Czterech jeźdźców Apokalipsy/Część trzecia/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterech jeźdźców Apokalipsy |
Wydawca | Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1924 |
Druk | drukarnia „Rola“ Jana Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena Janina Pajzderska |
Tytuł orygin. | Los cuatro jinetes del Apocalipsis |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część trzecia |
Indeks stron |
W PRACOWNI
Otworzywszy pewnego dnia drzwi wchodowe, Argensola znieruchomiał, jak gdyby zdumienie przygwoździło go do miejsca.
Jakiś stary jegomość ukłonił mu się z uprzejmym uśmiechem.
— Jestem ojcem Julka.
I ruszył do środka z pewnością siebie człowieka, który zna doskonale miejsce, gdzie się znajduje.
Na szczęście malarz był sam i nie potrzebował biegać z kąta w kąt, by ukrywać ślady wesołego towarzystwa.
Minęła dłuższa chwila, nim się opanował. Nasłuchał się tyle o don Marcelim i jego wściekłym charakterze, że to jego niespodziewane pojawienie się w pracowni przejęło go wielkim niepokojem.
Czego sobie życzył ten straszliwy jegomość?
Ale przypatrzywszy mu się ukradkiem, nabrał otuchy. Don Marceli postarzał się bardzo od początku wojny. Nie miał już tej strasznej i upartej miny, jaką wszystkich od siebie odstręczał. Oczy mu błyszczały pustą wesołością, ręce lekko się trzęsły, plecy się pochylały. Argensola, który zawsze uciekał, spotkawszy go na ulicy i z wielkim strachem przemykał się kuchennemi schodami w jego domu, powziął do niego nagle zaufanie. Straszliwy Desnoyers uśmiechał się do niego po koleżeńsku, tłumaczył się ze swoich odwiedzin.
Chciał koniecznie zobaczyć mieszkanie syna. Biedny staruszek! Ciągnęło go tu coś, niby kochanka, który, aby sobie osłodzić samotność, zwiedza miejsca, kędy przebywała jego umiłowana. Nie wystarczały mu już listy Juljana; potrzebował ujrzeć jego dawną siedzibę. dotknąć się przedmiotów, które go otaczały, odetchnąć tem samem powietrzem; pogadać z jego serdecznym przyjacielem.
I spoglądał na malarza ojcowskiemi oczyma... „Zajmujący chłopiec ten Argensola“ Zapomniał całkiem, że, nieznając, nazywał go „bezwstydnikiem“ dla tego tylko, że dzielił rozwichrzone życie jego syna.
Desnoyers rozglądał się z upodobaniem po pracowni. Znał dywany, meble, drobiazgi, pozostałe po dawnym właścicielu. Przecież je sam kupował, a miał pod tym względem doskonałą pamięć, pomimo że tyle rzeczy nabył w życiu. Ale teraz szukał tu czegoś osobistego, co by mu przypominało tego, którego nie było. I wzrok jego spoczął na obrazach ledwo naszkicowanych, na studjach niepokończonych, zapełniających kąty.
— To wszystko Julka?
Wiele płócien należało do Argensoli, lecz ten pod wpływem wzruszenia staruszka okazał się wspaniałomyślnym. Tak; wszystko Julka. I ojciec chodził od obrazu do obrazu, zatrzymując się z oznakami zachwytu przed największemi bohomazami, jak gdyby odgadywał w nich piętno genjuszu.
— Ma talent, prawda? pytał błagalnie. — Zawsze wiedziałem, że ogromnie zdolny. Trochę szaławiła; ale charakter zmienia się z wiekiem. Teraz to inny człowiek.
I prawie rozpłakał się, słysząc jak młody Hiszpan, z właściwą mu pochopnością do uniesień, mówił o nieobecnym, jako o wielkim artyście, który zadziwi świat, gdy przyjdzie jego godzina.
