Dąb albo barani kożuszek

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Władysław Wójcicki
Tytuł Dąb albo barani kożuszek
Pochodzenie Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe
Wydanie trzecie pomnożone
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Andriolli, Kostrzewski, Sypniewski, Pillati, Witkiewicz, Gerson
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Dąb albo Barani Kożuszek.



Piękna królewna miała srogiego i przykrego ojca. Nie mogąc wytrzymać w domu, wdziała na się kożuch brudny i poszła wyszukać służby.
Z państwem ojca graniczyła królowa wdowa, mająca jedynaka syna, co, naglony ażeby pojął żonę, długo nic mógł dobrać małżonki. Do niéj się to w służbę do kuchni udała królewna. Nadeszło święto. Biedna pomywaczka chciała pójść do kościoła, ale pani wyniósłszy garniec maku, zmięszanego z popiołem, rozkazała, by osobno mak wybrać, bo nie prędzéj pójdzie do kościoła, dopóki roboty zadanéj nie skończy.
Usiadła więc na podwórzu i gorzko zapłakała sobie. Aż w tém nadlecą dwa siwe gołąbki: — Nie płacz, królewno! — wyrzekną słowami z cicha! — połóż się na murawie i śpij spokojnie, my ci mak wybierzem i zbudzimy rychło, a jeszcze będziesz w kościele.
I sen jéj skleił powieki. Zbudzona patrzy i widzi z dziwem, że mak przebrany. Niesie do pani i śpieszy do lasu.
Na drodze spotkała młodego królewicza, któremu bicz upadł, podnosi mu i oddaje, a młodzieniec rozgniewany, uderza ją po kożuchu. Spłakana, poszła do boru. Tam w zarośli stał dąb wielki, z którego wszystko, co zapragnęła, mieć mogła. Uderzy weń ręką i rzeknie:
— Otwórz się, otwórz, złoty dębie! niech mam bogate suknie, i kolaskę i dworzan.
I wnet złociste błysnęły na niéj szaty, wsiadła w bogatą kolasę, a otoczona licznym dworem, pojechała do kościoła.
Zaledwie weszła, wszystkich się oczy na nią zwróciły. Był i obecny królewicz młody. Ujęty wdziękiem i jéj urodą, szle do niéj marszałka swego, by się dowiedział zkąd ładna pani?
— Z podniesionego biczyka! — odrzekła zapytana.
A młody królewicz napróżno szukał grodu lub wioski z takową nazwą.
I znowu kilka upłynęło niedziel, nadeszło święto, a pomywaczka znowu prosiła pani, aby jéj pozwoliła do kościoła. A pani znowu wynosi dwa garnce maku z popiołem, by osobno mak wybrała, bo nie prędzéj pójdzie do kościoła.
Usiadła więc znowu na podwórzu, i gorzko zapłakała sobie: aż wtém nadlecą dwa siwe gołąbki.
— Nie płacz, królewno! — wyrzekną z cicha; — połóż się na murawie i śpij spokojnie, my ci mak wybierzem, zbudzimy rychło, a jeszcze będziesz w kościele.
I sen jéj skleił powieki. Zbudzona, patrzy, widzi, że mak przebrany. Niesie do pani, śpieszy do lasu. Aż na dziedzińcu spotyka królewicza, co szukał pierścienia złotego. Znajduje królewna pierścień i oddaje młodzieńcowi: a ten gniewny, odbiera pierścień, samą z gniewem odpycha, by szat bogatych nie pobrudził sobie.
Spłakana, poszła do lasu, tam w zarośli stał dąb wielki, z którego wszystko, co zapragnęła mieć mogła. Uderzy weń ręką i rzeknie:
— Otwórz się, otwórz, mój dębie złoty! niechaj mam szaty, pojazd i dworzan. I wnet bogate na niéj jaśnieją szaty, złocisty pojazd zajeżdża, i orszak liczny z barwą dworzanów, w około panią otacza.
Zaledwie weszła do cerkwi bożéj, wszystkich się oczy na nią zwróciły. Był i obecny królewicz młody. Ujęty wdziękiem i jéj dorodą, szle do niéj marszałka swego, by się dowiedział zkąd ładna pani?
— Ze złotego pierścienia! — odrzeknie słudze. Młody królewicz napróżno szukał grodu lub sioła z takową nazwą.
I wraca nazad z dworem do lasu, dąb ukrył pojazd i orszak dworzan, zamknął się znowu; młoda królewna okryta brudnym kożuchem, poszła do zamku królowéj, kędy mieszkała.
I znowu kilka upłynęło niedziel, nadeszło święto, znowu prosi do kościoła. Już jéj pani nie zadała żadnéj roboty, a młoda królewna śpieszy do boru, uderza w dąb ręką i rzeknie:
— Otwórz się, otwórz mój dębie złoty! daj mi szaty najbogatsze, daj mi powóz najpiękniejszy, orszak dworzan najstrojniejszy.
Zajaśniały na niéj szaty, całe od złota i srebra, zaświecił pojazd ozdobny i orszak dworzan przy barwie Zaledwie weszła do cerkwi bożéj, wszystkich się oczy na nią zwróciły. Był i obecny królewicz młody.
A gdy napróżno szukał ją wszędzie, umyślił zdradą domacać prawdy. I skoro weszła, już beczki smoły, co w pogotowiu ukryte stały, rozlał przed kościół, i cały cmentarz oblał powodzią smoły.
Młoda królewna wychodzi z cerkwi, przylepia jéj się leciuchna stopa. Ucieka prędzéj, lecz jeden trzewik w zdobyczy ostawić musi. I wraca nazad z dworem do lasu, pełna obawy i trwogi; dąb ukrył pojazd i orszak dworzan, zamknął się znowu; młoda królewna okryta brudnym kożuchem, poszła na zamek, kędy służyła.
Królewicz młody cały w radości, porywa trzewik zdobyty i szuka wszędzie by odkryć piękność nieznaną. Napróżno szukał, obsyłał wszędzie: na żadną nogę trzewik się niezdał, nie było nogi tak składnéj, małéj.
Dręczony smutkiem i zadumany, chodzi przed zamkiem z głową schyloną; aż nadlatuje para gołąbków, obadwa białe jak mleko.
— Nie dumaj próżno, młody paniczu! — rzekły słowami i głośno — wiemy co myślisz i pragniesz. Przypomnij sobie kto ci niedawno na drodze biczyk podnosił, a kto ci potem zgubiony złoty pierścień wyszukał i oddał. Znajdziesz tam nogę na trzewik złoty.
I odleciały. Królewicz prędzéj wołać na zamek rozkazał, by pomywaczka w brudnym kożuchu przyszła do komnat złocistych.
Próżno płakała, daremne żale, na rękach prędko ją wnieśli, aż z pod brudnego kożucha błyśnie bogata szata i trzewik jeden. Poznano w on czas, że ta, co serce rozmiłowała królewicza, była wzgardzona w kuchni służebnica.
Wkrótce brzmiał zamek muzyką, pieśnią; z beczek się lały i miód i wino, bo obchodzono huczne wesele królewicza z baranim, jak nazywano, kożuszkiem.
A blizko dębu owego, co dawał szaty, pojazd i dworzan, królewna stawiła kaplicę na cześć, chwałę i podziękowanie Bogu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Władysław Wóycicki.