Czterech jeźdźców Apokalipsy/Część trzecia/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Czterech jeźdźców Apokalipsy
Wydawca Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Los cuatro jinetes del Apocalipsis
Źródło Skany na commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I

PO MARNIE

W końcu października rodzina Desnoyersów wróciła do Paryża. Donja Luiza nie mogła już wytrzymać w Biarritz zdala od męża. Napróżno „Romantyczka“ mówiła jej o niebezpieczeństwach powrotu. Rząd wciąż przebywał w Bordeaux. Prezydent Republiki i ministrowie pokazywali się tylko na krótko w stolicy. Bieg wojny mógł zmienić się lada chwila; zwycięstwo nad Marną było tylko chwilową ulgą. Ale zacna donja Luiza nie chciała słuchać tych przełożeń siostry, po przeczytania listów don Marcelego... A przytem, myślała o synu; o swoim Julku, który wstąpił do wojska... Zdawało jej się, że, wróciwszy do Paryża, będzie go miała bliżej przy sobie, niż na tej plaży sąsiadującej z granicą hiszpańską.
Cziczi również chciała wracać! René zajmował dużo miejsca w jej myślach. Rozłąka posłużyła jej do uświadomienia sobie, że jest zakochana... Tyle czasu nie widziała swego „żołnierzyka z cukru“. I rodzina porzuciła hotelowe życie, by wrócić na Avenue Victor Hugo.
Paryż zwolna odzyskiwał dawny wygląd. Dwa miljony mieszkańców, którzy zostali spokojnie w domu, nie dając się owładnąć panice przyjęli wieść o zwycięstwie z pogodną powagą. Nikt nie wiedział dokładnie o przebiegu bitwy: usłyszeli o tem, gdy się już skończyła.
Pewnej wrześniowej niedzieli, paryżanie, używający przechadzki przedwieczornej, dowiedzieli się z dzienników o wielkiem triumfie sprzymierzonych i niebezpieczeństwie, jakie im groziło. Ludzie radowali się, lecz spokojnie. Sześć tygodni wojny zmieniło charakter hałaśliwego, wrażliwego Paryża.
Wracało jednak wszystko do normalnego życia. Ulice zapełniały się przechodniami, otwierały się sklepy. Mieszkańcy, przywyknąwszy do klasztornej ciszy swych domostw, słyszeli teraz ciągle, że ktoś się wyprowadza to pod nimi, to nad nimi.
Radość don Marcelego z powrotu rodziny zakłócała obecność donji Heleny. To wracały Niemcy; nieprzyjaciel po raz drugi pod jego dachem. Kiedyż wreszcie wyzwoli się z pod jej jarzma? Co do niej, milczała w obecności szwagra. Wypadki ostatnich czasów stropiły ją. Twarz jej miała wyraz zdumienia, jak gdyby była świadkiem zupełnego przewrotu najpierwotniejszych praw fizycznych. Nie mogła zrozumieć, jak się to stało, że Niemcy nie zdobyli tej ziemi, po której ona stąpała i najdziwaczniejsze przypuszczenia chodziły jej po głowie.
Ale nadewszystko troszczyła się o los swych synów. Don Marceli nie wspomniał jej ani słowem o spotkaniu z kapitanem von Hartrott. Wogóle milczał o swej podróży do Villeblanche; nie chciał opowiadać o przygodach podczas bitwy nad Marną. Po cóż smucić rodzinę, wtajemniczając ją w przebieg tylu klęsk? Poprzestał na powiedzeniu donji Luizie, zaniepokojonej o los zamku, że lata miną, zanim będą mogli tam pojechać; stał się bowiem nie do zamieszkania. Z czasem pomyśli o odbudowie; jak na teraz, cynkowe oszalowanie na miejscu starożytnego dachu wystarczy, by zabezpieczyć wnętrze od deszczów... Przez litość uspokoił donję Helenę co do losu jednego z jej synów, kapitana Otto. Na początku bitwy był zupełnie zdrów. Wiedział to od kogoś, kto z nim rozmawiał... I nie chciał powiedzieć nic więcej.
Donja Luiza spędzała część dnia w kościołach, kojąc swe obawy modlitwą. Nie były to już modły ogólne za miljony ludzi nieznanych, o zwycięstwo całego narodu. Z macierzyńskim egoizmem ogniskowała je w jednej tylko osobie: w swoim synu, który był żołnierzem, jak inni i może w tej chwili znajdował się w niebezpieczeństwie. Ileż łez ją to kosztowało! Tak się modliła gorąco, by ci dwaj ojciec i syn pojednali się, a gdy wreszcie Bóg raczył ją wysłuchać, Julek odszedł na spotkanie śmierci.