Don Marceli ściskał mu ręce z wylaniem. Przyjaciele jego syna byli jego przyjaciółmi. Wiedział, jak żyją młodzi. Gdyby kiedy był w potrzebie, gdyby mu zabrakło gotówki dla oddania się swobodnie artystycznej pracy, niech sobie przypomni, że on, Desnoyers, zawsze tu jest, chętny mu służyć... A tymczasem prosi go na obiad dziś, zaraz i codziennie. Jadają teraz skromnie; wojna zmieniła tryb życia; ale znajdzie się w kółku serdecznem, jak gdyby u swoich rodziców. Argensola tak się rozczulił, że ucałował staruszka na pożegnanie.
Od tej pory don Marceli zachodził bardzo często do pracowni. Malarz musiał zapowiedzieć swoim przyjaciółkom, żeby po drugiem śniadaniu szły sobie na daleki spacer i nie pokazywały się na rue de la Pompe aż wieczorem. Ale zdarzało się, że don Marceli zachodził niespodzianie zrana, a on musiał biegać z miejsca na miejsce, tu zamykając, tam popychając, by pracownia zachowała wygląd pracowitej cnoty.
— Młodość!... młodość!... mruczał stary z pobłażliwym uśmiechem.
I musiał się powściągać, przypominać sobie powagę swego wieku, żeby nie prosić Argensoli, by go przedstawił spłoszonym panienkom, których obecność odgadywał w głębi mieszkania. Były może przyjaciółkami jego syna, stanowiły cząstkę jego przeszłości; i to wystarczało, by na niewidzianego, wydawały mu się pełnemi zalet i powabów.
Te niespodzianki i połączone z niemi niepokoje sprawiły, że malarzowi była czasem nie na rękę nowa przyjaźń. Przykrzyły mu się też ciągłe zaproszenia na obiad, jakiemi go stary zamęczał. Jedzenie u Desnoyers'a było bardzo dobre, owszem; ale przy stole bywało wielce nudno. Rodzice mówili tylko o nieobecnym; Cziczi, zajęta swojemi myślami, nie zwracała prawie uwagi na przyjaciela brata.
To też Argensola wymigiwał się pod różnymi pozorami od tych obiadów na Avenue Victor Hugo. Wolał chodzić do tanich restauracji ze swym kobiecym orszakiem. Stary przyjmował tę odmowę z rezygnacją,
— Więc i dzisiaj nie?
I aby sobie to wynagrodzić, spieszył nazajutrz do pracowni z wielkiem utęsknieniem.
Niewysłowioną przyjemnością dla niego było siadać na sofie, na której zdało mu się, że pozostał odcisk ciała Juljana, patrzeć na płótna zamalowane jego pędzlem, wdychać ciepło kominka, na którym wesoło trzaskał ogień w głębokiej, klasztornej ciszy. Błogie to było schronienie wśród tego monotonnego, osmuconego wojną Paryża, gdzie nie miał przyjaciół, bo wszyscy myśleli tylko o własnych kłopotach.
Uciechy przeszłości straciły dla niego wszelki powab. Hotel Drouot już go nie nęcił. Sprzedawały się tam właśnie ruchomości Niemców, przebywających we Francji, zasekwestrowane przez Rząd. Była to jakby odpowiedź na przymusową podróż, jaką meble z zamku de Villeblanche odbyły do Berlina. Napróżno mówili mu ajenci o braku nabywców na tych licytacjach. Nie czuł ochoty do korzystania z tych nadzwyczajnych okazji.
Po co kupować jeszcze więcej rzeczy? Na myśl o twardem życiu, jakie wiodły miljony ludzi w szczerem polu, ogarniały go ascetyczne zachcianki. Zaczął nienawidzieć splendorów swego domu przy Avenue Victor Hugo. Bez żalu myślał o zniszczonym zamku. Lęk go zdejmował na myśl, że może się da skusić do jakichś nowych zakupów. Nie; lepiej pozostać tutaj. To „tutaj“ była zawsze pracownia Juljana.
