał się w objęciach syna. Ubolewał w milczeniu nad krótkością spotkania; myślał o niebezpieczeństwach, czyhających na jedynaka, w każdej chwili i na każdem miejscu.
Gdy René zniknął, obaj oficerowie naglili do pośpiechu. Ściemniało się już, a mieli przybyć przed nocą do pewnego, oznaczonego punktu. Zstępowali bokiem góry w dół, a nad ich głowami przelatywały wysoko pociski nieprzyjacielskie.
Niezadługo natrafili na grupy armat 75. Rozproszone były po lesie, ukryte pod stosami gałęzi, niby uwiązane psy, które szczekają, podnosząc w górę szare pyski. Wielkie działa ryczały z poważnemi przestankami. Ta stalowa sfora darła się bez najmniejszej przerwy w swej wrzaskliwej wściekłości. Było tego mnóstwo; wystrzały następowały z zawrotną szybkością i zlewały się w jeden, jak zlewają się ze sobą miljardy pojedyńczych punkcików, by utworzyć jedną ścisłą linję.
Dowódcy, ogłuszeni hałasem, darli się ze swej strony, wymachując rękoma przy wydawaniu rozkazów. Armaty ślizgały się po swych nieruchomych łożach, wysuwając się i cofając jak automatyczne pistolety. Każdy strzał wyrzucał pusty ładunek, wprowadzając niezwłocznie nowy pocisk w dymiący otwór.
Za baterjami powietrze falowało jak wzburzone morze. Za każdym wystrzałem senator i jego towarzysz doznawali uczucia, że ich jakaś niewidzialna pięść grzmotnęła w piersi i pcha w tył. Musieli przystosować oddech do rytmu wystrzałów. Na jedno mgnienie oka pomiędzy dwoma wystrzałami przenikała ich nieznośna, dławiąca pustka. Desnoyers podziwiał niezmordowane ujadanie psów. Znał dobrze ich ukąszenia, działające na odległość wielu kilometrów. Tkwiły jeszcze świeże w jego biednym zamku.
Senatorowi zaś wydawało się, że szeregi armat zawodziły jakiś jednotonny, dziki śpiew, podobny do tych, jakimi musiały być hymny wojenne ludzkości w czasach przedhistorycznych. Ta muzyka tonów suchych, ogłuszających, gorączkowych budziła w nich obydwóch coś, co śpi na dnie wszystkich dusz: dzikość dalekich przodków. Powietrze napełniało się cierpką, bestjalsko odurzającą wonią. Ta woń wybuchów wciskała się do mózgu przez usta, uszy i oczy.
Doznawali podobnego oszołomienia jak kierownicy armat, którzy wrzeszczeli i wymachiwali rękoma wśród ciągłego grzmotu. Puste ładunki tworzyły w tyle armat jakby gęsty płaszcz. Ognia!... zawsze ognia!
— Dobrze ich tam podlewać — krzyczeli dowódcy. — Sprawić porządne lanie boszom, siedzącym tam w lasku.
I paszcze 75-go jazgotały bez przestanku, zasypując pociskami daleką gęstwinę.
Podnieceni tą śmiercionośną działalnością, owiani zawrotnym pośpiechem niszczycielskiej siły, senator i Desnoyers, sami nie wiedząc jak się to stało, zaczęli wymachiwać kapeluszami, taczając się z miejsca na miejsce, jak gdyby tańczyli święty taniec śmierci, jęli wykrzykiwać przez zaschnięte od cierpkich wyziewów prochu gardło: Niech żyje Francja! Niech żyje Francja!
Automobil jechał cały wieczór, zatrzymując się kilkakrotnie na drogach, zapchanych wozami i ludźmi. Mijali nieuprawione pola, na których sterczały szkielety sadyb i wioski spalone, będące tylko szeregiem czarnych zgliszcz.
— Teraz kolej na ciebie — rzekł senator do Desnoyersa. — Jedziemy odwiedzić twojego syna.