Nie modliła się nigdy sama. Ktoś klęczał obok niej w kościele, zanosząc podobne błagania. Załzawione oczy jej siostry wznosiły się jednocześnie ku Ukrzyżowanemu. „Boże! ocal mego syna!“ Donja Luiza, mówiąc to, widziała Juljana, takim, jakim pokazał go mąż na wyblakłej fotografji otrzymanej z okopów. W kepi i płaszczu, z nogami, poowijanymi bandażami z płótna, z karabinem w ręku i twarzą porośniętą i nie goloną brodą. „Boże! opiekuj się nimi!“ I donja Helena widziała ze swojej strony oficerów w mundurach i kaskach koloru rezedowego, ze skórzanemi pochwami rewolwerów, z lunetami, mapami i pasem, z którego zwieszała się szabla.
Widząc je wychodzące razem od Świętego Honorjusza d'Eylau, don Marceli oburzał się.
— Drwią sobie z Boga wyraźnie! Jakże Bóg może wysłuchiwać tak sprzecznych modłów. Ach! te kobiety!
I z przesądem, jaki wytwarza niebezpieczeństwo, wierzył, iż szwagierka wyrządza wielką krzywdę jego synowi. Bóg, znudzony takiemi sprzecznemi modłami, odwróci się, by nie słyszeć i jednych i drugich. Czemu ona tu tkwi ta fatalna kobieta!
I jak w początkach wojny nie mógł poprostu znosić jej obecności. Donja Luiza powtarzała nieoględnie twierdzenia siostry, poddając je wyższemu rozpoznaniu małżonka. W taki sposób don Marceli mógł dowiedzieć się, że zwycięstwo nad Marną, w rzeczywistości nie miało wcale miejsca: był to wymysł aljantów. Generałowie niemieccy uznali za roztropne cofnąć się z uwagi na wyższe strategiczne względy, odkładając na później zdobycie Paryża; a Francuzi poszli tyko za nimi, gdzie im zostawiono wolną drogę. To było wszystko. Ona znała poglądy różnych wojskowych, krajów neutralnych; rozmawiała w Biarritz z osobami wielce kompetentnemi; wiedziała, co piszą dzienniki niemieckie. Nikt tam nie wierzył w ową Marnę. Publiczność nie słyszała nawet o tej bitwie.
— Twoja siostra to mówi? — przerwał Desnoyers blady ze zdziwienia i gniewu.
A! czemu ten wróg, zażywający gościnności pod jego dachem, nie może bodaj na pół godziny przedzierzgnąć się w mężczyznę? Pogadałby z nim wtedy!
— Ależ wojna trwa! — zarzuciła naiwnie donja Luiza. — Nieprzyjaciel jest jeszcze we Francji. Na cóż się przydała Marna?
Tu mąż zaczynał jej tłumaczyć, ona zaś słuchała, kiwając głową z przejęciem, rozumiejąc wszystko niezwłocznie, by w godzinę potem zapomnieć i popaść w te same wątpliwości.
Jednakże, zaczęła odczuwać głuchą niechęć do siostry. Znosiła dotychczas pobłażliwie jej zachwyty nad ojczyzną męża; uważała bowiem węzły rodzinne jako ważniejsze, niż współzawodnictwo narodowe. Dlatego, że Desnoyers był Francuzem, a Karl Niemcem, ona nie pójdzie na ostrze z Heleną. Ale to uczucie tolerancji pierzchło szybko. Syn jej był w niebezpieczeństwie!... Niech zginą wszyscy Hartrottowie raczej, niż Julkowi miała by się stać najlżejsza krzywda!
Na szczęście „Romantyczka“ wyjechała wpierw, nim ta niechęć przybrała wyraźniejsze kształty. Już i tak spędzała wieczory poza domem; a powróciwszy, powtarzała zapatrywania i wieści swoich przyjaciół, nieznanych rodzinie.
Don Marceli piorunował na szpiegów, kryjących się w Paryżu. W jakim tajemniczym świecie bywała jego szwagierka?
Nagle ta, oświadczyła, że wyjeżdża nazajutrz zrana. Miała pasport do Szwajcarji, a stamtąd dostanie się do Niemiec. Należało już powrócić do swoich... Dziękuje bardzo za dobroć, jaką jej okazała rodzina.
Desnoyers pożegnał ją ironicznie: ukłony Hartrottowi; rad będzie odwiedzić go kiedy w Berlinie.