Argensola pracował w obecności don Marcelego. Wiedział, że stary nie znosił ludzi bezczynnych; rozpoczął więc kilka nowych obrazów. Desnoyers z zajęciem śledził rzuty jego pędzla i słuchał wywodów o sztuce, portrecisty dusz. Sam był zwolennikiem starych mistrzów; kupował tylko dzieła zmarłych malarzy; ale dość mu było wiedzieć, że Julek podzielał zapatrywania przyjaciela, żeby pokornie zgadzać się na wszystkie teorje tamtego.
Pracowitość artysty bywała krótkotrwałą. Po kilku minutach rzucał pędzel i wolał gawędzić ze starym, siadając obok niego na sofie.
Głównym przedmiotem rozmów był oczywiście nieobecny. Powtarzali sobie ustępy otrzymywanych od niego listów, mówili o przeszłości z dyskretnymi domyślnikami. Malarz opisywał życie Juljana przed wojną jako poświęcone wyłącznie zagadnieniom sztuki. A chociaż ojciec miał pewne wątpliwości co do ścisłości tych słów, nie mniej był wdzięcznym za nie jako za wielki dowód przyjaźni. Argensola był towarzyszem dobrym i dyskretnym. Nigdy wśród najszczerszych wynurzeń nie napomknął o pani Laurier.
A właśnie stary myślał o niej często w tych dniach. Spotkał ją na ulicy pod rękę z mężem, który już wyleczył się z ran. Senator Latour opowiedział mu z zadowoleniem o pogodzenu się małżonków. Inżynier stracił tylko jedno oko i stał na czele swej fabryki, którą rząd zarekwirował dla wyrabiania pocisków. Był kapitanem i nosił dwa ordery. Senator nie wiedział dokładnie, w jaki sposób doszło do tej nieoczekiwanej zgody. Zjawili się u niego kiedyś razem, patrząc na siebie tkliwie, zapomniawszy zupełnie o przeszłości.
— Któż pamięta dzisiaj o rzeczach przedwojennych? — rzekł dygnitarz. Ani oni, ani ich przyjaciele nie przypominają sobie nawet, że się chcieli rozwodzić. Rozpoczęliśmy wszyscy nowe życie. I zdaje mi się, że tych dwoje szczęśliwsi są teraz niż kiedykolwiek.
Desnoyers własnemi oczyma patrzył na to szczęście. I on, człowiek surowej cnoty, który przed rokiem piorunował na postępowanie syna, nazywając je haniebnem i szkodliwem, patrzył teraz z pewną pogardą na Margaritę, przytuloną do męża, mówiącą do niego z miłosnem ożywieniem. Ta małżeńska szczęśliwość wydała mu się pewną niewdzięcznością. Kobieta, która wywarła taki wpływ na życie Julka! Więc można tak zapomnieć o kochaniu!
Tych dwoje przeszło koło Desnoyersa, jak gdyby go nie znali. Może kapitan Laurier nie dowidział; ale ona spojrzała na niego swemi czystemi oczyma, odwracając szybko głowę, by uniknąć jego ukłonu. Taka obojętność zasmuciła Desnoyers'a ze względu na tamtego. Biedny Julek! I, ten nieugięty moralista, gorszył się tem zapomnieniem, jak czemś potwornem.
Wojna była drugim tematem rozmów w pracowni. Argensola nie wypychał już sobie kieszeni drukami, jak na początku. Zrezygnowany, pogodny spokój nastąpił po wzburzeniu pierwszych chwil, kiedy to ludzie żyli w oczekiwaniu jakichś nadzwyczajnych, cudownych wydarzeń. Wszystkie dzienniki mówiły jedno i to samo. Dość było Argensoli przeczytać komunikat urzędowy; a nawet i na jego wiadomość mógł czekać cierpliwie, przeczuwając, że dowie się z nich mniej więcej tego samego co wczoraj.