Już pod noc skrzyżowali się z licznymi oddziałami piechoty, składającymi się z żołnierzy o długich brodach i błękitnych mundurach, spłukanych przez deszcze. Wracali z okopów, niosąc na tornistrach łopaty, motyki i inne narzędzia do kopania, które nabrały doniosłości broni. Szli ochlapani błotem od stóp do głów. Wszyscy wydawali się starzy w pełni młodości. Radość ich z powrotu do obozów po tygodniu okopów zaludniała ciszę wieczorną śpiewem, któremu towarzyszyło głuche stukanie nabijanego gwoździami obuwia. W fijołkowym zmierzchu, męski ten chór szedł przy dźwiękach hardych strof Marsyljanki lub bohaterskich zapewnień Pieśni Pożegnania.
— To żołnierze Rewolucji — mówił z uniesieniem senator — Francja wróciła do 1792 roku.
Noc spędzili w na wpół zburzonem miasteczku, gdzie znajdowała się komendantura jednej dywizji. Obaj kapitanowie pożegnali się. Inni poprowadzą ich nazajutrz.
Znaleźli przytułek w hotelu „pod Syreną“, budynku z fasadą pooraną pociskami. Właściciel pokazał im z dumą wyrwane okno, nad którem znajdował się ongi szyld oberży: żelazna kobieta z rybim ogonem. Ponieważ Desnoyers miał zająć pokój, sąsiadujący z tym, do którego wpadł pocisk, oberżysta uznał za stosowne objaśnić go, zanim się położy.
Wszystko zburzone: ściany, podłoga, sufit. I mebli kupa i drzazg po kątach; strzępy, obicia, wiewające na ścianach. Przez olbrzymią wyrwę w dachu widać było gwiazdy i wchodził chłód nocny. Oberżysta zaznaczył, że to zniszczenie nie było dziełem Niemców. Dokonał go pocisk 75 przy wypędzaniu najeźdźców z miasteczka. I oberżysta, uśmiechając się z patrjotyczną dumą, powtarzał:
— To dzieło naszych. Jak się panom zdaje, dzielnie się spisuje 75-ty? Co pan myśli o tem?
Pomimo zmęczenia don Marceli spał źle. Myśl, że syn znajduje się w pobliżu, nie pozwalała mu zmrużyć oka.
Wkrótce po wschodzie słońca wyjechali z miasteczka automobilem w towarzystwie innego oficera, Po obu stronach drogi rozciągały się obozowiska i obozowiska. Minęli parki amunicyjne; potem trzecią linję wojsk; potem drugą. Tysiące i tysiące ludzi osiedliło się w szczerem polu, budując sobie naprędce sadyby. To mrowisko ludzkie ze swoją rozmaitością mundurów i ras przypominało wielkie historyczne wędrówki ludów, tylko bez kobiet i dzieci. Tu byli sami mężczyźni.
Wszystkie rodzaje pomieszczenia, jakiemi posługiwała się ludzkość, poczynając od pieczary, znalazły tu swoje zastosowanie. Piwnice i kamieniołomy służyły za koszary. Gdzieindziej sklejone na prędce lepianki przypominały rancze amerykańskie. Inne jeszcze stożkowate i wydłużone naśladowały gurbi Afryki. Wielu żołnierzy pochodziło z kolonji; niektórzy mieszkali jako kupcy w Nowym Świecie; i mając sobie zbudować trwalsze siedlisko niż płócienny namiot, odwoływali się do swych wspomnień, naśladując architekturę plemion, z któremi byli w zetknięciu. Prócz tego, w tym tłumie wojowników byli strzelcy marokańscy, czarni i azjaci, którzy wychowani zdala od miast, nabywali tu w szczerem polu wyższości, przeobrażającej ich w mistrzów ludzi cywilizowanych.