Pewnego dnia zrana, donja Luiza zamiast iść do kościoła na placu Wiktora Hugo, skierowała się na ulicę de la Pompe, powodowana myślą odwiedzenia pracowni. Zdawało jej się, że w ten sposób zetknie się z synem. Była to przyjemność nowa, żywsza, niż patrzeć na jego fotografję, lub czytać ostatni jego list.
Spodziewała się też zobaczyć z Argensolą, przyjacielem dobrej rady. Wiedziała, że mieszka w dalszym ciągu w pracowni. Dwukrotnie był u niej, jak zawsze kuchennemi schodami, ale jej wtedy nie było w domu.
Gdy wsiadła do windy, serce jej biło mocno oczekiwaniem i niepokojem. Przyszło jej na myśl, że czegoś podobnego doznawać muszą „kobiety lekkie“, gdy po raz pierwszy wykroczą przeciw swoim obowiązkom.
Łzy jej popłynęły obficie na widok jego mieszkania, którego sprzęty i obrazy przypomniały jej nieobecnego.
Argensola, wpuściwszy ją, pobiegł w głąb pokoju, zmieszany, zaskoczony, witając ją z okrzykami radości, a jednocześnie porządkując i usuwając pewne przedmioty. Cisnął płótno z jakimś wschodnim krajobrazem na płaszczyk kobiecy, leżący na sofce; smyrgnął kapeluszem z kwiatami w najdalszy kąt. Donji Luizie wydało się, że koszula damska skryła się szybko za firanką, błysnąwszy nagością różowego ciała. Na stoliczku dwie filiżanki i resztki grzanek świadczyły o śniadaniu we dwoje. Ach! ci malarze! Tak samo jak jej syn! I rozczuliła się na myśl o nieporządnem życiu doradcy Julka.
— Ach! szanowna donja Luiza!... Droga pani Desnoyers! — wykrzykiwał po francusku Argensola, patrząc na drzwi, za któremi znikło biało-różowe widziadło. Drżał na myśl, że ukryta tam osóbka, wpadłszy na błędny trop zazdrości, skompromituje go, ukazując się niespodzianie.
Zaczęli mówić o nieobecnym. Udzielili sobie wzajemnie wiadomości o nim. Donja Luiza powtórzyła dosłownie treść listów, tylokrotnie odczytywanych. Argensola powstrzymał się skromnie od tego. Obaj przyjaciele posługiwali się stylem epistolarnym, który byłby wywołał rumieniec na lica zacnej kobiety.
— Bohater — zapewniał z dumą, uważając za swoje własne czyny towarzysza; — prawdziwy bohater! A ja, szanowna pani, znam się coś na lem... Jego dowódcy umieją go cenić!...
Juljan był już sierżantem po dwóch miesiącach kampanji. Kapitan jego oddziału i inni oficerowie w pułku należeli do tego fechtunkowego koła, gdzie święcił tyle triumfów.
— Co za karjera! — ciągnął dalej Argensola. — Julek należy do tych, którzy dochodzą w młodości do najwyższych stanowisk, jak generałowie Rewolucji... A co dokazuje!
Młody wojak wspomniał tylko od niechcenia w listach o niektórych swych czynach z obojętnością człowieka, przyzwyczajonego do niebezpieczeństw i który uznaje w kolegach podobną swojej odwagę. Ale Argensola opowiadał o nich z przesadą, jak gdyby to były najszczytniejsze wydarzenia obecnej wojny. Oto Julek zaniósł rozkaz wśród piekielnego ognia tam, gdzie przed nim padło trzech wysłańców, nie zdoławszy spełnić tego samego zlecenia. Julek pierwszy skoczył do ataku na nieprzyjacielskie okopy, ocalił wielu towarzyszy, walcząc pojedyńczo na bagnety. Gdy dowódcy potrzebowali człowieka zaufanego, mawiali nieodmiennie: „Niech przywołają sierżanta Desnoyers'a“.
Argensola twierdził to z taką pewnością, jak gdyby sam tego wszystkiego był świadkiem, a donja Luiza, drżąc jak listek, wylewała łzy radości i strachu na myśl o niebezpieczeństwach i sławie syna. Ten Argensola umiał opowiadać z takiem przejęciem!
Chcąc się mu za to poniekąd odwdzięczyć, uznała za wskazane zainteresować się jego osobą... Co porabiał w ostatnich czasach?
— Ja, proszę pani, byłem tam, gdziem był powinien być! Nie ruszałem się stąd. Przeżyłem na miejscu „oblężenie“ Paryża.
Pod wpływem rozczytywań się w opisach wojny 1870 r. nazywał „oblężeniem“ działania w pobliżu Paryża podczas bitwy nad Marną.
