Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe (Wóycicki, 1876)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Władysław Wójcicki
Tytuł Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe
Wydanie trzecie pomnożone
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Andriolli, Kostrzewski, Sypniewski, Pillati, Witkiewicz, Gerson
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Galeria grafik w Wikimedia Commons Galeria grafik w Wikimedia Commons


KLECHDY.
STAROŻYTNE PODANIA I POWIEŚCI LUDOWE
ZEBRAŁ I NAPISAŁ
Kazimierz Władysław Wójcicki.

ILLUSTROWANE RYSUNKAMI:
ANDRIOLLEGO, GERSONA, KOSTRZEWSKIEGO, KSAW. PILLATEGO, SYPNIEWSKIEGO,
WITKIEWICZA.

RYTOWANE NA DRZEWIE PRZEZ:
GORAZDOWSKIEGO, HOLEWIŃSKIEGO, SCHÜBELERA, STYFIEGO, ZAJKOWSKIEGO
I DRZEWORYTNIĘ WARSZAWSKĄ.




Wydanie trzecie pomnożone.




WARSZAWA.
W DRUKARNI S. LEWENTALA.
Nowy Świat, Nr. 39.

1876.



K. Wł. Wóycicki.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 24 Февраля 1876 года.






Kazimierz Władysław Wójcicki.



Kazimierz Władysław Wójcicki, którego pięćdziesiątą rocznicę pracy literackiéj dnia 15 maja r. b. obchodziliśmy uroczyście, urodził się dnia 3 marca 1807 r. w Warszawie. Ojciec jego, Sandomierzanin, z powołania był lekarzem, praktykę miał rozległą, nawet i na dworze króla Stanisława Augusta, któremu towarzyszył do Petersburga i był świadkiem ostatniéj jego chwili. Pełnił téż obowiązki lekarskie przy dywizyi Kościuszki 1792 r., i znajdował się w bitwie pod Zieleńcami. Matka, Zofia z Zienkiewiczów, rodem Litwinka, była za młodu panną respektową u wojewodziny Mniszchowéj, siostry królewskiéj. Syn po dziś dzień zachował dla niéj cześć i miłość najżywszą, i wspomina ją, jak niewiastę prawdziwie świętą, wszystkie zalety swoje, głównie jéj wpływowi przyznając; bo choć sama nie odebrała ukształcenia wyższego, z serca, ożywionego duchem Bożym, mądrość czerpała, i dziecię swoje ucząc wiary i cnoty, zachęcała je do nauki książkowéj, ułatwiając ją zdrowa radą i opieką pomocna.
Z pensyi prywatnéj u Austyna, wszedł Wójcicki do drugiéj klassy szkół Pijarskich, w których egzamin dojrzałości złożywszy, gdy otwarto szkołę przygotowawczą do Instytutu politechnicznego, wstąpił do niéj, jako technik wyższy, na wydział chemiczny. Tu się żarliwie swemu przedmiotowi oddając, uczęszczał nadto jeszcze na kursa prawa i literatury w Uniwersytecie, i w téj ostatniéj tak się rozmiłował nareszcie, dzięki wykładom Osińskiego i Brodzińskiego, iż po dwóch latach rzucił szkołę techniczną, aby się całkiem temu zawodowi poświęcić, do którego być musiał powołanym widocznie, skoro mu przez pół wieku wiernym pozostał.
Tradycye, zaczerpnięte z ust rodzicielskich i starych kontuszowców z epoki Stanisława Augusta, gawędy Kuźmy, co go na kolanach swych huśtał, a brał udział w porwaniu króla, przysłuchiwanie się potocznym pogadankom staréj szlachty, pełnym przysłów i przypowieści, ocieranie się o wybitne postacie wpośród mieszczan Warszawskich, stykanie się z ludem wioskowym, podczas błogich feryj szkolnych, które spędzał rozkosznie w folwarku Sławacinku, w okolicach Białéj Radziwiłłowskiéj, gdzie w ostępach puszczy głębokiéj na grubego zwierza polując, od strzelców się uczył mowy rusińskiéj, a z nią także podań i pieśni; później opowieści legionistów, a nareszcie stosunki przyjacielskie z Tomaszem Święckim i przykład Zoryana Chodakowskiego: — wszystko to, razem wzięte, ostatecznie wpłynęło na rodzaj i kierunek prac Wójcickiego. Rozpoczął je za szkolnych jeszcze czasów, od studyów nad dziejami i literaturą polską dawniejszą, z kronik i dzieł starych notując skrzętnie, co tylko uderzało jego uwagę; a z drugiéj strony zapisując przysłowia, klechdy, tradycye i pieśni. W roku siedmnastym życiu swojego, miał już tego zasób obfity, a przy nim pełną tekę poetycznych utworów własnych, które sam wszakże najsurowiéj osądził, i w ogień je wrzuciwszy, rymotwórstwu dał za wygraną.
Stanowczo jednak raz na zawsze utwierdził się Wójcicki w swym zawodzie upodobanym, w skutek konkursu, który Towarzystwo przyjaciół nauk ogłosiło podówczas na rozprawę o zwyczajach, obyczajach, podaniach, pieśniach i przysłowiach ludowych. Na wieść o tém, młody nasz badacz rozgorzał taką żądzą spróbowania sił swoich na tém polu, tak mu już drogiém, iż póty molestował matkę kochaną, póki nie przystała na jego prośbę i z zasiłkiem pieniężnym nie dała mu krzyżyka na wędrówkę po kraju, dla czerpania z żywego źródła materyałów potrzebnych.
Uszczęśliwiony, z radości się nie posiadając, puścił się z kijem w ręku i podróżną teką pod pachą na pielgrzymkę pomiędzy wioski, najprzód w Bialskie, a późniéj w Mazowieckie, Sandomierskie, oraz Krakowskie strony. Po dwakroć, od wiosny aż do późnéj jesieni tę wycieczkę odbywszy, z trudem i nakładem nie małym, a nawet z narażeniem zdrowia po części, dostąpił wreszcie téj pociechy i chluby, że plony zgromadziwszy bogate, sporą na zadany temat księgę napisał i złożył ją na konkurs.
Towarzystwo przyjaciół nauk do oceny tego utworu wyznaczyło: PP. B. Rakowieckiego i Kazimierza Brodzińskiego, którzy sąd pochlebny o nim wydali, lecz autor nie otrzymał nagrody; konkursu bowiem tego Towarzystwo z zasady nie uznało za doszły, gdyż najmniéj dwie rozprawy były na to potrzebne, a tu jeden tylko Wójcicki bez współzawodników w szranki wystąpił.
Mimo ten przykry zawód, nie zraził się młody pracownik, owszem, przy téj okoliczności bliżéj się zapozna wszy z Hrodzińskim, zaszczycony zczasem jego przyjaźnią, tém większą miał podnietę do pracy, a materyały, które zebrał w swoich wędrówkach i wrażenia, jakie z nich wyniósł, ustaliły jego zamiłowanie i pięknie się w późniejszych dziełach zużytkowały. Pracował tedy daléj z równym zapałem, i już w r. 1826, oprócz podań, przysłów i pieśni, miał zbiór życiorysów i rozpraw o starożytnościach i literaturze ojczystéj, wynoszący aż kilka tomów, przepisanych na czysto i oprawnych porządnie. Był to owoc najczystszego tylko zamiłowania, bo niestrudzony nasz pracownik, naówczas ani marzył, aby mógł je drukiem ogłosić, i to już za wielkie szczęście uważał, że dwa jego przysłowia historyczne z objaśnieniami Gazeta Korespondent umieściła w swych szpaltach. Szczęście to zaiste było niewysłowione, a tém większe, iż przysłowia te wyszły z druku w sam dzień imienin jego matki najukochańszéj, bo mógł je niby na wiązanie z czcią synowską u stóp jéj złożyć; i chlubą napełniwszy jéj serce, błogosławieństwo od niéj rzewne i poświęcenie w łzach serdecznych na zawód swój chwalebny otrzymał.
Podnosimy tę okoliczność, widząc w niéj głębsze, tajemnicze znaczenie; bo ten syn dobry, u nóg matki ukorzony poczciwie, przez pół wieku pracy swéj literackiéj tak samo schylał czoło z miłością przed tradycyą piękną i zacną, która matką jest dobrych dzieci w teraźniejszości.
Po wydaniu téj pierwszéj pracy, przy końcu tegoż roku, Jakób Malinowski, młody inżynier, kolega Wójcickiego z szkoły politechnicznéj, poznawszy się z Ordyńcem, wydającym wówczas Dziennik Warszawski, porwał u p. Kazimierza jeden tom jego rękopismów młodzieńczych i zaniósł go redaktorowi. Ordyniec, dobrze oceniwszy wartość tych notat, wybrał z nich wiadomości o Szmigielskim, staroście Gnieźnieńskim, o Stańczyku i o Janie Grudczyńskim, i wydrukował je z kolei w swoim dzienniku, poczynając od stycznia 1827 r., a uzdolnionego młodzieńca zaprosił na stałego współpracownika. Ma się rozumieć samo przez się, że za prace, które ogłaszał, honoraryum wcale nie płacił, gdyż nie było to we zwyczaju w epoce owéj, gdy, jakeśmy wyżéj wspomnieli, autor widział się nagrodzonym sowicie przez samo ogłoszenie swoich utworów. To też poprzestając na téj nagrodzie, przez cały ciąg istnienia Dziennika, Wójcicki zasilał go swojém współpracownictwem, i serce mu rosło w chlubie poczciwéj, że przecież był czytanym i że imię jego wśród literatów coraz to więcéj nabierało rozgłosu; tak, iż wreszcie i Joachim Lelewel życzył sobie z nim się zapoznać, co też nastąpiło niebawem, dzięki pośrednictwu Ordyńca, oraz księdza Pijara Szelewskiego, profesora literatury polskiéj, do którego uczniów najlepszych i Wójcicki się liczył.
W 1829 i 1830 r. odbył wycieczkę do Krakowa, w Tatry, zwiedził Słowiańszczyznę Węgierską: Kroacyą, Serbią oraz Czechy, Morawy i Szląsk Austryacki, i wielki z téj wędrówki odniósł pożytek, jako badacz tradycyj i zwyczajów ludowych.
W rok późniéj osiedlił się w Galicyi na Pokuciu, u krewnych przyjaciela swojego, Dominika Magnuszewskiego, Raciborskich, zamieszkałych z Załuczu, po nad Prutem, niedaleko od Kołomyi. Tutaj dnia 10 listopada 1832 roku, pojął w związek małżeński siostrę Dominika, Annę Magnuszewską, w któréj sercu szlachetném i umyśle podniosłym znalazł wszystko, co tylko żywot ludzki może ubłogosławić. W liście do autora życiorysu tego pisanym, tak się o niéj wyraża: „wpływ tego anioła dobroci i łagodności, téj prawdziwie świętéj niewiasty, zmiękczył mój temperament szorstki i prędki; ona mi uczyniła dom świątynią i rajem, gdzie żyje w całéj pełni szczęście rodzinne“.
Rok następny 1833, spędziła młoda para we Lwowie, gdzie Wójcicki zabrał stosunki z gronem liczném literatów miejscowych, którzy się często gromadzili u niego i prace swe odczytywali, a byli między nimi: Augustyn Bielowski, Józef i Leszek Borkowscy, Lucyan Siemieński, Józef Dzierzkowski oraz Dominik Magnuszewski, który często ze wsi przybywał na mile pogadanki w kółku serdeczném. Ze stosunków tych wykwitła Ziewonia, Noworocznik na rok 1833, w którym pod przewodnictwem Bielowskiego i Wójcickiego, wystąpił cały zastęp młodych szermierzy z hasłem ożywienia piśmiennictwa obumarlego. Rok ten, przepędzony we Lwowie wśród téj wiernéj drużyny, związanéj z nim jednością myśli i uczuć, Wójcicki do najmilszych we wspomnieniach swoich zalicza.
Za to następny zaznaczył się w jego żywocie szeregiem prób dotkliwych i przeciwności, które moralnie i fizycznie bolesne mu ciosy zadały. Wróciwszy do Warszawy, gdzie go zacny Brodziński ze współczuciem szczerém powitał, daremnie szukał sobie zajęcia i sposobu do życia. Rad nie rad, musiał z żoną i dzieckiem przytulić się pod skrzydła kochających rodziców, którzy na Podlasiu wówczas mieszkali. Tam cały rok przepędził, skołatany, schorzały i ciężką bezsennością trapiony, dla osłodzenia któréj, dobra matka sprowadzała do domu prządki, aby mu, jak umiały, baśnie prawiły. I wtedy to, pod wrażeniem żywego słowa, znaczną część Klechd i podań ludowych spisał, które późniéj uzupełniwszy, 1837 r. drukiem ogłosił.
Od rodziców przeniósł się do Jachronki nad Narwią, gdzie rządził cegielniami Banku Polskiego; późniéj z krewnym swéj żony, wziął dobra Górę pod Modlinem w dzierżawę, i żarliwie z zamiłowaniem oddał się gospodarstwu na roli. Ale mu szczęście nie służyło w nowym zawodzie; doznawszy ciężkiéj klęski w skutek wylewu Wisły, straciwszy na dzierżawie folwarku w Łosiéj Wólce, rozstać się musiał z ukochaném życiem ziemiańskiém i na miejski bruk się przesiedlić.
Zamieszkał więc znowu w Warszawie, gdzie z rodziną, coraz się zwiększającą, utrzymywał się przez lat kilka z lekcyj prywatnych, i u domowego tylko ogniska, które dlań zawsze blaskiem prawdziwego szczęścia jaśniało, znajdował jak pociechę na troski, tak też i zapłatę za krwawe trudy i zachętę do wytrwałości.
Dopiéro 1845 r., dyrektor Komissyi Rządowéj Sprawiedliwości, Onufry Wyczechowski, otoczył go swoją opieką i zamianował archiwistą głównym i bibliotekarzem Senatu, a następnie dyrektorem drukarni przy téjże Komissyi, i powierzył mu redakcyą Dziennika praw.
Po utracie téj posady w 1862 r., znalazł się w położeniu nader krytyczném, z liczną już naówczas rodziną, zostawszy usuniętym od pracy, którą sobie zdobywał środki do jéj utrzymania i wychowania. Ale w trudnym tym razie nie dała mu zaginąć żywa sympatya, jaką przez pisma swoje w całém społeczeństwie pozyskał; niwa zaś literacka, uprawiana przezeń z takiém zamiłowaniem, a tak, pod względem materyalnym, niewdzięczna, po raz pierwszy wywdzięczyła mu się w dwójnasób, z niéj mu bowiem przyszła i pomoc i pociecha najsłodsza. Adolf Hennel, współpracownik Gazety Polskiéj, wpadł na pomysł bardzo szczęśliwy, aby na korzyść Wójcickiego wydać książkę zbiorową, i znalazł tak gorące współczucie, iż pięćdziesięciu literatów nadesłało do niej swe prace, pięciu drukarzy podjęło się darmo wydania, a ogół znaczny nakład najskwapliwiéj rozkupił. Nadto zaś właściciele listów zastawnych byt jego jeszcze lepiéj zabezpieczyli, obrawszy go prezesem swojego komitetu przy Towarzystwie Kredytowém Ziemskiém, na którym to urzędzie pozostaje do dziś dnia, czterokrotnie już obierany.
Działalność literacka Wójcickiego jest za prawdę godną podziwu! Pracownik ten niestrudzony, przez lat pięćdziesiąt, prawie się nie odrywał od pióra, największemi nawet przeciwnościami, w najtrudniejszych okolicznościach życia, nie dając się zbić z toru, na który go prawdziwe powołanie raz wprowadziło. Od r. 1826, to jest od najpierwszego wystąpienia w Korespondencie, mnóstwo dzienników, pism zbiorowych i peryodycznych, równie w kraju jak za granicą, utworami swemi zasilał i zasila dotychczas, sam był jednym z założycieli Biblioteki Warszawskiéj 1841 r., której w dziewięć lat potém objął redakcyą i prowadzi do dziś dnia, a która przedewszystkiém jemu to winna, że przebyła szczęśliwie kryzys między 1863 a 1865 r.; w r. 1845 zredagował Album Warszawskie, wydane przez Strąbskiego na wystawę sztuk, przemysłu i handlu w Ratuszu Warszawskim, pierwsze pismo polskie illustrowane przez Wincentego Smokowskiego; daléj 1848, 1849 r. wydawał Album literackie, zbiorowe; od 1859 do 1866 r., był współpracownikiem Tygodnika Illustrowanego; a 1865 przyczynił się do założenia Kłosów i rok już jedenasty jest ich współredaktorem; nadto zaś przez lat dziesięć z górą wydawnictwa Encyklopedyi Orgelbranda, to jest od początku jéj, aż do końca, był członkiem komitetu redakcyjnego i wiele artykułów literackich i historycznych do niéj dostarczył.
Z dzieł Wójcickiego, ogłoszonych osobno, najpierwszém były Przysłowia narodowe, 1830 r. wydane, a za niemi w ślad poszło 75 tomów, bądź utworów oryginalnych, bądź wysokiej wartości materyałów historycznych i etnograficznych, odnoszących się do przeszłości ziemi rodzinnéj. Najświeższą jego pracą, której tom pierwszy ukazał się w książce oddzielnéj, a ciąg dalszy drukuje się obecnie w Bibliotece Warszawskiéj, jest Warszawa i jéj społeczność w początkach naszego wieku.
Pobieżny ten pogląd na życie i na pracę poczciwą jubilata naszego, słabe tylko daje wyobrażenie o zasługach jego niepospolitych w piśmiennictwie krajowém. My zaś na tém już poprzestając, zakończymy szkic swój biograficzny wyjątkiem z listu Wójcickiego do jednego z przyjaciół i wielbicieli jego: „Choć zacząłem rok 70 życia, i chociaż lata cisną, myślę i czuję w całej pełni młodości, a moich wspomnień, które nadlatują w każdej wolniejszéj chwili, pełno, niby kawek na słotę. Wiele już ich wprawdzie spisałem, ale dwakroć tyle mam w swej pamięci, bo Opatrzność mi dała wiele zaznać i widziéć, stawiając mnie w takich okolicznościach, żem brał udział w wielu ważnych sprawach, i nieraz się spotykał z ludźmi, wysokie stanowisko w społeczeństwie zajmującymi. Wiele trosk i zawodów w życiu doznałem, ale téż i pociech nie mało, z których najwięcéj szczęściu rodzinnemu, oraz współczuciu swych współziomków zawdzięczam. Dziś tylko proszę Boga, ażebym mógł chociaż na kilku zagonach roli osiąść, i z wierną towarzyszką życia, pod jéj opieką, a przy zażegnaniu Bożém, chociaż raz w zaciszy wiejskiéj spocząć i odetchnąć swobodnie, zdala od gwaru światowego, w gronie ukochanéj rodziny. Tam radbym skończyć żywot, ale pierwéj zostawić to, nad czém pracowałem lat z górą 40, to jest „Starożytności polskie i przysłowia narodowe.“
Obyż Opatrzność ziściła to skromne pragnienie pracownika niestrudzonego.