Tu przy strumieniach fruwała susząca się bielizna. Szeregi mężczyzn o obnażonych torsach chyliły się nad brzegiem, oblewając się wodą obficie i parskając jak delfiny; poczem wycierali się, jak gdyby chcieli zedrzeć z siebie skórę. Na moście, opierając papier o poręcz, pisał jakiś żołnierz. Kucharze kręcili się dokoła buchających parą kotłów, a tłusta woń porannej zupy mięszała się z żywicznymi zapachami drzew i wyziewami wilgotnej ziemi.
Długie szopy z drzewa i cynku służyły za schronienie dla bydła i amunicji. Żołnierze czyścili i paśli na swieżem powietrzu konie tłuste i błyszczące. Utuczyła ich wojna w okopach.
— Gdyby tak wyglądali w bitwie nad Marną! rzekł Desnoyers do przyjaciela.
Nad równinami ważyły się, niby szare motyle, aeroplany gotowe do odlotu. Don Marcelego uderzyła ogólna zmiana umundurowania. Wszyscy byli ubrani w szaro błękitne barwy od stóp do głów. Czerwone spodnie i pąsowe kepi, jakie widywał w dniach Marny, zniknęły. Ludzie, przechodzący drogą, byli wojskowymi. Każdemu zaprzęgowi towarzyszył żołnierz.
Automobil zatrzymał się w pobliżu jakichś zburzonych i poczerniałych od pożaru domów.
— Przyjechaliśmy — rzekł oficer — Teraz trzeba będzie iść trochę pieszo.
Senator i jego przyjaciel zaczęli iść gościńcem.
— Nie tędy — rzekł przewodnik. — To szkodliwa dla zdrowia droga. Należy się wystrzegać przeciągów.
Objaśnił ich, że niemieckie armaty i okopy znajdowały się na końcu tego gościńca, który zsuwał się w dół po raptownej pochyłości, by dalej na widnokręgu piąć się pod górę niby biała wstążka wśród drzew i domów spalonych. Mglisty, posępny ranek krył ich przed nieprzyjacielskim okiem. W dzień słoneczny szrapnel byłby powitał przybycie automobilu.
— Taką już jest ta wojna — zakończył oficer — Człowiek zbliża się do śmierci, nie widząc jej.
Przypomnieli sobie obaj przestrogi generała, który poprzedniego dnia gościł ich przy swoim stole.
— Zachowujcie, panowie, wielką ostrożność. Wojna okopowa jest zdradziecką.
Mieli przed sobą olbrzymie, puste zupełnie pole, jakby w dzień świąteczny, kiedy wszyscy ludzie są w domu, a grunta odpoczywają w milczącej zadumie. Tu i owdzie sterczały jakieś bezkształtne przedmioty, niby porzucone narzędzia rolnicze. Były to może zepsute automobile, lub zdemolowane armaty, które ich własny wybuch rozsadził.
— Tędy — rzekł oficer, do którego przyłączyło się czterech żołnierzy, by nieść na plecach różne torby i pakunki, które przywiózł Desnoyers na pudle automobilu.
Szli gęsiego wzdłuż okopconego muru, spuszczając się wciąż na dół. Po niedługiej chwili, powierzchnia gruntu dochodziła im do kolan, potem do pasa, potem do ramion i tak zagłębili się w ziemię, widząc tylko nad głowami wązki pasek nieba.