Wskazał skromnie na papier ze złotym stemplem, leżący na fortepianie na trójkolorowej chorągiewce. Było to sprzedawane na ulicach świadectwo o pozostaniu w stolicy podczas tygodnia niebezpieczeństwa. Wypełnił blankiet swem nazwiskiem i tytułami, a u dołu widniały podpisy dwóch mieszkańców ulicy de la Pompe: tawernisty i przyjaciela odźwiernej. Dzielnicowy komisarz policji stwierdził pieczęcią odpowiedzialność tych dwóch szanownych świadków. Nikt teraz nie będzie mógł wątpić, że pozostał w Paryżu podczas „oblężenia“. Miał przyjaciół tak niedowierzających!
I tu zdał sprawę dobrej donji Luizie z przeżytych wrażeń: Widział w biały dzień stada owiec na bulwarze tuż przy kościele Ś-ej Magdaleny. Chadzał po ulicach, po których rozbrzmiewały tylko jego kroki, niby w miastach umarłych; a dokoła wałęsały się psy i koty bezdomne.
Tu pierś wezbrała mu wielką pychą.
— Widziałem przejście Marokańczyków!... Widziałem Żuawów w automobilach!
Tej samej nocy kiedy Juljan wyjechał do Biarritz, on, Argensola włóczył się do świtu, począwszy od lwa a kończąc na Dworcu Wschodnim. Dwadzieścia siedm tysięcy ludzi w pełnym rynsztunku bojowym wylądowało w Marsylji z Maroka i przybyło do stolicy, odbywszy część drogi koleją, a część piechotą. Śpieszyli wziąć udział w rozpoczynającej się wielkiej bitwie. Były to wojska złożone z Europejczyków i Afrykańskich pułków. Widział więc, żądny wrażeń przyjaciel Juljana, oddziały spahisów w ich teatralnych mundurach, jadących na migłych, nerwowych konikach; widział strzelców marokańskich w żółtych turbanach; strzelców z Senegalu o twarzach czarnych i czerwonych czapkach, artylerzystów kolonjalnych, szaserów afrykańskich. I cały ten tłum różnobarwny a zbrojny, godzinami całemi wystawał na ulicach, czekając aż ci, co szli przodem, wsiadają do oczekujących ich na Dworcu Wschodnim wagonów.
— Przybyli w porę — opowiadał Argensola — by zaatakować von Klucka nad brzegami Oureq i zmusić go do cofnięcia się w obawie, że go otoczą.
To tylko zataił Argensola, że nocną tę wycieczkę odbył w towarzystwie milutkiej osóbki i jeszcze dwóch przyjaciółek i że ta pełna zapału i hojności gromadka rozdawała kwiaty i pocałunki smagłym wojownikom, śmiejąc się ze zdziwienia, z jakiem pokazywali im swe białe zęby.
Innego dnia znowu był świadkiem najdziwniejszego widowiska. Wszystkie automobile publiczne w liczbie jakichś dwóch tysięcy, zabierały bataljony żuawów, po ośmiu ludzi każdy i całym pędem wiozły ich aż na pole walki, tak, że żołnierze wyskakiwali z automobilów, strzelając jednocześnie. Wszystkich mężczyzn, umiejących władać karabinem rzucił Gallieni na koniec prawego skrzydła nieprzyjaciół, w ostatniej chwili, kiedy zwycięztwo ważyło się jeszcze i kiedy lada drobiazg mógł o niem stanowić.
A potem w niedzielę popołudniu, kiedy wraz z trzema towarzyszkami „oblężenia“ wygrzewał się na słońcu w Lasku Bulońskim, dowiedział się z nadzwyczajnych dodatków, że bitwa, która się toczyła w pobliżu Paryża i oddalała się teraz, była wielką bitwą i wielkiem zwycięstwem.
— Widziałem dużo, szanowna Pani... Mogę opowiadać o wielkich rzeczach.
Ona potakiwała, jak gdyby sama była przy tem, a odchodząc ofiarowała mu się z pomocą. Był przyjacielem jej syna i nawykła do jego próśb... Czasy się zmieniły, don Marceli był teraz bezgranicznie hojnym. Ale cygan przerwał jej z pańskim gestem: żył w dostatkach. Juljan mianował go swoim administratorem. Bank potwierdził amerykańskie żyro, uważając owe pieniądze jako depozyt, z którego można było czerpać taki to a taki procent stosownie do praw moratorjum. Juljan przesyłał mu zawsze czek, gdy Argensola potrzebował pieniędzy na utrzymanie domu. Nigdy nie opływał tak we wszystko... Wojna ma swoje dobre strony... Ale, aby dobre zwyczaje nie poszły w niepamięć, oświadczył, że przyjdzie kiedy kuchennemi schodami po kosz butelek...