A. Pług.



DO
Kazimierza Władysława Wójcickiego.



Komuż bliżéj, jeżeli nie Wam, kochany ojcze Kazimierzu, znanym jest prastary obyczaj Słowiańszczyzny pogańskiéj, na mocy którego największy w rodzeństwie przywiléj, spadał na najnieudolniejszego właśnie? Promień tego współczucia i téj opieki dla słabszych, czyliż-bo nie był zawsze w dziełach i pismach Waszych najcenniejszym klejnotem.... tego oto jubileuszowego wieńca, który społeczność nasza, wkłada obecnie, prawem dziękczynnego zwrotu, na Waszą sędziwą głowę? Przeto się nie zdziwicie, że w chwili tak uroczystéj staję między Wami a publicznością, jako tłómacz uczuć współbraci najniedojrzalszy z nieobjętego już dziś dzięki Bogu prawa wielbicieli cnót i talentów Waszych.
I zaprawdę, jakkolwiek niezapracowane osobiście, jakkolwiek za wysokie i za ciężkie dla mnie, posłannictwo to, tak niemniéj wszakże słuszném jest i konieczném w wypadku niniejszym. Gdyby bowiem zaszczyt przemówienia z tego miejsca do Was i do czytelników Waszych, przypaść miał więcéj ku Wam zbliżonym nauką, zacnością, chwałą, na kim-że by się, powiedźcie, wybór wówczas zatrzymał?
Owóż, panie Kazimierzu, dziwnie nieraz traf wypadki splata. W miejscu i czasie, kiedyście z łona ciemnego tego i bezbrzeżnego morza, splot najcenniejszych pereł i korali wynieśli na stały grunt postępowego rozwoju, na słowiańskie wzgórze cywilizacyi narodowéj, chrześciańskiéj i wszech-ludzkiéj, w tem samém miejscu i czasie, ujrzało światło dzienne biedne i nędzne dziecię włościańskie. Nie jest-że naturalném, nie jest-że w pewnéj mierze sprawiedliwém, aby dziś, gdy ku uczczeniu pięćdziesięcioletniéj działalności jednego z najgodniejszych i najlepszych téj cywilizacyi przedstawicieli, perły one i korale wracają do Was, zdobne najpiękniejszym wynalazkiem wieków nowożytnych, sztuką drukarską i rytowniczą. — nie jest-że, mówię, właściwém, aby arcydzieło to doręczył Wam człowiek, myślą i pragnieniem należący już wprawdzie do Waszego, dziejami i przyszłością bogatego świata, lecz wiarą i pochodzeniem na zawsze przywiązanego do ubogich nizin gminnych?
Bez niczyjego tedy, jak sądzę, uszczerbku, przychodzę dopomnieć się tu o prawo, spełnić obowiązek wskazany mi z jednéj strony, przypadkowym zapewne i nic nie znaczącym lecz i nie codziennym zbiegiem zdarzeń, a z drugiéj, wspaniałomyślną i mądrą tradycyą praojców; przychodzę powiedzieć wstępnych słów kilka o naszych i Waszych, panie Kazimierzu, klechdach.
Jaka jest stosunkowa wartość słowiańskich tych podań ludowych? jakie ich pochodzenie? jaki wewnętrzny szacunek? — Wydobyć z siebie nowszą jakąkolwiek, nieznaną powszechności odpowiedź, jest prostém niepodobieństwem, po wszystkiém, co nam w przedmiocie tym przekazali badacze, znawcy i mistrze. Pozostało tedy chyba wyciągnąć z massy szczegółowych tych poglądów parę widoków ogólnych. I to też uczynię zwięźle i krótko.
Najprzód, co do wartości względnéj, czyli jak ją nazywa nie sam tylko praktyczny język czasów naszych, zamiennéj, starożytne wytwory fantazyi gminnéj, po dziś dzień przechodzące z ust do ust, z pokolenia w pokolenia na ziemiach słowiańskich, sięgaćby powinny cen bajecznych. Posiadają bowiem jeden z głównych, najgłówniejszy po temu warunek: rzadkość. Są unikatem. Przypominacie sobie może, panie Kazimierzu, historyę pewnéj grającéj tabakierki, przytoczoną w Ekonomii politycznéj J. S. Milla, jako przykład dla uwydatnienia zjawisk tego rodzaju. Powtórzę ją w wolném tłómaczeniu. Wypłynął ktoś, przypuśćmy, szlakiem wytkniętym przez Was przed czterdziestu laty, na pełne morze ludowe. Że się bacznie trzymał drogi staréj, dociera niebawem aż do zatoki Podlaskiéj. Ale jakże mu tu naraz zadanie zaciążyło, jak dalece urosły trudności i niebezpieczeństwa! Strony zaiste niebłogosławione! Znośniejszéj gospody nigdzie ani na pokaz, golizna i pustki na każdéj stacyi, co chłop, to ponure z pode łba spojrzenie, co dziewka, to uśmiech krzywy, a drogi jakie szkaradne, a krajobrazy jakie szare i monotonne na lewo i prawo! Słabnie animusz wędrowca za każdym głębszym wybojem, wyczerpuje się za każdym głodniejszym popasem obrok duchowy wzięty przy wyjeździe, aż póki w końcu zniechęcenie, śmiertelne zniechęcenie, do pary z nudą, nie wskoczy mu hołubcem na kozieł. Chybione przedsięwzięcie! Wypadnie pewno wrócić ze wstydem! Wyobraźmyż sobie teraz, powiada daléj Mill, że w rozpacznéj téj chwili ofiarują mu, żyd jaki stary, lutnię Jankiela, tę samą lutnię, która grała na weselu Zosi. Po tylu latach, moc dziś ona posiada cudowną, bo oto na pierwszy jéj rozdźwięk, wędrowiec oczom swym wierzyć nie chce. Gdzie niegdyś stały chaty kurne, wzniosły się naraz dwory Staszicowéj miary, gdzie próchniał dworek szlachecki, marmurami zalśknił pałac Paców. Z pod kołtunowatych kudeł wychyliły się chamom czoła godnie, uprzejmie i rozumnie. Zlazł brudny kożuch z karku matron wiejskich, litym słuckim pasem spiął parobczak samodziałek gładki jak sajeta. Na spieczone i popękane usta mołodyc, wystąpiła purpura królewskiéj dumy i dziewiczéj skromności. Zaszumiał lan pożytkiem stokrotnym, okryły się sady jabłkami złotemi....
Czegoby trzeba naszym podaniom ludowym, żeby u siebie, w domu, nabrały takiéj właśnie zamiennéj wartości, zmiarkować trudno; ale co jest pewném, to, że na obczyźnie, w całéj niemal rzeszy chrześciańskiéj, klechda do naszéj, podobna, jest czemś równie niesłychaném jak owa Jankielowa lutnia na Podlasiu. Powieści starożytnych, przeddziejowych, kształtów wyobraźni powstałych na wiele może wieków przed epoką naszą, a przechowanych w żywém słowie gminu, nie ma tu już wcale. Z niektórych cząstkowych wzmianek kronikarzy, z kilku strof Danta, z kilkunastu wierszy Getego, domyślać się chyba tylko można, że były, i że zginęły — na wieki, bezpowrotnie, bez śladu. Po leśnych zakątkach Turyngii, po skalnych grotach Kalabryi, u wybrzeży Bretońskich, śród Basków Pirenejskich, włóczą się jeszcze podobno jakieś starodawne urywki gadek i zagadek, jakieś, disiecta membra figur i mar mitologicznych, ale tak niepewne i tak przemięszane z massą świeżych, książkowych wymysłów, że sumienny badacz, nie wieloby pozyskał na wygrzebywaniu skamieniałych tych okruszyn z pod gruzów sztucznéj, podrobionéj bajceznosci, W miejscach więcéj otwartych, więcéj zbliżonych ku centrom przemy słowości zachodniéj, we Francyi środkowéj np. pospólstwo, rozproszone na atomy indywidualizmu, zatraciło w sobie nawet wszelką zdolność przechowywania jakichkolwiek zgoła tradycyj, tém bardziéj, że rewolucya, „przedpotopowe owe dziwactwa“, ogłosiła wyraźnie za owoc ciemnoty i zabobonu. To więc, co na Zachodzie, za całą cudowność przedhistoryczną, na jéj się miejsca usadowiło, nie warte dziś i wzmianki. Są to po większéj części wykoszlawione echa ech średniowiecznych, o czarnych rycerzach wykradających rumiane księżniczki, romansidłowe klecionki o awanturach Henryka IV lub Dyany z Poitiers i tym podobne bawidełka erudycyi niewybrednéj, któréj mistrzem Bibliofil Jakób. W Gennańszczyźnie, powiadają, lepiéj cokolwiek rzeczy stanęły i stoją, pod tym przynajmniéj względem, że zabytki starożytnéj w ludzie twórczości, spisano tu i zaaktykowano dość na czas przed ich zgonem w ustném, żywém słowie. U ludów romańskich, warunki i na to zdaje się nie pozwoliły. Zaznaczmy takowe pobieżnie. Ruch pojęć i wvobrażeń, stanowiący postęp oświaty europejskiéj, możnaby sobie przedstawić w kształcie dwóch, nad ziemią zwieszonych chmur lub nawałnic, z których jedna, uczuciowa i fantazyjna, wysuwa się ku środkowi naszego lądu, od południowego wschodu, od płaszczyzn środkowéj Azyi, druga zaś, formalna i rozumowa, a będąca odbiciem tamtéj, roztacza się w kierunku przeciwnym, od zachodu, od Atlantyku i jego śródziemnéj odnogi. Pierwsza skrzy się niby rozpalone żużle metaliczne, druga przybrała, w ostatnich szczególniéj czasach, postać i właściwości wygasłego już popiołu. Ze starcia się law tych, oskrzydlających się wzajem od połowy, wynika okrainowa strefa pośrednia, wahająca się, rodzaj zneutralizowanego, po spotkaniu, rozejścia się dwóch fal antynomicznych; miedza żywiołów pogodzonych na chwilowe zawieszenie broni, niezmiernie przeto sprzyjająca swobodnemu przebiegowi wybujałéj wyobraźni gminnéj w krainy pamiątek refleksyj nie się ustalających, przebiegowi rozpłyniętéj treści ludowéj, w tężejące formy narodowe. Otóż co się stało: graniczny ten pas, tak szybko przemknął po nad dziedzinami rornańskierni, a głównie po nad Francyą, że żadna téj natury krystalizacya osiąść nie miała czasu na glebie dziejowéj. W najdawniejszych piśmiennych pomnikach szczepu, nie sposób dojrzeć najmniejszego odblasku tradycyi, pieśni, obyczaju, przysłowia gminnego. Żywioł to już, czy jeszcze, do rachunku tu nie należący. W poematach o Cydzie, o Rolandzie, o wyprawie Albigejskiéj, gra się odbywa bez niego, między trzema potęgami nic z nim, rodowo, nie majacemi wspólnego, między prawno-polityczną towarzyskością rzymską, poczynającym prozelityzmem, lub sekciarstwem chrześciańskim i półbarbarzyńską rycerskością zdobywców. Od pojęć, uczuć, tonu, tchu, coby nam choć zdalcka, choć obrazowością przypomniały ciepło ziejące z Sadu Libuszy lub słowa o pułku Igora, równie tu daleko, daléj może niźli dzisiejszym utworom mistrzów francuzkich, Larnartina, Musseta, Wiktora Hugo do dzieł Magnuszewskiego lub Słowackiego, do Balladyny np., którą — dodam nawiasem — ziomek nasz, kochany ojcze Kazimierzu, p. Lozo, w świeżych swych uwagach, bardzo pięknie i trafnie nazwał „cudnym okazem polskiego ostrołucza, słowiańskim tumem o czerwono oświetlonych oknach“, płomykową rzekłbym świątynią pogańską, wzniesioną z ojczystego budulca, wedle linii zarodkowéj, generacyjnéj, któréj znak jak łza czysty, leży oto przed tobą czytelniku, zaklęty w jednéj z klechd niniejszego zbioru...
Lecz zkąd-że, z jakich ojczyzn i wieków są rodem te nasze doryckie i gotyckie zawiązki architektoniki narodowéj?