Byli w szczerem polu. Zostawili za sobą kupę zgliszcz, zasłaniającą wejście. Szli dziwacznie, w ciągłych zygzakach, zakrętach, kątach, jak gdyby linja prosta była tu w obrzydzeniu. Inne drożyny, niemniej zawikłane, rozchodziły się od tej głównej arterji, która była środkową ulicą olbrzymiego podziemnego miasta. Szli... szli... kwandrans, pół godziny, godzinę całą. Senator i jego przyjaciel zaczynali odczuwać tęsknotę za drogą, wysadzoną drzewami, na świeżem powietrzu, wśród pól i pod gołem niebem. Oficer, idący przodem, znikał im co chwila na jakimś zakręcie. Ci, co szli za nim, musieli przyśpieszać kroku, aby się nie zgubić. Grunt był oślizgły. Miejscami zastępowało go niemal płynne błoto. Z obu stron wąwozu sypały się grudki ziemi i drobne kamyki. Raz po raz podnosiła się góra i idący podnosili się wraz z nią. Starczyło unieść się trochę na palcach, by wyjrzeć ponad zwały ziemi. Ale widziało się tylko nieuprawne pola, pola najeżone krzyżami. Oficer wiedział z doświadczenia, jak drogo kosztowała czasem taka ciekawość, to też nie pozwalał jej przedłużać: „Dalej! Dalej!“
Minęło półtorej godziny. Obydwom przyjacielom zaczynało się już kręcić w głowie. Nie wiedzieli, czy idą naprzód, czy się cofają.
— Daleko jeszcze? — zapytał senator.
— Tam — rzekł oficer, wskazując ponad zwały ziemi.
„Tam“ była to ukazująca się w dali zburzona wieżyczka i kilka spalonych domów: resztki wsi, branej i odbieranej kilkakrotnie przez jednych i przez drugich.
Zaczęli spotykać żołnierzy, dźwigających ciężary i kubły z wodą. Mijali ich i ginęli wnet w poprzecznych drożynach. Niektórzy, siedząc na stosie drzewa, czytali z uśmiechem gazetkę, wydawaną w okopach.
Dawały się tu zauważyć te same oznaki jakie na powierzchni ziemi świadczą o sąsiedztwie zaludnionej okolicy. Rozstępowali się żołnierze, by dać przejść towarzystwu; wyglądały z zaułków twarze zarośnięte i ciekawe. W dali słychać było tłumne, suche dźwięki, jak gdyby na końcu tej drogi znajdowała się strzelnica, i jak gdyby jakieś liczne zgromadzenie bawiło się w trafianie do gołębi.
Poranek był wciąż mglisty i lodowaty. Pomimo wilgotnego powietrza jakiś lekko brzęczący bąk przeleciał kilkakrotnie nad idącymi.
— Kule — rzekł lakonicznie oficer.
Desnoyers wtulił głowę w ramiona. Znał doskonale to brzęczenie owadów. Senator przyśpieszył kroku. Już nie czuł zmęczenia.
Stanęli przed lejtnantem pułkownikiem, który przyjął ich, jak inżynier, pokazujący swoją fabrykę, jak oficer marynarki, oprowadzający po swoim krążowniku. Był to dowódca bataljonu, zajmującego ten odcinek okopów. Don Marceli popatrzał na niego z zajęciem, myśląc, że jest on zwierzchnikiem jego syna.
— Jesteśmy tu jak na okręcie — rzekł tamten po przywitaniu. I istotnie podziemne fortyfikacje miały pewne podobieństwo z wewnętrznem urządzeniem statku Przechodzili z okopu do okopu. Należały one do najstarszych i znajdowały się na ostatniej linji: ciemne krużganki, do których pasemka światła dostawały się tylko przez szczeliny i szerokie, niskie okna mitraljez. Długa linja obrony tworzyła tunel, przerywany z rzadka krótkimi kawałkami otwartej przestrzeni. Szło się przeskakując z ciemności do światła i ze światła w ciemność, z męczącą dla oczu gwałtownością. W przestrzeniach otwartych grunt był wyższy. Znajdowały się w nich jakby ławki wszczepione w ziemne ściany, aby obserwatorowie mogli wychylać głowę lub badać okolice, posługując się periskopem. Miejsca zamknięte służyły jednocześnie za sypialnie i baterje.