Gorączka pierwszych miesięcy wraz ze swemi złudzeniami i optymizmami, wydawała mu się teraz czemś chimerycznem. Ci, co nie byli na wojnie, powrócili zwolna do zwykłych zatrudnień. Życie odzyskiwało codzienny tryb powszedniości: „Trzeba żyć“ mówili ludzie. I, konieczność życia w dalszym ciągu, zaprzątała myśl swemi niecierpiącemi zwłoki wymogami. Ci, którzy mieli blizkich sobie w wojsku, pamiętali o nich, ale z biegiem czasu przyzwyczaili się do ich nieobecności, jak do czegoś, co, zacząwszy być czemś wyjątkowem, stawało się normalnem. Z początku wojna odbierała sen, apetyt, zatruwała każdą przyjemność. Nie mówiono o niczem innem. Teraz otwierały się zwolna teatry, krążyła gotówka, ludzie się śmiali, rozmawiali o wielkiej klęsce, ale tylko w pewnych godzinach, jak o czemś, co miało trwać długo, bardzo długo i wymagało ze swym nieuniknionym fatalizmem wielkiej rezygnacji.
— Ludzkość przyzwyczaja się łatwo do nieszczęścia — mówił Argensola — byle tylko nieszczęście trwało długo. W tem tkwi nasza siła, dzięki temu żyjemy.
Don Marceli nie zgadzał się na taką rezygnację. Wojna będzie krótsza, niż się wszystkim zdaje. W zapale oznaczał jej termin natychmiastowy: za trzy miesiące, na wiosnę. A jeżeli pokój nie będzie zawarty wiosną, no, to latem.
Nowy interlokutor brał teraz udział w rozmowach. Desnoyers poznał sąsiada Rosjanina, o którym mu wspominał Argensola. Ten odludek znał się z jego synem, to było wystarczającem, by budził w nim wielkie zainteresowanie.
W czasach normalnych byłby go trzymał zdaleka. Miljoner był zwolennikiem porządku. Nienawidził rewolucjonistów, z instynktownym lękiem wszystkich bogaczy, którzy sami zrobili majątek i pamiętają swe skromne pochodzenie. Socjalizm Czernowa i jego narodowość byłyby mu wywołały w pamięci szereg okropności: bomby, samosądy, szubienice, zsyłki na Syberję. Nie; to nie był pożądany przyjaciel. Ale teraz, pojęcia don Marcelego uległy przeobrażeniu. Tyle widział! Terrorystyczne postępowanie najeźdźców, brak wszelkich skrupułów ze strony niemieckich dowódców, spokój, z jakim łodzie podwodne zatapiały okręty wcale nie wojenne i ich bezbronnych podróżnych, czyny awiatorów, którzy z wysokości dwóch tysięcy metrów rzucali bomby na otwarte miasta, zabijając kobiety i dzieci, były to rzeczy, wobec których bladły zamachy rewolucjonistów, budzące niegdyś tak wielkie jego oburzenie.
— I pomyśleć — mawiał, — że rozdzieraliśmy szaty, jak gdyby świat miał się zapaść dlatego, że ktoś rzucił bombę na jakiegoś dygnitarza!
Ci zapaleńcy posiadali dla niego pewną cechę zmniejszającą ich zbrodnie. Padali ofiarą własnych czynów; poświęcali się, nie szukając ratunku dla samych siebie; rzadko kiedy udało im się ujść bezkarnie. Podczas gdy terroryści wojenni!...
— Prawdziwymi anarchistami są teraz ci, co stoją u steru rządu — mawiał ironicznie. — Ci wszyscy, którzy nas taką zgrozą przejmowali, to byli nieszczęśnicy... Ale ci dzisiejsi, zabijają w ciągu minuty więcej niewinnych, niż tamci przez trzydzieści lat.
Łagodność Czernowa, jego oryginalne pojęcia, jego przyzwyczajenia myśliciela, zabierającego głos bez żadnego przygotowania słuchaczów, jak gdyby w dalszym ciągu snuł wątek swych rozmyślań, wszystko to ujęło Desnoyers'a. Nie brał nawet w rachubę pochodzenia pewnych butelek, jakiemi Argensola częstował sąsiada. Owszem, przyjemnie mu było, że Czernow unicestwi pamiątki tej epoki, kiedy to on, Desnoyers żył w otwartej wojnie z synem.