Dzięki filologii porównawczéj, umiejętności młodéj, wczorajszéj, lecz już wielu pierwszorzędnemi odkryciami wsławionéj, zagadnienie to uczonemu łatwiéj dziś jeszcze rozwiązać niż nam z rozwiązania jego skorzystać i takowe tu zapisać. Baśń słowiańska ujrzała światło dzienne w tém samem gnieździe, gdzie w pierze porosł i nasz język ukochany, język z którym się ona związała jako dusza z ciałem. Jest siostrą rodzoną — starszą najniewątpliwiéj, gdyż z dziedzicznych dóbr lichą zaledwo cząstkę skarbów dla siebie wzięła — siostrą mitologii Wedyjskiéj z czasów poprzedzających rozejście się wielkiéj rodziny Aryów na dwie strony świata: Aryów bramanów na południe, Aryów europejskich na północny zachód. Liczy więc obecnie do trzydziestu sześciu wieków istnienia. A choć ją takie otchłanie lat i przestrzeni przedzieliły od młodszéj, choć w rozłączeniu, ze źródeł tylu czerpała dla siebie zasiłek, po dziś dzień przecież nic zatraciła rodowych rysów oblicza, nic zatarła na sobie zasadniczych cech charakteru. Klechda indyjska i klechda nasza, są jak dwa portrety wspólnéj, w błękitach oddalenia pogrążonéj lecz w głębi wspomnień dziecinnych zawsze żyjącéj matki, portrety, z których jeden wyraziście się odbił na spokojnych lazurach Gangesu, a drugi smętnie spoczął na zmąconych, u dalekiego gdzieś ujścia zatamowanych wodach Narwi. Niestety, cud téj pokrewności, nie każdy oglądać może dobrą tylko chęcią i wola; dla pochwycenia podobieństwa podstawowego, typowego, prosty śmiertelnik posiada dziś wprawdzie wiele już ułatwień w popularnych pracach syntetyczno-filologicznych badaczy takich jak Burnoufowie, Max-Müller, lub Pictet. Ale gdzie dopiéro powinowactwa owe występują w całym swym blasku, w całym powabie pierworodnéj czystości, to przy analizie szczegółowéj. Tutaj dopiero rozkosz zdobytéj tajemnicy staje się rzeczywistą, a zarazem i niespożytą. Niespożytą, pojedyńczych bowiem drobiazgów jest ilość nieprzebrana, pomiędzy zaś drobiazgami zachodzić ma tak niekiedy uderzająca, tak dziwna tożsamość, tożsamość tego co żyje tutaj, w jednéj miejscowości z tém, co skamieniało gdzieindziéj, że na jéj widok doznaje się wrażenia, o jakiém zaświadczyć by nam coś mógł tylko paleontolog, który przerzucając gładzony kamień z epoki czwartorzędowéj, znalazłby na nim, głębokiemi literami wyryte, dzieje swojéj rodziny i własne nazwisko. Cobyście np. powiedzieli na to, panie Kazimierzu, gdyby Wam wziął kto klechdy Wasze, i wszystką ich treść główną, wraz ze zwrotami raźniejszemi, wraz z kraśniejszemi obrazkami, przy nietykalném zachowaniu szkieletowego wiązania, powtórzył starym sanskrytem w dosłownych cytatach, nie z Wedy, to z Ramajany, nie z Ramajany to z Mahabaraty? A jednak sambym to uczynił, gdyby mnie losy nie skazały były na dośmiertne już odtąd nieuctwo...
Fakt owego niezłomnego oporu początkowéj, nad kolebką plemienia tęczowo zarzuconéj twórczości, godzien jest wszakże uwielbienia nie tylko mędrców i kapłanów wiedzy, lecz i wiernych. Ileż-bo i jakich to kolei nie przechodził każdy z tych pierwozlepków, luzem lub w gromadzie, zanim się do nas dostał! W przebojach przez stepy bez dróg, przez góry bez ścieżyn, przez rzeki bez brodów, w poprzek pokoleń tysiąca, różnéj wiary, mowy, obyczaju, od Pendżabu do Kaukazu, od Kaukazu na Ukrainę, z Ukrainy na brzegi morza Baltyckiego, przeżył on i doświadczył więcéj, niż najpotężniejsze świata monarchie przenieśćby na sobie zdołały. Umierał, pewno razy z kilkanaście. Mogiłę sypano mu już może zaraz przed samą podróżą, przy pożegnaniu progów ojczystych; kurhan wznoszono dlań w lat sto lub dwieście na ziemi perskiéj; grób potrzykroć kopano śród Arabów. Gdy jeszcze był dzieckiem, po razy kilka zaczajał się nań w puszczy z maczugą zbójecką ohydny duch złego, Madhou; gdy zestarzał, ileż to po nim styp nie wyprawiono śród stepów (tepe, tumulus) afganistańskich! Tu, w połowie już drogi, dosztukowano mu nogę Chazarską, ówdzie sam on sobie podwiązał szczękę chustą Jadźwińską, gdzieindziéj Waręg, latkę mu przypiął skandynawską. A i tak się zdarzało, że gdy na miejsce dowlekał się sam tylko kołpak tatarski, ze smutném słowem wieści i krwawém piętnem na przyłbicy, ciało tymczasem w połowie szło na postronku ku Wołdze, w połowie dosychało na palu nadbosforskim. I ztąd to nieskończona owa różnolitość szat i struktury zewnętrznéj w podaniach naszych, różnolitość ukrywająca pod sobą, czasem do niepoznania, istotny, typowy plan legendy. Jedne są jakby usiłowaném, prozaiczném i ciężkiém przypominaniem cieplejszych i barwniejszych obrazów południowego nieba, po przez uporne mgły i zawieje nadniemeńskiéj przyrody; taką jest klechda Czarownik i uczeń. Drugie, osnowę jedwabnéj pajęczyny indyjskiéj, przetykają miedzianym wątkiem skandynawskim, z inkrustacyą germańskiéj przebiegłości i turańskich dziczyzn; za taką uważam Szklanną górę. Trzecie, mienią się wciąż, od początku do końca, dwoma tylko najczystszéj wody kolorami, genezyjnoaryjskim i pochodnym lechickim; to Uroczne oczy. Czwarte, na tradycyjny jakiś temat nawijały tkaniny wszelkie, cienkie i grube, szale perskie, kobierce tureckie, koce awarskie, huńki mongolskie, rohożki ruskie i szuby litewskie, po przez cały może cykl wędrówek plemienia, jako np. ta zgmatwana powieść o Duchu pogrzebanego. Piąte, w powłoce obco-plemiennéj, drgają i błyszczą treścią, najwznioślejszych rodzimych uczuć, których to dyamentów choć jeden atom skrzy się niewątpliwie w sercu każdéj polskiéj niewiasty; wzorem tu może być baśń o Zaklętym we wronę, zimna, chuda, fińska z wierzchu, światła, zacna, aryjska z ducha. I tak bez końca: sny wschodnie w szyszakach zachodnich, srebrno-włose i modrookie królewny północy na hebanowych tronach południa. Rój żuków czarnych, pszczół żółtych, motyli białych, na złotych promieniach słowiańskiego słońca, po nad różanym krzakiem indyjskim.
Na ogół, większość przybłędnych tych odmian i dodatków, powoduje prostą jéno transformacyę; dotycze kształtów samych, nie sięga do wnętrza. Skorupa posiada rzeźbę i farby gruntu lub gruntów, na których osiadała, do których się dotykała; ślimak-myśl wije się w niéj zawsze po swojemu, trybem aryjsko-słowiańskim. Bywają jednak okazy całkiem innego, odwróconego niejako układu; nieocenione, wyjątkowo ciekawe okazy czegoć w guście prawdziwéj metamorfozy. Gdy Bóg da doczekać przyjedziecie tu do nas, kochany ojcze Kazimierzu, za lat dwa, na wystawę powszechną. Zwiedzając wtedy Muzeum historyi naturalnéj, w mineralogicznym jego dziale zwrócicie niezawodnie uwagę na pewien gatunek stwardzielizn, których definicyi odpowiedniejszéj szukaćby chyba zależało w fantazyi gminnéj. Spójrzcie np. na ten oto kawalec drzewa. Modrzew’ to najczystszy. Włókna jego i zwoje wyglądają jakby wczoraj przyszły z Czarnolesia. Pod mikroskopem nie brak mu ani jednéj tkanki, ani jednego włoskowatego pyłka. A wszelakoż indywiduum nie należy już do własnego świata; przestało być rośliną. Atomy jego, jakby pod wpływem tajemniczego zaklęcia, skamieniały. Odbyło się w niém coś podobnego do metampsychozy, gdyby wyraz ten wolno dziś było używać w jakim kolwiek znaczeniu. Zaszła tu transformacya tém ciekawsza, że nauka w niektórych tylko razach może się zdobyć na znośniejsze tłómaczenie powodów onéj. Jakoż, wyobraźmy sobie dwa ciała, m i n, z których pierwsze posiada własność rozpuszczania, roztwarzania drugiego; zestawmy je z sobą. Metamorfoza, przy któréj-by ciało n przybrało własności ciała m, nie straciwszy krystalicznego swego układu, dałaby się jeszcze może pojąć. Zasada trawiąca, napastnicza, m, otacza tu — rzecbyśmy gotowi jestestwo względem siebie bierne, n, ogarnia je i podbija, nie naruszając konstytucyjnych jego pozorów, które najmniejszego oporu nie stawiły. Potężny nachodzi słabeusza i domem jego owłada; nie możebności w tém jeszcze nie ma. Lecz przypuśćmy stosunck odwrotny; przypuśćmy, że słaby uderza na mocnego, n na m, święcona kreda na czarnoksięzką stal, jagnię na wilczą jamę, Ś-ty Paweł na Nerońskie saturnalje. Jest-że do czegokolwiek podobném, jest-że zgodném z logiką i doświadczeniem, ażeby w takich razach „pokorny i cichy“ prawa swe narzucił wielmożnikowi? — A jednak właśnież, gdyby nawet twierdzących w téj mierze przykładów nie było w przyrodzie, gdyby nie znały ich ani dzieje ani serce ludzkie, jeszczeby i w takim wypadku znalazł się dowód, że na świecie istotnie są rzeczy, o których ani się kiedy śniło filozofom. Dowód ten złożyłaby nam, w ostatnim razie i klechda słowiańska o Madeju. Bo téż, śród nieprzeliczonéj chłopskiéj czeredy turkusów, szmaragdów, opalów, topazów, onyksów, jest to prawdziwy, gminnego wytworstwa, wójt-brylant o sympatycznych przymiotach bursztynu...
Gdy biorąc prześliczną tę legendę do rąk, sławimy w niéj ukochane od wicków cnoty rodowéj odpowiedzialności, cementowe te cnoty wszelkich trwalszych towarzyskich związków; gdy rozważając szczegółowo treść podania, zastanawiamy się nad zagadkowym cyrografem, na mocy którego rodzic oddaje w posiadłość szatanowi to, czego sądzi że w domu nie ma, a w domu właśnie już było dziecię (o milionach dusz swoich często w ten sposób nie wiemy); gdy w końcu, śledząc za biegiem zagadnień wysnuwających się boleśnie z założenia wstępnego, dochodzimy do punktu, w którym się zagadnienia owe wywiązują w tryumf dla niesłusznie pokrzywdzonych i w miłosierne przebaczenie dla zbrodniarzy czyliż nie jesteśmy przekonani, czyliż nie jesteśmy pewni, że mamy tu przed sobą utwór z krwi i ciała nowożytny, utwór na wskroś owiany i przejęty duchem chrześciańskim? Tymczasem wszakże pogląd nasz, tak sformułowany, w połowie tylko czci prawdę. Gdyż, jeżeli obecna dążność, obecna myśl powieści, jest w rzeczy saméj pochodzenia nowoczesnego, średniowieczno chrześciańskiego, to natomiast jéj forma, kształt, jéj właściwości zewnętrzne, przy baczniejszém zastanowieniu, wykazują rodowód bez porównania dawniejszy; noszą na sobie piętno pogańszczyzny odwiecznéj. Nie ma zaiste w baśni naszéj ani jednéj zasadniczéj cechy, nie ma w odkamieniałym naszym Madeju ani jednego główniejszego rysu, któryby nie był świadectwem wyrazistém, dotykalném, że nasz król-brylant należy do téj saméj plemienno-krysztalizacyjnéj gleby, z któréj powstały święte hymny Wedyjskie. Ponieważ zaś każda forma o własną się treść dopomina, ztąd koniecznie wnosić trzeba, że w podaniu naszém tkwila téż ongi i idea nieskończenie starsza, starożytniejsza od téj, jaka w niem zwycięzko osiadła od lat dopiero może tysiąca. Niektóre z odblasków przedpotopowéj owéj idei, migocące jako blade światło jutrzenki przy wzeszlém słońcu, dziś jeszcze nawet pochwycić można.