Te okopy były z początku otwarte i podobne do transzei pierwszej linji. Odepchnąwszy nieprzyjaciela i zyskawszy grunt, walczący, którzy spędzili w nich zimę, postarali się zaprowadzić w nich pewne ulepszenia. W górze, nad otwartymi wąwozami, pokładli w poprzek belki ze zburzonych domów, na nich deski, drzwi okna, a jeszcze na tem wory z ziemią pokryte warstwą murawy, co nadawało grzbietowi okopu wygląd spokojny i pasterski. Te przygodne sklepienia stawiały opór granatom które grążyły się w nich, nie wyrządzając wielkiej szkody. Gdy jakiś wybuch zanadto je poturbował tryglodyci wychodzili nocą, jak odkopane mrówki i szybko naprawiali dach swojej sadyby.
Wszystko tu wydawało się czyste, tą czystością bez wdzięku i surową, jedynie dostępną mężczyznom, gdy żyją zdala od kobiet, zostawieni swoim własnym siłom. Te galerje miały w sobie coś klasztornego i więziennego zarazem. Podłoga ich była o pół metra niższa, niż na otwartych przestrzeniach, łączących jeden okop z drugim. Aby oficerowie mogli przechodzić, nie spuszczając się w dół i nie podnosząc się w górę położono od jednego wejścia do drugiego rodzaj rusztowania. Ujrzawszy dowódcę, żołnierze uszeregowali się. Ich głowy znajdowały się na wysokości pasa tych, co szli rusztowaniem. Desnoyers chciwie wpatrywał się w tych ludzi. Gdzie będzie Julek?
Przypatrywał się wyglądowi rozmaitych kryjówek. Wszystkie były jednakowo zbudowane, ale ich mieszkańcy poprzystrajali je własnemi ozdobami. Strona zewnętrzna była zawsze ta sama: poprzerzynana szczelinami, w których tkwiły karabiny, wycelowane ku nieprzyjacielowi, i otworami na mitraljezy. Wewnątrz mieściły się amunicje i sypialnie: trzy rzędy prycz, podobnych do marynarskich koi. Pragnienie artystycznego przyozdobienia, właściwe duszom prostym, upiększyło te podziemia. Każdy żołnierz miał swoje własne muzeum, złożone z wycinków z pism ilustrowanych, i z kolorowych pocztowek. Fotografje aktorek i baletnic uśmiechały się z tekturowych ramek, rozweselając te czyste wnętrza.
Don Marceli niecierpliwił się na widok tylu mężczyzn, nie ujrzawszy pomiędzy nimi syna. Senator zrozumiawszy jego spojrzenie, zwrócił się do dowódcy, który poprzedzał go z oznakami wielkiego uszanowania. Ten musiał uczynić pewien wysiłek pamięciowy, aby sobie przypomnieć. Kto był Juljan Desnoyers? Ale to trwało krótko. Uświadomił sobie wnet czyny sierżanta.
— Doskonały żołnierz — rzekł, — Przywołają go natychmiast, panie senatorze. Jest na służbie ze swoim oddziałem w okopach pierwszej linji.
Niecierpliwy ojciec zaproponował, aby ich tam zaprowadzono, ale dowódca i inni wojskowi uśmiechnęli się tylko na tę prośbę. Nie dla obcych przybyszów były te otwarte korytarze, o sto lub pięćdziesiąt metrów od nieprzyjaciela bez innej osłony niż wory z ziemią. Panowało tam wieczne błoto i trzeba było pełzać po nich, będąc narażonym każdej chwili na to, że kula ugodzi lub ziemia wyrwana pociskiem obsypie.
— Tam zawsze grozi niebezpieczeństwo — ciągnął dowódca — zawsze jest strzelanina. Słyszy pan jak strzelają?
Desnoyers usłyszał istotnie daleki trzask, którego dotychczas nie zauważył. Ogarnęła go trwoga na myśl, że jego syn znajduje się tam, gdzie tyle niebezpieczeństw na niego czyha. A jeżeli zginie, zanim zdąży go zobaczyć?