Po wyjeździe siostry, donja Luiza chodziła sama do kościoła, gdy nagle dostała nieoczekiwaną towarzyszkę.
— Mamo; ja pójdę z mamą.
To Cziczi poczuła w sobie raptowną pobożność.
Nie napełniała już domu krzykliwą wesołością, nie wygrażała wrogom sztyletem. Pobladła, posmutniała, oczy miała podkrążone. Chyliła głowę, jak gdyby pod ciężarem poważnych, a zupełnie nowych myśli. Juljan zszedł na drugi plan... Ktoś inny zajął jego miejsce.
Ostatni z Latour'ów nie był już prostym żołnierzem i nie było go już w Paryżu.
Przybywszy z Biarritz, Cziczi słuchała z bijącem sercem o przygodach swego „żołnierzyka z cukru“. Pragnęła dowiedzieć się o wszystkich niebezpieczeństwach, na jakie był narażony i młody wojak z „pomocniczej służby“ opowiadał jej o udrękach, jakie przeżył w biurze podczas tych dni bez końca, kiedy wojska walczyły w pobliżu Paryża i huk armat napełniał okolicę. Ojciec chciał go zabrać do Bordeaux, ale administracyjne nieporządki ostatniej chwili zatrzymały go w stolicy.
Uczynił też coś więcej. W dzień największego wysiłku, gdy gubernator Paryża wyprawił w automobilach wszystkich mężczyzn zdatnych do boju, on wziął karabin i nie wzywany wsiadł z innymi urzędnikami ze swego biura. Widział tylko dym, domy spalone, zabitych i rannych. Ani jeden Niemiec nie przeszedł mu przez drogę, wyjąwszy oddziału jeńców ułanów. Leżał kilka godzin nad brzegiem gościńca, strzelając... I nic więcej.
W danej chwili tego było dosyć dla Cziczi. Czuła się dumną, będąc narzeczoną bohatera, aczkolwiek udział jego w bitwie trwał tak krótko.
Ale po upływie paru dni sposępniała.
Przykro jej było wychodzić na ulicę z Reném, prostym żołnierzem, w dodatku w służbie pomocniczej. Kobiety z ludu, podniecone wspomnieniem swoich mężów bijących się na froncie, lub noszące żałobę po kimś ze swoich, zachowywały się wyzywająco. Widok tego delikatnego, republikańskiego książątka zdawał się je drażnić. Często Cziczi słyszała w przejściu urągliwe wyrazy w zastosowaniu do „Kryjaka“. Jakże się będą śmiać jej przyjaciółki!
Syn senatora odgadł niewątpliwie jej myśli i stracił również swój uśmiechnięty spokój. Przez trzy dni nie pokazał się u Desnoyers'ów. Wszyscy myśleli, że go zatrzymała jakaś pilna robota w biurze.
Pewnego dnia zrana Cziczi, idąc w stronę Lasku, ujrzała zmierzającego ku niej oficera.
Miał na sobie nowiutki mundur, nowego niebiesko-szarego koloru „horyzontu“, przyjętego teraz w wojsku francuskiem. Opaska kepi była złocona, a na rękawach błyszczał trójkącik. Poznała go po uśmiechu, z jakim się ku niej zbliżał, po wyciągniętych rękach. René oficerem!... Jej narzeczony podporucznikiem!...
— Tak; nie mogłem dłużej wytrzymać! Nasłuchałem się dosyć!
Za plecami ojca i posługując się jego stosunkami, dokonał w ciągu paru dni tego przeobrażenia. Jako student Szkoły Centralnej mógł zostać podporucznikiem w artylerji rezerwy i prosił, by go posłano na front Kończyła się służba pomocnicza!... Za dwa dni jedzie na wojnę.
— Tyś to uczynił! wykrzyknęła Cziczi — Tyś to uczynił! Patrzyła na niego blada, z oczyma rozszerzonemi, które zdawały się pożerać go z zachwytu.
— Pójdź, mój mały!... Pójdź tutaj, słodki żołnierzyku... Winna ci coś jestem!
I wciągnęła go w boczną uliczkę. Wprawdzie była ona również uczęszczana jak główna aleja, ale co ją to obchodziło! Z uniesieniem zarzuciła mu ręce na szyję, ślepa i obojętna na wszystko, co nie było nim...
— Masz... masz!...
I wycisnęła mu na ustach dwa donośne, gwałtowne pocałunki.
Poczem, chwiejąc się na nogach, nagle omdlewająca, przyłożyła chusteczkę do oczu i zaczęła płakać rozpaczliwie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.