Podstawowe, czyli raczéj rdzenne wyobrażenia klechdy: poczucie się do winy po spełnionym występku, konieczność pokuty i zadość uczynienia, rozgrzeszenie przez skruchę i ofiarność — te kardynalne punkta moralności chrześciańskiéj, liczą się do naczelnych artykulów wiary i naszych takoż praojców Aryów. (Zob. Rig-vedę, VII, 86, 7; VIII, 87, 7). Przeświadczenie, że zły czyn przodków spada na potomków i odkupienia wymaga, przeświadczenie stanowiące zawiązek powieści o Madeju, nie mniéj mocno ugruntowaném było w duszy Hindusów (Rv. VII, 86, 5). Obrzędowe nawet szaty skruchy, akt spowiedzi i rozgrzeszenie z ust przełożonego, „mędrca“, z nie mniejszą słusznością odnieśćby się dały do źródeł Wedyjskich (Rv. VII, 86, 3, i Atharya-veda IV, 16, 2). Cała dynamiczna strona klechdy, walka ze złem, fatalnie ciążącém na jéj progach, nigdzie należytszego tłómaczenia nie znajdzie, jak w ogólnych, zasadniczych pojęciach Aryów o kataklizmice genezyjnym, z którego się za pracowitą wolą bogów, wyłonił następnie porządek rzeczy. Szczegół dalszy więcéj jeszcze jest uderzającym. W baśni naszéj, wojnę złemu pierworodnemu wypowiada młodzieniec, dziecko, na co komentarza nie znajdziemy w żadnéj innéj mitologii, okrom Wedyjskiéj; Rig-veda po razy kilkanaście powtarza nam: „Na początku powstało dziecię błyszczące jako złoto“ (X, 121, 1),,, O Agni, dziecię pełne siły, którego pieśń stawia na początku jako zwycięzcę“ (II, 6, 2). W czém atoli najwidoczniéj przebija aryo-wedyjski początek wyobrażeń, składających treść powieści o Madeju, a zostających w związku z późniejszą ich transformacyą w duchu chrześciańskim, to w relacyi klechdy o piekle. Jakkolwiek rzadkie są niezmiernie wzmianki w Rig-vedzie o miejscu przeznaczoném na karę dla zbrodniarzy, to jednak nie ulega wątpliwości, że miejsce owe pradziadowie nasi Aryc przedstawiali sobie zawsze w kształcie czegoś ściskającego, krępującego, i na chłodno, że tak powiem, męczącego ciało grzesznika, w kształcie tortury zębatéj, gniotącéj i szarpiącéj. „Uwolń nas, o Varuna, od tych łańcuchów, co nas ściskają od góry, od dolu, ze środka“ (Rv. I, 25, 21). „Czyniący nieprawość rzucony będzie w przepaść nasadzoną zębami siedm po siedm i trzykroć razy (Atharva-veda, VI, 16, 6). Nie jestże tu więcéj niżli trzeba materyału na zbudowanie straszliwego owego łoża, na którém konać będzie zły duch Madhou, a pod które późniejsze dopiero wieki siarczysty jeszcze, w dodatku, podłożą ogień?
Tyle o źródle podań i kazek naszego ludu.
Przechodząc teraz z kolei do trzeciego i ostatniego pytania, do kwestyi pożytku klechd w umysłowéj i społecznéj gospodarce naszéj, pozwólcie, panie Kazimierzu, że ją bez ceremonii już żadnéj, zwiążę dalszym ciągiem hypotezy, najlepszéj jaką kiedykolwiek w życiu uczyniłem — hypotezy o przyszłych odwiedzinach Waszych. Tylko co właśnie wróciliśmy z pierwszéj po Paryżu przechadzki, znużeni, zmęczeni, pełni w uszach wrzawy i stołecznego huku, tego samego huku, któremu z taką daremną zaciętością bronił się niegdyś nieśmiertelny twórca „Pana Tadeusza“. Odpoczynek najprawowitszą jest pracy nagrodą; zasiadamy tedy do gawędki i posiłku, jeśli tylko łasce Waszéj przystanie przełamać się ze swym przewodnikiem wstępną skrajką obcego chleba. Zatoczona z przedmiotu na przedmiot rozmowa, zatacza się w końcu o przemysł tego narodu, o jego bogactwa, wykwint, wystawność. Wniesiono owoce. Grusze funtowe, jabłka szkarlatne, dyniaste, śliwy pękate w fioletach, maliny rosłe niby na drożdżach, poziomki jak kapelusze kardynalskie. Napróżnobyście teraz zaprzeczali, gościu drogi. Coście na Zachodzie spostrzegli w życiu publiczném, to spostrzegacie i w domu. Zasadniczy tryb bytu narodu, jest pieczęcią dla któréj nie ma drobiazgów lekceważenia godnych. Na kolumnie Napoleońskiéj czy na spodku deserowym, wszędzie się jéj wizerunek odtłoczy. Te grusze olbrzymy, nie warte mizernéj sapieżanki naszéj; te jabłka potwory nie tylko kształt ale i smak rzepy posiadają; te śliwy, te poziomki, te maliny, tyleż akurat straciły na smaku i soczystości, ile zyskały na krasie. Bez aromatu to, bez świeżości, bez żywicznéj mocy. Siła wszystka na lica tu wybiegła. Wewnątrz została kwaterka kartoflanéj mączki, dwa razy tyle wody, pół uncyi cukru i kropelka zaprawnego kwasku. I to już cały zasób fruktowéj téj zastawy. I zkąd to pochodzi? zagadniecie. — Z woli Opatrzności? z woli ludzkiéj? Bynajmniéj. Pochodzi to z gleby. Z gleby, która wyczerpawszy w sobie żyzność przyrodzoną, w trójnasób wybujała pulchnością sztuczną. Z gleby posiadającéj w swem łonie to tylko, co jest taniego w organicznéj chemii Berthelota i w systemie nawozów George-Ville’a. Słowem, z gleby, która swą płodność kosztem twórczości wzmogła. Człowiek zrobił tu wszystko, co mógł zrobić na podstawie kapitału, nauki i wyrachowania; ale natury zastąpić nie zdołał, nie zdoła. Pewne czynniki energii i okrzepienia, pewne mineralne pierwiastki, pewne samorodki soli, choćby naśladować umiał, na szerszą skalę nie zechce. Pierwsze reguły arytmetyki nie pozwolą mu na to. Rzuci w ziemię kości swoich cmentarzów i sadzę swoich kominów, świąteczny pot swojéj modlitwy i powszednie swych fabryk odpływy, ale jednego grosza jéj nie da, gdy dwóch powrotnych pewnym nie będzie.
Równie jak gleba, i umysł ludzki ma swe zasady, swe zarodkowe monady, swe zasiewne kiełka, bez których jako krew bez żelaza, jako roślinność bez płodotwornéj siejby powietrznéj, więdnie, usycha, zamiera. Wszelki świeższy polot wyobraźni, wszelki czerstwiejszy pogląd rozumu, wszelkie zdrowsze twórstwo naszego ducha, pod karą obłąkanego otrętwienia, słuchać potrzebuje i słuchać musi formacyjnéj téj algebry wszechpoczątków. Bez liter książki się nie napisze, kamienica bez cegieł nie stanie. Jako Przedwieczny człowieka, jako natura swe dzieła, tak myśl nasza nie powoła wyobrażeń z niczego do bytu. Nie ma wielkości, któraby próg ten wszechpojawów wyminąć mogła. Niezmierzoną, niezgłębioną jest zaprawdę potęga geniuszów. Wznoszą i strącają światy nowe, wedle woli swojéj, jak sumienie czystéj, jako wiara wszechmocnéj, jako prawo niezmiennéj. Prowadzą na ołtarz czci powszechnéj, co się już w pyłach pogardy tarzało, nieśmiertelnością darzą pomysły, które w kolébce, bez chrztu i miana konać już miały. W swobodzie i weselu pełnego poczucia swéj nieomylności, rozkazują niebiosom i ziemi, aniołom i szatanom, gwiazdom i płazom. Ze źdźbła jednego, z jednéj świętojańskiéj błyskotki, z jednéj iskierki, z chwilki jednéj wynoszą na jaśnie żywota, lądy, kraje, państwa, dzieje, ludy, wieki, pokolenia. Ale źdźbło to żywém być musi. Inaczéj, z zal-że się już Boże nareszcie twym męczarniom, o biedny nasz poeto, biedny muzyku, biedny malarzu! Jak te błyskawicy i gromy w chmurach, z których kropla ożywcza spaść nie może na suchą ziemię, tak i twe natchnienia przemkną nad pustyniami ludzkich tęsknot i nadziei. Zginie marnie wielkie i szlachetne serce, a klechdy ani jednéj przyszłości nie przybędzie. Kartka tylko może zaczerniona, zapylone płótno i ztoczony pulpit.
Pulpit, płótno i kartka. W tych więc naszych baśniach gminnych byłożby coś jeszcze nad to? W tych okrzepłych, pół skamieniałych a jednak wciąż na świat żywemi oczyma patrzących kropelkach krwi i łez, któremi przeszłość naszego plemienia znaczyła, długi szlak swego ku nam pochodu, czyliżby się chowało coś więcéj jeszcze nad dźwięk słowa, grę kolorów i modlitwę tonów?
Nie wróci, nic już nie wróci z tego, co raz swoje odbyło. Przeminie oziębłe owe zniechęcenie, omdlała owa obojętność na rzeczy, tak niegdyś uczuciu naszemu drogie. Wszakże-ż, od, czasu do czasu, przybywa tam jeszcze jeden to drugi przyczynek do zbiorów przez Was, jak świadczy niemylnie J. I. Kraszewski, zapoczątkowanych przed laty. Dowód, że „kopalnia“ dotąd wyczerpaną nie została. W zapałach naszych ruda ta, co prawda, już się nie przetapia ani na złoto poezyi, ani na srebro filozofii ojczystéj, ani téż... ach, jakże mi, ojcze, pierś lodem zapłynęła nagle... ani téż na miedź bodaj, do dachów mających pokrywać przyszły gmach naszéj „socyologii“... Lecz wina na kim-że ciąży? czy na przedmiocie? — Tylko na naszéj wyobraźni, tylko na naszéj wrażliwości. Nie odłączna to bowiem ułomność każdego szybko — i daleko-widztwa, że nie umié z czém inném wiązać pierwszych przedświtów idei, jedno z ostatniemi onéj brzaskami. Wschód wciąż dlań graniczy tuż zaraz z wieczorem, bez dnia roboczéj realizacyi. Dojrzéć, w prostym czy proroczym sensie, znaczy u niego, od niepamiętnéj już daty, tyle co wiedzieć, wiedziéć to samo co módz, a módz to więcéj już może niż miéć. Ztąd gdy po pierwszym momencie zachwytnego przelotu myśli z krańca na kraniec spotyka się w momencie drugim z zawadą nie usuniętą lub próżnią nie zapełnioną, gotów wnet ręce skrzyżować bezwładnie, i zjawisko najrzeczywistsze uważać za mamidło, w malignie powstałe, w mgłach rozwiane...
Ale Wy, kochany nasz, panie Kazimierzu, co śród tych świętych uniesień i śród tych ludzkich słabostek, od pół wicka idziecie widną drogą pracy. Wy światłem wiary i światłem nauki to wiecie, co ja przeczuwam ciemno, zamętnie, ponuro.
Niech-że więc i to jest końcowe me do Was słowo — niech-że potomność ta od nas już nie daleka, dla któréj Wszechmocny przeznaczył te same prawa, które szczep nasz zastrzegł na korzyść młodszych, potomność co imię Wasze ze swobodną wdzięcznością i dumą powtarzać będzie, niech-że ona za Waszą przyczyną i mojém nazwiskiem nie pogardza. Miałżebym sam jeden zostać za jéj wrotami, gdyście już z sobą zabrali swych towarzyszów, swych przyjaciół, swych braci, swych uczni, swych synów — mistrzów moich i kolegów starszych?