Czas wlókł się nieznośnie dla don Marcelego. Zdawało mu się, że żołnierz, posłany po Julka do tamtych okopów, nie zajdzie tam nigdy. Zaledwie zważał na to, co im pokazywał dowódzca: izby podziemne, w których żołnierze ubierali się i rozbierali; wielce pierwotne łazienki: piwnica z napisem: „Kawiarnia Zwycięstwa“ inna znów z napisem: „Teatr“. Senator natomiast oglądał wszystko z zajęciem, zachwycając się francuską wesołością, która śmieje się i śpiewa wobec niebezpieczeństwa.
Zatrzymali się przy oknie mitraljezowem, trzymając się z polecenia wojskowych obu futryn otworu, ostrożnie wychylając głowę, by popatrzeć jednem okiem. Zobaczyli głęboką jamę i przeciwległy brzeg gruntu. W niewielkiej odległości szereg drewnianych iksów, połączonych kolczastymi drutami, tworzył ścisłe sklepienie. O sto metrów dalej drugie sklepienie. Cisza panowała tu głęboka; cisza zupełnej samotności, jak gdyby świat usnął.
— Tu są bosze — mruknął dowódzca głosem stłumionym.
— Gdzie? zapytał senator, wytężając wzrok.
Dowódzca wskazał drugie sklepienie, o którem Lacour i jego przyjaciel myśleli, że należy do Francuzów. Był to okop niemiecki.
— Jesteśmy o sto metrów od nich — ciągnął dalej dowódzca — ale już od pewnego czasu nie atakują nas z tej strony.
Tamci dwaj doznali pewnego wrażenia na myśl, że nieprzyjaciel znajduje się tak blisko, schowany pod ziemią, tajemniczo niewidzialny, co czyniło go jeszcze straszliwszym. A gdyby tak ukazał się nagle z nastawionym bagnetem, z granatem w ręku i trującemi bombami i rzucił się na nich!
Z tego okna doszła ich wyraźniej strzelanina na pierwszej linji i zdawała się przybliżać. Dowódzca rozkazał im dość szorstko porzucić ten punkt obserwacyjny: obawiał się, że ogień może się uogólnić i dojść aż do tego miejsca. Żołnierze, nie czekając rozkazu, z szybkością przyzwyczajenia przybliżyli się do swoich karabinów, sterczących poziomo przez szczeliny.
Zaczęli znów iść gęsiego. Zeszli do podziemi, będących dawnemi piwnicami zburzonych domów. Umieścili się tu oficerowie, spożytkowując wszystkie pozostałości zniszczenia. Jakieś drzwi wchodowe, położone na dwóch pieńkach, stanowiły stół. Sklepienia i ściany obite były kretonem z paryskich sklepów. Fotografje kobiet i dzieci zdobiły ściany, na których połyskiwały niklowe aparaty telegraficzne i telefoniczne.
Desnoyers zauważył na jakichś drzwiach marmurowego Chrystusa pożółkłego przez lata, a może przez wieki: dziedziczną pamiątkę, przechodzącą z pokolenia na pokolenie, która musiała być świadkiem wielu zgonów... W innej piwnicy spostrzegł na miejscu widocznem końską podkowę o siedmiu dziurach. Religijne wierzenia roztaczały z całą swobodą skrzydła swe w tym przybytku niebezpieczeństwa i śmierci; a jednocześnie nabierały mocnego znaczenia najdziwaczniejsze przesądy, z których nikt się tu śmiać nie ważył.