A przytem, wino z Avenue Victor Hugo miało dziwny dar rozwiązywania języka Czernowowi i podniecało jego wyobraźnię, jak owej nocy, kiedy tak wymownie opisywał kawalkadę czterech jeźdźców Apokalipsy.
Szczególniej zachwycał się Desnoyers łatwością, z jaką Rosjanin przedstawiał rzeczy, posługując się w tym celu metodą obrazową. Bitwa nad Marną i walki, jakie po niej nastąpiły, ściąganie się obu armji aż do brzegów morza, wszystko to było dla niego łatwem do zrozumienia. Gdyby tylko Francuzi nie byli tak zmęczeni po zwycięstwie nad Marną!
— Ale siły ludzkie — ciągnął dalej Czernow, — mają swoje granice, a Francuz przy całym swoim zapale jest człowiekiem, jak inni. Naprzód, pośpieszny marsz ze Wschodu na Północ, by stawić czoło najazdowi przez Belgję; potem walki, potem błyskawiczny odwrót by nie dać się otoczyć, wreszcie siedmiodniowa bitwa i to wszystko w ciągu trzech tygodni nie więcej. W chwili triumfu zabrakło nóg zwycięzcom, by iść dalej i kawalerji, by ścigać uciekających. Konie były równie zmęczone jak ludzie. A ci, co się cofali, widząc, że nie są znowu tak gwałtownie gonieni i padając ze zmęczenia zatrzymali się i zaczęli kopać ziemię, by sobie stworzyć schronienie. Francuzi również przystanęli i drapią ziemię, by nie stracić tego, co odzyskali. I tym sposobem zaczęła się wojna okopowa.
Gdy don Marceli w zapale oznajmił koniec wojny na wiosnę... najdalej na lata, Rosjanin pokiwał głową.
— To potrwa długo... bardzo długo. To jest nowa wojna, prawdziwa wojna współczesna. Niemcy rozpoczęli ją w dawnym stylu; jak gdyby nie nauczyli się niczego od 1870: wojnę ruchów otaczających, bitew w szczerem polu, zupełnie jak gdyby kierował nimi Moltke, wzorując się na Napoleonie. Chcieli skończyć prędko i byli pewni triumfu. Po co chwytać się nowych sposobów? Ale Marna pokrzyżowała im plany: z napastników musieli przejść do obrony i, wtedy spożytkowali wszystko, czego ich Sztab Główny nauczył się w kampanjach Japończyków i Rosjan: rozpoczęli wojnę okopową, walkę podziemną, która jest jedynie logiczną przy rozwoju dzisiejszych sposobów walczenia i środków wybuchowych. Zdobycie jednego kilometra przestrzeni kosztuje dziś więcej, niż sto lat temu zburzenie całej fortecy. To też ani Francuzi ani Niemcy nie posuną się bardzo daleko... Może nie posuną się wcale w ostateczności. To będzie trwało długo i nudno, jak walki atletów o równomiernych siłach.
— Ale kiedyś się skończy — zauważył Desnoyers.
— Nie wątpliwie; lecz komu wiadomo kiedy?... I jak będą wyglądali jedni i drudzy w chwili rozstrzygającej?... To pytanie.
Co do niego wierzył w zakończenie raptowne i najmniej spodziewane, wynikające z wyczerpania jednej z walczących stron; wyczerpania, ukrywanego jak najtroskliwiej do ostatniej chwili.
— Niemcy będą pobici — dodał z głębokiem przeświadczeniem, — Nie wiem jak i kiedy; ale będą pobici, bo tak wskazuje logika. Stracili we wrześniu największy swój atut; to jest wejście do Paryża po rozpędzeniu wojsk nieprzyjacielskich. A potem, rzucili na stół wszystkie swoje dotychczasowe zdobycze i nie wygrali. Ale będą przedłużać grę, bo mają wiele kart i przedłużać ją będą jeszcze czas jakiś. Ale tego, czego nie mogli dokonać w pierwszych dniach, nie dokażą nigdy.