J. T. Hodi.

Paryż, 15 Maja 1876 r.




Klechda.
Do Kazimierza Władysława Wójcickiego.


Jest dawna powieść. — W dalekim Tybecie,
W biednym Erynie i w naszym powiecie
Bajarz wioskowy jednako ją gwarzy:
— Była księżniczka przenajgładszéj twarzy,
Włości szerokie, i skarby w komorze,
I mleko ptasie dziedziczyła może, —
Lecz szczęścia biedna nie miała do ludzi.
Raz w czarowniku nienawiść obudzi, —
A więc ją zaklął, i dwór jéj, i łany,
Ludzi i trawy na sen nie przespany.
W okół na straży ustawił poczwary,
A daléj ponęt wszelakich bez miary,
A daléj legło pustkowie i woda.
I rzekł w zaklęciu, że księżniczka młoda
Wtedy dopiéro z uśpienia się zbudzi,
Kiedy się znajdzie mąż najśmielszy z ludzi,
Przełamie trudy, powaby i strachy,
Zbrojno w uśpione dostanie się gmachy,
I na jéj widok miłość w nim zagości,
I ust jéj dotknie całunkiem miłości.
I tak się stało, jak czarodziej spłata:
Spała królewna dni, miesiące, lata...

Snuły się wieści przez góry i morza,
Młodzież im ucha nadstawiała hoża, —
Przeróżni zewsząd ciągnęli rycerze,
Co senną zbudzić pragnęliby szczerze.
Lecz jednych zmogły pustynne upały,
Drugich rozkosze w pół drogi wstrzymały,

Innych straszydła od bramy odparły,
A inni serca nie mieli dla zmarłéj;
Więc marnie poszły ich puchowe chęci:
Księztwo leżało we śnie niepamięci.
Ale się wreszcie zjawił junak chwacki,
Co przeniósł trudy i ponęt zasadzki,
Strachy rozproszył, i królewski kwiatek
Zbudził na szczęścia długiego zadatek.
I opowiadacz sam widział wesele,
A było miodu i wina tam wiele...