Wychodząc z jednego z tych podziemi, pośrodku odkrytej przestrzeni, spotkał syna. Wiedział, że to on, bo mu pokazał dowódca wojskowego, który się zbliżał uśmiechnięty, wyciągając ręce. Instynkt rodzicielski, o którym tyle razy mówił, jak o czemś niezawodnem, nie ostrzegł go w danym wypadku. Jakże mógł poznać swego Julka w tym sierżancie, którego nogi były dwoma kulami mokrej ziemi, w płaszczu spłowiałym i wystrzępionym, ubłoconym po szyję, cuchnącym przepoconą bielizną i pokurczonemi rzemieniami? Ucałowawszy go, przekrzywił głowę na bok, by mu się napatrzeć, nie puszczając z objęć. Jego smagła bladość nabrała brązowego odcienia. Broda mu urosła, broda czarna i kędzierzawa. Don Marceli przypomniał sobie teścia. Centaur Madariaga zmartwychwstał niewątpliwie w tym bojowniku, zahartowanym przez życie na świeżem powietrzu. W pierwszej chwili ścisnęło mu się serce, gdy go zobaczył tak brudnym i zmęczonym, ale wnet wydał mu się piękniejszym niż w czasach jego światowej świetności.
— Czego potrzebujesz?... Czego chcesz?
Głos mu drżał tkliwością. Mówił do tego ogorzałego i barczystego wojaka tym samym tonem jak przed dwudziestu laty, gdy zatrzymywał się przed sklepowemi wystawami w Buenos Ayres, prowadząc dziecko za rękę.
— Chcesz pieniędzy?
Przywiózł znaczną summę, by ją wręczyć synowi. Ale ten machnął ręką obojętnie, jak gdyby mu ofiarowywano zabawkę. Nigdy nie był tak bogatym jak w danej chwili. Miał dużo pieniędzy w Paryżu i nie wiedział, co z niemi począć: na cóż mu się tu one zdały?
— Przyślij mi cygar, tatusiu. Dla mnie i dla kolegów.
Otrzymywał ciągle przesyłki od matki, pełne wykwintnych smakołyków; tytoniu, bielizny. Dla siebie nic nie zostawiał; wszystko było dla kolegów, synów ubogich rodzin, lub nie mających nikogo na świecie. Hojność jego rozciągła się na cały bataljon. Don Marceli odgadł tę sympatyczną popularność w spojrzeniach i uśmiechach przechodzących koło nich żołnierzy. Był szczodrym synem miljonera. I ta popularność pogłaskała Desnoyersa po sercu, rozeszła się bowiem z ust do ust powtarzana wiadomość, że przybył ojciec sierżanta Desnoyers'a, potentat, posiadający bajeczne bogactwa, po drugiej stronie oceanu.
— Odgadłem twoje życzenia — mówił stary.
I szukał wzrokiem pakunków, jakie tu za nim z automobilu przyniesiono.
Uprzytomnił sobie wszystkie czyny syna, o jakich mu rozpowiadał Argensola. Miał teraz bohatera przed sobą.
— Jesteś zadowolony?... Nie żałujesz twego postanowienia?
— Tak; jestem zadowolony, tatusiu... bardzo zadowolony.
Juljan mówił bez przechwałek, skromnie. Życie miał twarde, ale takie, jak miljony innych ludzi. W jego oddziale, składającym się z paru tylko tuzinów żołnierzy, byli tacy, którzy go przewyższali intelligencją, nauką, charakterem. I wszyscy znosili mężnie tę ciężką próbę, czerpiąc zadowolenie w spełnianiu powinności. A przytem, wspólne niebezpieczeństwo rozwijało najszlachetniejsze uczucia w ludziach. Nigdy dotąd nie wiedział, co to jest koleżeństwo. Iluż szczytnych poświęceń był świadkiem!
— Gdy się to skończy ludzie będą lepsi... szlachetniejsi. Ci, co pozostaną przy życiu, będą mogli dokonać wielkich rzeczy.
Tak; był zadowolony. Po raz pierwszy zaznał rozkoszy użyteczności; przekonania, że przydaje się na coś; że przejście jego przez świat nie będzie bezowocnem. Przypomniał sobie z żalem tego Juljana Desnoyersa, który nie wiedział, czem zapełnić pustkę swego życia i trwonił je na wszelkiego rodzaju błahostki. Teraz miał obowiązki, pochłaniające wszystkie jego siły; pracował nad ukształtowaniem przyszłości; był człowiekiem.
— Jestem zadowolony — powtórzył.