Dla Czernowa to, że będą pobici nie znaczyło to, żeby mieli być unicestwieni.
— Mnie bo oburzają — ciągnął dalej — wszelkie krańcowe patrjotyzmy. Gdy słucham, jak pewni ludzie planują już sobie zupełne zaprzepaszczenie Niemiec, zdaje mi się że słyszę pangermanistów berlińskich, dokonywujących podziału Europy.
I tu streścił swoje poglądy:
— Trzeba znieść Cesarstwo dla spokoju świata i zniszczyć olbrzymią maszynę wojny, która zakłóca harmonję narodów. Od 1870 żyjemy wszyscy uciążliwie. Przez czterdzieści cztery lat zażegnywało się niebezpieczeństwo, ale kosztem jakich ofiar!
Najbardziej gniewała Czernowa niemoralność tego położenia, które wreszcie owładnęło światem: ubóstwienie siły, uświęcenie wyniku, triumf materjalizmu, poszanowanie spełnionego czynu, drwiny z najszlachetniejszych uczuć, jak gdyby to były puste i śmieszne dźwięki; przekształcenie wartości moralnych, filozofja opryszków, która mieni się być ostatnim wyrazem postępu, a jest tylko powrotem do despotyzmu, do gwałtu, do barbarzyństwa najpierwotniejszych epok historji.
Tu wyraził życzenie unicestwienia przedstawicieli tego kierunku, ale to wcale nie miało na celu wytępienia narodu niemieckiego.
— Ten naród posiada wielkie zalety, pomięszane ze złymi warunkami, będącymi dziedzictwem zbyt jeszcze blizkiej barbarzyńskiej przeszłości. Posiada instynkt porządku i pracy i może oddać wiele cennych usług ludzkości... Ale naprzód, trzeba mu sprawić porządne cięgi, wylać kilka kubłów zimnej wody na głowę. Niemcy oszaleli z pychy i to szaleństwo jest niebezpiecznem dla świata. Gdy znikną ci, co ich zatruwają złudzeniami o hegemonji wszechświatowej, gdy nieszczęście odświeży im wyobraźnię, gdy się pogodzą z tem, że są cząstką ludzkości, ani wyższą ani niższą od innych, staną się narodem pobłażliwym, użytecznym i... kto wie, może nawet sympatycznym.
Ale w danej chwili nie było dla Czernowa niebezpieczniejszego narodu. Jego polityczna organizacja przeobraziła go w wojowniczą hordę, wychowaną na kopnięciach i podlegającą ciągłym upokorzeniom, by unicestwić jej wolę, opierającą się zawsze dyscyplinie.
— To jest naród, w którym wszyscy otrzymują razy i pragną je oddać z nawiązką niższym od siebie. Kopnięcie cesarskiej nogi przechodzi z pleców na plecy aż do najniższych warstw społecznych. Razy zaczynają się w szkole i przenoszą się do koszar, tworząc część wychowania. Dziedziczni książęta pruscy kształcili się wśród kułaków, jakich im nie szczędził ich rodzic, król. Kajzer bije swoich potomków; oficer żołnierzy; ojciec dzieci i żonę; nauczyciel uczniów; a gdy zwierzchnik nie może bić, wynagradza to sobie, nic szczędząc podwładnym zniewag moralnych.
Dlatego też, gdy, porzucając życie codzienne, chwytają za broń, by rzucić się na inny szczep ludzki, są tak nieubłaganie wściekli.
— Każdy z nich — ciągnął dalej Rosjanin — nosi na plecach skład otrzymanych kułaków i pragnie pocieszyć się, oddając je z kolei tym nieszczęśnikom, nad jakimi wojna przysądzi mu władzę. Ten naród „panów“ jak się sami nazywają, chce być panami, ale... po za obrębem własnego domu. Natomiast u siebie nie mają żadnej osobistej godności. Dlatego to tak pragną rozpanoszyć się po całym świecie, stając się z lokajów władcami.