Cny Kazimierzu! to Twój żywot cały.
Przeszłości łany odłogiem leżały,
Przeszłości dusza, jak dziewa zaklęta,
Śniła w zabytkach snem długiem ujęta.
Cisza się słała nad krajem grobowa,
Gdy Ty zaklęcia odczyniałeś słowa;
A życie trysło weselem dokoła,
Gdy myśl wskrzeszoną Tyś wiódł do kościoła.
Więc cóż za dziwy, że ludu tak wiele
Na Twe z nią złote zeszło się wesele,
Że każdy w puhar ochoczo uderza:
Zdrowie mężnego Przeszłości rycerza!


W. Korotyński.


I.





DOMINIKOWI MAGNUSZEWSKIEMU.


Kiedy pierwszéj wiosny przeminie poranek, jak miło wskrzeszać pamięcią te sny dziecinne, te cuda i powieści, których pełno, by kawek na słotę, każdy niemal do swojéj kołyski nawiązał, i marzył o nich małém pacholęciem, gdy ze czworaków podnosił wyżéj czoło ku niebu!
Ale nie ten cel jedynie mają niniejsze Klechdy, by miłym dziecinnym chwilom naszego żywota zaśpiewały alleluja: zbiór ich ma dać poznać fantazyę ludu polskiego a razem ukazać cząstkę niepiśmiennéj literatury, która dotąd w całym jaśnieje blasku przy ognisku chaty sielanów.
Któż ich nie zna? kto nie przypomina, a z wspominkiem nie westchnie za tymi laty, gdy je chciwie chwytało ucho dziecinne, gdy każdy wtedy był za bajkami, jak on stary szlachcic poety, za szumką i dumką?

„Niech po rosie jęknie dumka,
Niech zaszumi w lesie szumka,
To jakbym był opętany,
W lasy, pola, słuch, wzrok nęce,
Zasłuchany, zapłakany,
Wracam dumać po piosence.
A zadrzémię, to mi łażą,
Szumki, dumki, po nad twarzą,
Po nad okiem, po nad czołem;
Drzémie z dumką, jak z aniołem.“

Jaskółka przypomina wiosnę, te klechdy niech ci przypomną twego przyjaciela; niech jak ten ptak rodzinny, co ulepia gniazdko pod twoją strzechą, i klechdy moje, znajdą słodkie przyjęcie pod twoim dachem. Posyłam ci owoc moich wędrówek, plon lat wielu, uzbierany to na wątłych tratwach górali, to w śniegowych górach, na piaszczystém Mazowszu, i czarnéj glebie Krakowskiéj, to w lasach Kurpi, i na równinach starego Podlasia. One w dymnéj chacie skracały przydłuższe wieczory. Rodzone siostry pieśni ludu, więcéj przysiadłe do zimowych wieczernic, niż pieśni.
Spojrzyj na te koła wiejskich słuchaczy i opowiadacza! Noc już na dworze ciemna, zimny wiatr poświstuje, śniegowa zamieć wszystko okrywa, a w chacie przy piecu i kominie nie czują zimna, przy cieple ognia, nie słyszą poświstu wichru, słuchając bajek i powieści: bo te powieści pełne cudów i dziwów przestraszają, zachwycają, silniéj niż do naszych, przemówią do serc prostych sielan: gdyż dla nich żyją cuda, widzą je jeszcze, i wierzą w nie szczerze. Dobry opowiadacz budzi w nich przestrach i radość na przemian. Oto noc, zębata strzyga piszczy na dachu, upiór wychodzi z mogiły, wilkołak wyje za płotem, a całe koło drży przestrachem, i z bijącem sercem ściska się coraz bliżéj jedno drugiego, jak trwożliwe owce. A tu książę możny sprawia wesele, huczą grajki, miody leją po podłodze, i wszyscy radośnie klaszczą w ręce, bo o przestrachu zapomnieli; już nie słyszą ani strzygi, ani wilkołaka za płotem.
Ileż lat już upłynęło, ile zmian w tych latach, ale bajki zawsze bawiły pokolenia ludu. Słuchaliśmy je z zajęciem, z czystą wiarą, bo z całą ufnością w dziwy: zapomnieli potém o nich, gdy przestaliśmy wierzyć w dziwmy, zostawując w spuściźnie jako cacko dla naszych dzieci: a nikt przecież nie zważał, że w nich prawdziwa rodowa, przedchrześcijańska jeszcze, oddycha fantazya.
Nie raz pragnąłeś, mój druhu, miéć odświeżone w pamięci, szukałeś z tęsknotą i pragnieniem, budziłeś je w duszy swojéj pełnéj poezyi. Otóż ci więc posyłam: widzisz w nich dowód, żem pamiętał o tobie, żeś mi blizki serca!
Niech one posłużą ci do wskrzeszenia jakiego obrazu, a ja dosyć się cieszyć nie przestanę, gdy będę mógł wyrzec: „Klechdy moje, napróżno was w świat nie posłałem”.

Jachranka nad Narwią 1837 r.



Wstęp.
»A! powieści ludu chcecie?
Naród baje jako dziecie!“

T. L.
Nie pogardzaj bajka gminną, ona się wysnuwa z serca ludu, z jego pojęć, marzeń, nadziei, z całego jego bytu w pewnéj epoce: dla tego téż objawia w sobie żywotne pierwiastki narodu, jego charakter i pogląd na życie.“
Sztyrmer. (Kataleptyk T. 1.)

Do literatury ludu, jak należą pieśni i dumy, przypowieści i przysłowia, tak równie powieści, które pod nazwą bajek, z ust do ust przechodzą. Jak pierwsze składają prawdziwą poezyę krajową, księgę filozofii, rozumu rodowego i doświadczenia; tak ostatnie, tém są u ludu, czém nasze romanse historyczne, obyczajowe, uczuciowe i fantastyczne. Dotąd pomiędzy ludem, tak w Polsce jako i na całéj Rusi, są opowiadacze wielce cenieni, którzy w gronie wiejskiém, wśród zimowéj doby, przy zamieci śnieżnéj, prawieniem bajek, skracają wesoło długie godziny nocy. A w tych bajkach często znajdziesz prawdę historyczną, owinioną grubą baśni pajęczyną, częściéj przesądy wystawione ze wszystkecmi szczegółami: zawadzi tu niekiedy i staroświecka myśl słowiańsko przed-chrześcijańska. Zwyczaj zapomniany, daje także wątek do powieści. Liczba ich jest mnoga, ale zebrać wszystkie, spisać i objaśnić, nie tak rzecz łatwa ani podobna, by jedna ręka potrafiła ten ogrom w całéj zupełności objąć. Jeżeli do zbioru przysłów znaleźć można w dawnéj literaturze naszéj niemałą pomoc, a pieśni ludu zajęły umysły, i żywo około nich krzątać się zaczęto, tedy powieści nietknięte, zająwszy myśl moją, i na moje przyszły ręce.
Puszczam więc je, jak ptaki młode z gniazda, niepewne lotu i przyjęcia na téj ziemi, na któréj się zrodziły, lub na któréj wędrowne z stron dalekich, już się od wielu set lat przyswoiły.
Klechdy podzielić można na trzy części:
Do pierwszéj należą starożytne podania przed-chrześcijańskich jeszcze wieków, jak powieści o powietrzu, wichrze, wilkołaku i t. p. Podania przywiązane do miejsc jakich, czy zwalisk zamkowych, czy skał i kamieni, gór, rzek, jezior, jaskiń i pieczar.
Do drugiéj, osoby wprawdzie historyczne, ale o których albo kroniki nasze milczą, lub małe dają objaśnienia. Tu należą zaprawdę najstarożytniejsi bohaterowie, mężowie olbrzymiéj siły, których pamięć lud w osobach Waligóry i Wyrwi-dębu zachował: sławnego rozbójnika Madeja, a w końcu czarodzieja Twardowskiego.
Do ostatniego rzędu, i najobfitszego, należą powieści o czarach i czarownicach, o zaklętych królewicach i królewnach, o cudownych zamkach i t. p.
We wszystkich rej wiodą bujne marzenia wyobraźni i cudowność. Cudowność ta zawsze upragniona, nie tylko się w samych Klechdach odbija: wyobraźnia ludu tak jest jéj pełną, że można rzec, iż do żywota jego należy. Jeszcze niestraciły starodawnego uroku i swojéj poezyi, ciemne bory, rzeki i jeziora: pierwsze widzi zamieszkane Rusałkami, Majkami, a w górach Dziwożonami.
Na srebrnéj wodzie starego Bugu i Białéj-wodzie[1] i historyczném Gople, pląsają Bogunki i Topielce szkodliwi. Nietylko ziemię zaludniły nadzwyczajne istoty, powietrze nawet jest ich pełne.
W postaci lśniącéj gwiazdy młoda dziewczyna widzi kochanka, ku niemu wzdycha i wyciąga dłonie, by go przyjąć w swoje ramiona. Świetliki nocne są dusze pokutujące: wiatr gwałtowny porusza zły duch jedynie, równie jak zamieszkuje piec stary z rozwalonéj chaty, i starą wierzbę. Niedosyć, w postaci sowy śmierć przepowiada, tumani i błądzi krokiem biednego wędrowca. Zaklęte dusze jeszcze dyszą w rozwalinach dawnych zamków, a jęk pogrobowy, który ucho ludu słyszy, jest jakby westchnieniem upadłego grodu.
Jeszcze zaklęcia swojéj niestraciły mocy; potęgą słowa flisy doznają burzy. Nie jeden zaklęty młodzian w wilczéj skórze pokutuje długo; a pod piórem wrony, kruka i orla, zaklęte potomstwo wielkich rodzin, kryje wielkie imiona i stare herby[2].
Czereda pokutujących w różnych postaciach nie zniknęła w naszym wieku; a jeżeli nie słychać o nich po miastach: w siołach, na drogach rozstajnych, w górach i po lasach, jęk ich cichy i bolesny, budzi trwożliwe echa. Trąbki pokutujących myśliwych rozlegają się po kniejach przerzedzonych, lubo się nie mięszają jak dawniéj z pomrukiem niedźwiedzia.
Chociaż upiorom nieucinają głowy, serca osikowym nie przebijają kołem, ani na czarnym źrebcu nie szukają ich mogił; przecież widomie ukazują się dotąd, a wiele powieści dokładnie samych opisują upiorów.
Czarownice na łopatach i miotłach swobodnie jeżdżą na Łysą-górę, chociaż je nie pławią ani męczą, jak przed stu laty.
Cudowność ta i fantastyczność, rozlała się mgłą widomą na całéj Słowiańszczyznie. Jak dawniéj mniemał lud, tak i dotąd wierzy, że księżyc i słońce musi się codziennie płukać w nieziemskich padołach, pełnych studziennéj wody, by zawsze błyszczały jasném światłem. A to światło słoneczne przecież, promień skwarny, przed którym topielcy i upiory uciekają, dla których jest zgubnym, zabiją w krainie Serbów ich starodawnego władzcę. Zatrzymajmy uwagę nad tą klechdą Serbów.




Trojan.



I.