I ojciec uwierzył. Ale wydało mu się, że na dnie jego szczerego spojrzenia dostrzega coś bolesnego; może wspomnienie przeszłości, trwające wśród wzruszeń chwili obecnej. Przemknęła mu w pamięci wdzięczna postać pani Laurier. Zgadł, że syn nie zapomniał o niej. „I nie mógł mu jej tu przywieźć!“ I surowy ojciec ubiegłego roku ze zdumieniem schwytał się na gorącym uczynku tego niemoralnego życzenia.
Spędzili jakiś kwadrans trzymając się wciąż za ręce; patrząc sobie w oczy, Juljan wypytywał o matkę, o Cziczi. Otrzymywał od nich bardzo często listy, ale to nie zaspakajało jego ciekawości. Uśmiał się, usłyszawszy o dostatniem życiu Argensoli. Wszystkie te nowiny, które go tak rozweselały, pochodziły ze świata odległego w prostej linji tylko o jakie sto kilometrów, ale świat ten był tak daleki... tak daleki!
Wtem ojciec spostrzegł, że Juljan słucha go z mniejszą uwagą. Zmysły jego, zaostrzone życiem ciągłych napadów i popłochów pochwyciły znaczący objaw w tej strzelaninie, która z pojedyńczych odgłosów coraz bardziej zlewała się w jeden nieustający trzask.
Ukazał się też senator, który usunął się, aby ojciec z synem mogli pogawędzić swobodnie.
— Wyrzucają nas stąd, przyjacielu. Nie mamy szczęścia w naszych odwiedzinach.
Nie przechodzili już żołnierze. Wszyscy pobiegli zająć swoje miejsca, jak na okręcie, gotującym się do bitwy. Juljan chwycił karabin, który postawił przy ścianie. W tej samej chwili, zakotłowało się trochę prochu nad głową jego ojca, uczyniła się mała dziurka w ziemi.
— Prędko, dalej stąd — rzekł, popychając don Marcelego.
W głębi osłoniętego okopu nastąpiło krótkie, szybkie pożegnanie: „Do widzenia, tatusiu“. Ucałował go i zniknął. Śpieszno mu było podążyć do swoich.
Ogień wybuchł na całej linji. Żołnierze strzelali spokojnie, jak gdyby spełniając zwykłą czynność. Bój taki zawiązywał się codziennie i nikt nigdy nie wiedział, kto go zaczął. Był to skutek blizkiego sąsiedztwa obu zbrojnych potęg. Dowódca bataljonu pożegnał śpiesznie gości i odszedł, obawiając się ataku.
Znowu oficer, któremu polecono przeprowadzić tych panów, stanął na czele pochodu i ruszyli krętą, oślizgłą drogą.
Desnoyers szedł ze spuszczoną głową, wściekły na wroga, który mu zmącił i przerwał te krótkie chwile szczęścia.
Miał wciąż przed oczyma spojrzenie Julka, jego czarną, kędzierzawą brodę, która była dla niego największą nowością w całej podróży. W uszach dźwięczał mu jego poważny głos, głos człowieka, który znalazł wreszcie cel życia.
— Jestem zadowolony, tatusiu... jestem zadowolony.
Coraz dalsza strzelanina niepokoiła go boleśnie. A potem ogarnęła go jakaś niezachwiana, wprost niedorzeczna wiara. Ujrzał syna pięknym i nieśmiertelnym jak bóg. Przeczucie jęło mu szeptać, że wyjdzie nietkniętym z tych wszystkich niebezpieczeństw. Uważał za rzecz naturalną, żeby ginęli inni, ale Julek!...
I podczas, gdy się oddalał od niego, nadzieja śpiewała mu w duszy. I, niby echo tych błogich zapewnień, Desnoyers powtarzał sobie:
— Niema takiego, ktoby go zabił... Powiada mi to serce, które mnie nigdy nie myli... Niema takiego, ktoby go zabił!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.