Nagle jednak don Marceli przestał uczęszczać do pracowni. Szukał teraz towarzystwa swego przyjaciela senatora. Pewna obietnica tego ostatniego wytrąciła go ze zrezygnowanej równowagi.
Dygnitarz posmutniał od chwili, gdy dziedzic rodzinnych splendorów poszedł na wojnę, wydostawszy się po za opiekuńczy krąg protekcji, jakim go przezorny ojciec otoczył.
Pewnego wieczora, będąc na obiedzie u Desnoyers'ów, rzucił nagle pytanie:
— Czy chciałbyś zobaczyć syna?
Senator czynił starania w Kwaterze Głównej, aby uzyskać pozwolenie na wyjazd na front. Pragnął koniecznie zobaczyć Renego. Obaj z Juljanem należeli do jednego korpusu; może w pewnej od siebie odległości, ale dla automobilu taka przeszkoda mogła nie istnieć.
Nie potrzebował dodać nic więcej. Desnoyers'a natychmiast opanowała żądza zobaczenia syna. Minęło już sporo miesięcy, odkąd musiał poprzestać na czytaniu jego listów i wpatrywaniu się w fotografję, zdjętą przez któregoś z kolegów.
Od tej chwili Desnoyers jął nadskakiwać Latour'owi, jakby był jednym z jego wyborców, ubiegającym się o jakiś urząd. Odwiedzał go co rano, zapraszał na obiady; wyszukiwał wieczorami w salach Luksemburgu. Przy powitaniu pierwsze jego słowa były:
— Kiedyż dostaniesz przepustkę?
Wielki człowiek ubolewał nad obojętnością wojskowych dla pierwiastka cywilnego. Zawsze byli wrogami parlamentaryzmu.
— A przytem Joffre jest nieubłagany. Nie chce ciekawych... Jutro pomówię z prezydentem.
W parę dni potem przyszedł na Avenue Victor Hugo z wyrazem zadowolenia na twarzy, co napełniło radością don Marcelego.
— Jest?
— Jest. Pojutrze wyjeżdżamy.
Nazajutrz wieczorem Desnoyers pośpieszył do pracowni.
— Jadę jutro.
Malarz zapragnął towarzyszyć mu. Czy by nie pojechać także, jako sekretarz senatora? Don Marceli uśmiechnął się. Przepustka opiewała wyłącznie na Latour'a i jednego jeszcze towarzysza. Tym towarzyszem miał być on, Desnoyers, właśnie w charakterze sekretarza, czy pomocnika.
Argensola był niepocieszony. Stracić taką wspaniałą sposobność! Z pewnością stworzył by tam swoje arcydzieło!
Pożegnawszy się z młodym Hiszpanem, Desnoyers spotkał na ulicy Czernowa. Pewność, że zobaczy wkrótce syna, napełniła go dziecinną radością. Omal nie uściskał Rosjanina, pomimo jego rozwichrzonego wyglądu, tragicznej brody i olbrzymiego kapelusza, za którym oglądali się przechodnie.
U końca alei, Łuk Triumfalny odcinał się swą wspaniałą sylwetą na tle nieba zarumienionego zachodnią łuną. Czerwona chmurka krążyła dokoła pomnika, odbijając się w jego białości purpurowemi drgawkami.
Przypomniał sobie Desnoyers czterech jeźdźców i wszystko, co mu opowiadał Argensola, nim go zapoznał z Rosjaninem.
— Krew — rzekł wesoło — całe niebo wygląda jak unurzane we krwi. To Apokaliptyczna Bestja dostała śmiertelny cios. Wkrótce ją ujrzymy zdychającą.
Czernow uśmiechnął się również, ale uśmiech jego był melancholijny.
— Nie; Bestja nie zdycha. To wieczysta towarzyszka człowieka. Kryje się, ociekając krwią czterdzieści... sześćdziesiąt lat... wiek cały, ale znów się ukazuje. Jednego tylko możemy pragnąć, żeby jej rana była wielką i żeby się nie zagoiła długi czas i żeby jej nie ujrzały nigdy te pokolenia, które zachowają jeszcze pamięć o nas.