— Podaj mi konia! prędzéj mi podaj, już słońce od dawna zaszło. Gwiazdy już świecą, i księżyc świeci, a rosa błyszczy na smugach. Wiatr ciepły ustał, a choć powiewa, nie pali żarem, lecz chłodzi. Więc daléj na koń! bo każda chwila, jest chwilą dla mnie straconą. Z bijącą piersią, od dawna czeka czarnobrewa krasawica. Lotem poświstu, lotem gołębim, na rączym koniu poskoczę; bo noc już krótka, dzień taki długi, a w nocy tylko żyć mogę.
Tak wolał Trojan, król mężnych Serbów, nie znosząc promieni słońca: nie zaznał blasku, ani dnia nigdy białego w życiu nie widział. Albowiem gdyby choć jeden promień zaświecił głowie Trojana, rozpłynąłby się jak chmura deszczem, zwłokami jego byłaby rosa.

II.

Posłuszny giermek wywodzi konia, Trojan nań skacze i leci: a wierny giermek Trojana, z kopyta za nim pośpiesza.
— Chłodno i wietrzno! to doba dla mnie! — zawoła Trojan radosny — gwiazdy choć świecą, księżyc choć świeci, bladym promieniem nie grzeją. Rosa kroplista, jak biały koral, okrywa łąki zielone, a w każdej kropli oglądam żywą twarz gwiazdy, i twarz księżyca. Jakie milczenie i jaka cisza! nic nie przerwie zadumania; puhacz zaledwo z ciemnego lasu, smętnym się głosem ozowie.
— O! panie mój — na to sługa odrzeknie; — wolę ja słońce, dzień biały, choć żarem pali, promieniem grzeje, milszy-ć jak nocy cienie, dzień biały. Bo w cieniu nocy nic nie uwidzę, żadnéj barwy nie rozróżnię: czy to bosiljak[3] czyli to róża, barwinek albo fijołek, ciemnota nocy za jedno stawia, napróżno szukać oczyma. Oto w téj dobie wszystko zasypia, ptak i ludzie i zwierzęta; czasami jeno z wioski nad drogą, z wieśniaka chaty płomień zabłyśnie; czasami tylko stróż wierny domu, poczuwszy wilka albo cudzego, szczekaniem echo rozbudzi. Jak morza fale, kłosiste zboże, ruszone wiatru powiewem, chwieje się, kłania, lecz w ciszy nocnéj, żadnego ptaka nie słyszym. Bo śpiewak wiosny, szary skowronek, zbudzony promieniem słońca, bijąc skrzydełki nad miedzą wzlata, i wita z słońcem dzień biały; w nocy jak każdy człowiek zasypia, by pokrzepić swoje siły; a my, o panie! wśród nocnych cieni, nocnego zmroku, lecimy!

III.

Zdala zajaśniał dworzec z modrzewia, bo w każdém oknie światło błyskało tam na Trojana czekała luba, przyjąć go w swoje objęcia. Trojan podwoił razy na konia, i bieżał polotem strzały, przebiega chyżo i most lipowy, chyżo podwórzec kamienny.
Stanął przed gankiem, zeskoczył z konia, biegnie w komnaty znajome.
Stał długo giermek trzymając konie, sen mu zakleja powieki; otrząsł się ze snu, i rzekł do siebie:
— O! już kury dawno pieją, trzeba zbudzić mego pana; droga niemała jeszcze do zamku, a niedługo będzie świtać.
Podchodzi pod drzwi komnaty, i żylastą bije dłonią.
— Zbudź się, panie! zbudź się, panie! bo niedługo zacznie świtać; dosiadajmy prędzéj koni, powracajmy już do zamku.
— Snu mi, sługo, nie przerywaj! Trojan się gniewny ozowie; — wiem ja lepiéj kiedy świta, kiedy hasło śmierci mojéj — słońce zabłyśnie promieniem. Pilnuj konie, czekaj na mnie!
Posłuszny giermek nie odrzekł słowa, i znowu długi czas czekał. Spojrzy przed siebie świtanie zorzy z przestrachem widzi: więc biegnie, żylastą dłonią silniéj uderza w podwoje ciemnéj komnaty.
— Zbudź się, o panie! — woła z rozpaczą — widziałem zorzy świtanie! Jeśli na chwilę zostaniesz jeszcze, promień cię słońca zabije.
Poczekaj chwilę, zaraz pobiegnę, byle na konia dość czasu: nim po zorzy błyśnie słońce, będę w murach swego zamku.
Posłuszny giermek czeka troskliwie; nareszcie po długiém staniu, wybiega Trojan, skacze na konia, i biegnie polotem strzały.

IV.

Ledwo podwórzec przebiegł kamienny, na pół lipowego mostu, aż widzi światło z za góry jasne.
— Panie! to słońce! — wykrzyknie giermek.
— Więc chwila śmierci zbyt blizka! — z goryczą odrzeknie Trojan. — Zsiędę z rumaka na chłodną ziemię, przycisnę ciało nieszczęsne: okryj mię płaszczem, a o zachodzie przybywaj z biegunem po mnie.
I skacze z konia drżący, i słaby, pada na ziemię wilgotną: a wierny giermek swojego pana kryje troskliwie pod grubym płaszczem.
Sam z rumakami śpieszy do zamku, w żelazną uderza bramę.
— Otwórz! odźwierny, otwórz co prędzéj! — woła drżącym głosem sługa.
Spadł most zwodzony, wpada do zamku i czeladź wszelką zwołuje.
— Gdzie Pan? gdzie Trojan? — pytają wszyscy. — On ze łzami konia wskazał.
Pan na polu rozciągniony, na wilgotnéj ziemi leży, skryty pod płaszcz, o zachodzie mam po niego śpieszyć z koniem.

V.

Był dzień skwarny, wiatr nie powiał, słońce piekło jak ognisko. Pod płaszczem stulony Trojan, drżąc z gorąca i bojaźni, poprzysięgał sobie w duchu, że jeżeli wyjdzie cały, już nie będzie czekał zorzy.
Szli pasterze pędząc trzody, i nadeszli na Trojana. Patrzą, widzą, że płaszcz leży, więc podnoszą; widzą człeka, nagle cały płaszcz zrzucili. Trojan krzyczy i zaklina.
— Zakryj płaszczem mię, człowiecze! niedopuszczaj ognia, słońca!

Próżno błagał i zaklinał: słońce świeci, a promienie prosto w twarz Trojana biją. Ucichł nagle, bo już oczy w dwie się krople rozpłynęły; taje głowa, szyja, piersi, — w krótkiéj dobie całe ciało, jakby w łzy się zamieniło. A pamiątka zwłok Trojana, w kroplach rosy chwilę błyszczy; skwarny promień żaru słońca i te krople prędko suszy.
VI.

O zachodzie wierny sługa z dworzanami zamku śpieszy; nic zastaje już Trojana. Widzi jeno, że płaszcz leży; ręce łamie i zawodzi[4]. Próżne łzy twe, próżne żale; one Pana nie obudzą.
Z Trojana zamku gruzy zostały, a w komnacie jego ciemnéj, kędy nigdy promień słońca nie zajaśniał, nie zaświecił: dziś jaskółczym gniazdom świeci, i wilgotne suszy ściany!




Przytoczyliśmy to podanie Serbów na dowód, że nie brakuje tego rodzaju powieści, i w innych pokoleniach wielkiego szczepu Słowian. Trojan w mgle wieków tak odbija, jak nasze Waligóry i Madeje.
Z wielkiéj liczby klechdów starożytnych, kronikarze jednę nam przechowali ze Słowiańskich czasów. Posłuchajmy powieści, którą nam Baszko, i zasłużony heraldyk Bartosz Paprocki opowiadają zgodnie. Zapomniał już o niéj lud dzisiaj; a jednakże dawniéj powszechnie w okolicach Tyńca i Wiślicy znaną była; przytoczyć ją więc muszę jako ważny i ciekawy pomnik téj gałązki literatury.
Wdały Walgerz, albo Walter, hrabia na Tyńcu i pan zamku Tynieckiego, bawiąc się w postronnych krainach, dla przejrzenia spraw rycerskich, zatrzymał się na dworze króla Francuzkiego. Mąż urodziwy, odwagi i zręczności niepośledniéj, w gonitwach i turniejach pierwszy dank odnosił, i oczy wszystkich zwrócił na siebie, szczególniéj córki królewskiéj imieniem Helgundy. Dla niéj przyjął urząd podczaszego; a gdy misy stawiał na stole, uważał z jakiem zajęciem wpatrywała się w jego oblicze, jak oczyma ścigała każde poruszenie dorodnego dworzanina.
Był na tymże dworze Arinaldus, królewicz niemiecki. Ten rozkochany w Helgundzie jakkolwiek wzgardy doznawał, ciągle gorzał namiętną miłością. Walgerz dla ujęcia sobie więcéj nadobnéj królewnéj, przekupiwszy stróże zamkowe, codziennie podchodził pod jéj okna, i głosem miłym i dźwięcznym śpiewał dumy smutne.
Helgunda zbudzona, zachwycona śpiewem niewidomego trubadura, przywołać rozkazała strażników zamku, ażeby jéj wyjawili nocnego śpiewaka. Gdy ci przekupieni, niechcieli wyznać prawdy, tłómacząc się, że z zakrytym obliczem przychodzi: królewna śmiercią im zagroziwszy, zmusiła do wydania Walgerza. Poczęła go dopiéro zapalczywiéj miłować, a potem i do siebie na pokój wzywać[5]. Tam postanowiła, widząc przeszkody od ojca, uciec z Walgerzem do Polski.
Ale zazdrosny Arinald wywiedział się tajemnicy, śpieszy do swego królestwa, przez które musiał Walgerz powracać, i na Renie zakazawszy przewoźnikom, aby mniéj nie brali jak grzywnę złota, starali się przytém uciekającego zatrzymać.
Walgerz z Helgundą wkrótce nadbiega, rozkazuje surowo przewoźnikom, by go co prędzéj na drugi brzeg wysadzili; a gdy ci zatrwożeni, posłuszni Walgerzowi, zażądali zapłaty, ten rzuca złoto, wpław Ren przebywa, i ku Polsce śpieszy.
Arinald dowiaduje się, że Walgerz już Ren przebył, uzbraja się co prędzéj, dosiada bieguna i dopędza przeciwnika.
— Stój zdrajco! wołał nań zdaleka — przewozu nie zapłaciłeś i królewską córę’s ukradł!
— Kłamiesz! — odwróciwszy się Walgerz odpowiedział — przewóz zapłaciłem, a córa królewska dobrowolnie ze mną jedzie.
Popędliwy Arinald wyzywa go na pojedynek, z warunkiem, że kto zostanie zwycięzcą, zostanie panem i królewnéj, i łupu przeciwnika.
Rozpoczyna się bójka. Helgunda, co stała za Walgerzem, życząc mu zwycięztwa, była bodźcem Arinaldowi, stojąc mu na oczach. Niemiec zagrzewany jéj widokiem, parł silnie Walgerza, tak, że ten cofać się przymuszony, ujrzał przed sobą kochankę, dla któréj bój zacięty toczył. Widok jéj zapalił go mocniéj; uderza, obala wroga na ziemię i bez litości zabija[6]. Zdziéra zbroję, a ze zwycięzkim łupem i królewną powraca do zamku swojego Tyńca.
Ale zaledwie przybył, poddani żałobliwie się uskarżali na Wisława pięknego, książęcia Wiślickiego, z rodu Popiela jeszcze, o ciężkie krzywdy, jakich doznawać musieli. Walgerz gdy napróżno żądał sprawiedliwości, rozgniewany zbiera swoje rycerstwo, i w jednéj bitwie rozbiwszy Wisława chorągwie, samego jak brańca okuć rozkazał, i do wieży wsadził na zamku Tynieckim.
Wkrótce na rozkaz króla, Walgerz pośpieszył stanąć ze swoim zastępem do obrony granic. Helgunda rozpaczała przy odjeździe męża. Gdy zajęty wyprawą rycerską długo nie przybywał, Helgunda opływając we wszelkie dostatki, poczęła tęskniéć i zwierzyła się wiernéj służebnice z uskarżeniem: „żem ani dziewka, ani żona, ani téż wdowa“.
Zrozumiała przywiązana, a przebiegła służka tęsknicę swojej Pani; radzi przeto, że w zamku jest więzień dorodny, co ją potrafi ukoić.
Wprowadzono pięknego Wisława, rozkutego z więzów, do komnaty Helgundy: ta zapomniawszy poprzysiężonej wiary mężowi, nie tylko staje się występną, ale z więźniem do Wiślicy ucieka.
Po skończonéj wyprawie wojennej, przybywa na Tyniec Walgerz, okryty sławą rycerską. Lecz zaledwie wjechał na podwórzec zamkowy, zdziwiony, niewidząc Helgundy, co zwykle wybiegała za mury na powitanie męża, zapytuje służby, dworzan i czeladzi o powód, i odbiera okropną wiadomość, że uciekła z Wisławem.
Uniesiony zemstą i rozpaczą, sam jeden, w téj saméj zbroi okrytéj kurzawą, śpieszy do Wiślicy. Helgunda była samą, Wisław na łowy wyjechał. Chytra i zdradziecka niewiasta, wybiega przeciw Walgerza, a padając na kolana, skarży Wisława, że ją przemocą uprowadził z Tyńca; zaklina, by się ukrył we wskazanéj komorze, a wyda mu Wisława dla zaspokojenia słusznéj zemsty.
Usłuchał Walgerz, lecz zapóźno poznał zdradę wiarołomnéj żony: napadnięty, przemocą okuty w kajdany, Wisław lękając się, by więzień nie uszedł, oddał go pod straż swojéj siostry Ryngi.
Dla większéj męczarni Walgerza, posadzono go na żelaznym wole, a obróż z szyi przybito do ściany. Tak skuty miał za więzienie komnatę, gdzie w poblizkości Wisław z Helgundą w oczach więźnia okazywali swoją miłość. Walgerz musiał patrzéć na wiarołomną żonę i okrutnego zwodziciela i wroga, lecz nic nie mówił, ponure zachowując milczenie.
Rynga mając dozór nad nim, szpetna aż do obrzydzenia, litując Walgerza męczarni, a więcéj w nim rozkochana, obiecuje z więzów uwolnić z warunkiem, że ją pojmie za małżonkę, a życie uszanuje brata.
— Przystaję, i przyrzekam wszystko! — odrzekł Walgerz chciwy uwolnienia — jéno rozkuj mię z tych kajdan i podaj mój oręż niezłomny.
Rynga otworzyła kłódki kajdan i miecz Walgerzowi oddała; wisiał on albowiem na osobnéj ścianie. Walgerz już wolny, oręż za plecyma ukrył, zachowując zwyczajną postać bolesną, milczącą, ponurą.
Helgunda z Wisławem jak zwykle przyszli się pieścić na zwyczajném miejscu. Walgerz pierwszy raz do nich się odezwał, przerwawszy uporne dotąd milczenie.
— Cóż rzekniecie, gdybym ja teraz nad wami pomścił krzywdy i cierpień moich?
Helgunda podziwem i trwogą przejęta, dostrzegając, że oręż Walgerza nie wisi na ścianie, rzekła do kochanka:
— Wisławie! ja się go lękam; patrz, i miecza już nie ma Walgerza!
Ale Wisław ufając wierności swojéj siostry, odrzekł z pogardą spoglądając na więźnia:
— Gdybyś miał i sto mieczów, nie lękam się wcale, a nawet ci odpuszczę gdybyś mię i zabił.
Walgerz zrzuca kajdany — z wyniesionym mieczem staje nad łożem: spuścił go z zamachem, i wycisnął dwa jękliwe westchnienia, konającéj Helgundy i Wisława.
Pomściwszy się krzywdy swojéj, z Ryngą na Tyniec powrócił, zabrawszy wszystkie skarby, które tak zręcznie Rynga uwiozła i śmierć brata ukryła, że dworzanie i rycerze Wisława dopiéro się o morderstwie dowiedzieli, kiedy Walgerz ze zbawczynią Ryngą w warownym już stanęli Tyńcu.
Zwłoki Helgundy pochowano w Wiślicy. Kronikarz Godzisław Baszko pisze, że w roku 1242 widział jeszcze na kamieniu grobowym twarz Helgundy wyrytą. Bartosz Paprocki za dowód podaje, że Walgerz do rodziny Toporczyków należał, iż po wsiach, starodawnie, do Tyńca należących: „kiedy na gwałt wołają, tedy krzyczą: Starza! Starza! albo: Stary-koń! Stary-koń! a te rodziny z dawnego wieku są jednéj z Toporczykami dzielnicy“.





Jak wedle naszego podziału, klechdy drugiéj części uważać należy za historyczne, za kronikę ludu, w któréj zachował starych bohaterów, pamięć rozbójnika Madeja i czarownika Twardowskiego; pierwszéj części, jako szczątki wiary, podań i wyobraźni Słowiańskiej, z przed-chrześcijańskiéj epoki: część trzecia najliczniejsza, lubo w niéj gdzie niegdzie przebija myśl urywkowa, rodzinna, krajowa; w większéj połowie nosi cechę zupełnie obcą. Klechdy, tu objęte, za wędrowne uważać należy: i ztąd wielkie znajdujemy w nich podobieństwo do azyatyckich powieści. Niedziwota! wiele z pod skwarnego słońca i pustyń piasczystych Azyi przynieśli rycerze nasi, co walczyli w czasie Krucyat świętych, dobijając się grobu Chrystusa na próżno: więcéj przynieśli bajek Pątnicy, co długo potem wędrowali do Jerozolimy, lub ich się nauczyli od Pątników włoskich, hiszpańskich, francuzkich, z którymi tak w Rzymie, jak Lorecie i tylu cudownych miejscach zabierali znajomość. Tym Pątnikom, czyli pielgrzymom, winniśmy wprowadzenie najprzód widowisk pobożnych. Wracający z wędrówek od ziemi świętéj, z Rzymu, Kompostelli, Loretu, nucili pieśni o cudach świętych, o dziwach, które widzieli, o dziejach męki Zbawiciela, o żywocie Panny Maryi i t. p. Mięszali do tego baśnie i śmieszności i lud prosty bawili; zbierały się gromady Pątników po wsiach, miasteczkach a śpiewając przygrywali na kobzie. Płaszcze ich i kapelusze, okryte skorupami płazów, obrazkami świętych, różniły ich strój od innych. Wystawiano im podniesione miejsca na rynkach i cmentarzach kościelnych: do śpiewów przydawano migi. Udawanie osób rozmowy, utworzyło coś podobnego do sztuki teatralnéj[7]. Baśnie te silny wpływ wywierać musiały, bo lud gromadami zbiegał do ich słuchania. Powtarzano je sobie przy ognisku domowém, przetwarzano; a tak z czasem wiele i rodzinnych obrazów przybrało koloryt wschodni.
Dobry i wierny obraz takiego Pątnika wystawia nam komedya z czasów Zygmunta III-go, pod napisem:
„Mięsopust, albo tragicomaedia na dni mięsopustne, nowo dla stanów rozmaitych podana 1612 r. 4-to.“
Gdzie nieznajomy autor wyprowadza na scenę pielgrzyma, co opowiada niesłychane brednie z nowego świata.

Pielgrzym.

Gdym z granic wyszedł, obaczyłem skały
Dziwnie wysokie, które tuż mi się bydź zdały.
Szedłem do nich dwie lecie, prawie nieprzestając,
Tak we dnie jako w nocy tuż ich być mniemając.
Tam przyszedłszy, iżem miał zmordowane nogi,
Spocząłem... a pół roku szukałem zaś drogi
Chodząc około skały: a że przyjechali
Kupcy z granic, co mi wstęp na wierzch pokazali
Po drabinie z piór ptasich! zaledwie tam wlazłem
Za całe trzy miesiące, gdzie dziwny znalazłem
Gaj!


Łapikufel.

Nuże, powiadaj! tamten gaj był jaki?


Pielgrzym.

Miał bardzo dziwne drzewa, miał rodzaj wszelaki;
Nie tylko co ich znamy, ale niewidziane!
Drugie żelazne, srebrne, złote, i miedziane.
Są w tym gaju na sosnach wszystkie listki złote,
Szyszki z kamieni drogich: trudno u nas o te!

Ba! co większa, o co kto spytał, powiadały,
I co ma bydź swych czasów tam prorokowały!
W tym gaju widziałem
Mrówki większe niż słonie, i iść tam nie śmiałem;
Potém widziałem pchłę jeśli się nie mylę,
Co skoczyła tuż przez mię, daléj niż na milę.


Łapikufel.

Musi tam być mróz wielki?


Pielgrzym.

Jak kto słowo rzecze,
To marznie na powietrzu, niżli się dowlecze:
A gdy jest kto opodal, to zmarzłe zostaje
Przez zimę, aż na wiosnę ledwie się roztaje.




Co w przytoczonym wyjątku z téj komedyi opowiada pielgrzym o gaju, gdzie drzewa srebrne, złociste i żelazne; podobne opisy znaleźć można w bajkach do teraz krążących u ludu. Oto opowiastka znana w Krakowskiem ponad Wisłą i u Mazurów, mająca związek z tém, co opowiadał Pątnik o zamarzłych słowach.
„Szedł ubogi pielgrzym i zaszedł między takie skały, że z nich wyjścia nie było. Przesiedział lato, nadeszła zima; a zima tak sroga, że ptastwo zmarzłe ze złotem pierzem upadało z powietrza. Przeziębnięty pielgrzym czekał pewnéj śmierci, gdy ujrzał sobola, jak szparą w ogromnéj skale przebiegał. Spojrzy i zobaczył uradowany, że tędy jest droga: Tu więc droga! — zawołał — ale słowa jego zamarzły, a on sam z wielkiego mrozu w kamień się obrócił.
„Nadszedł w to samo miejsce drugi pielgrzym, i równie jak pierwszy niemógł znaleźć wyjścia z pośród skał wysokich. Już począł rozpaczać i płakać rzewliwie, kiedy wiosenne skwarem dopiekające słońce, zmarznięte słowa pierwszego pielgrzyma odtajały. Spojrzy widzi, że leżą słowa, które lód ze śniegiem czarnym zakrywał, a teraz się świeżą murawką okryły. Przyszedł bliżéj i przeczytał: „Tu więc droga! Poszedł więc za tym przewodnikiem, znalazł nieświadome przejście, i już prosto ztamtąd do grobu Pana Jezusa zaszedł.“




Kończę te słów kilka, potrzebnych do zrozumienia klechdów: same one ukażą oczom rozumu i talentu całą swoją wartość poetycką. Dokładny zbiór tych podań odwiecznych i powieści, przy zbiorach pracowitych dum i pieśni, a oraz przysłów i przypowieści ludu, jedynie może prawdziwe piętno rodzinnego ducha wykryć, objaśnić i otworzyć dla użytku poezyi i dziejów bogate miny bogatego kruszcu, który dotąd w zapomnieniu ukryty zostawał, bez żadnego użytku, jak drogie żyły srebra, zalane w głębiach naszego Olkusza.


Pisałem w Warszawie 20 Grudnia 1835 r.




Oczy Uroczne.


I.

Bogaty szlachcic w murowanym dworze, mieszkał nad Wisłą. Wszystkie okna tego dworu wychodziły na wspaniałą rzekę: nie było żadnego, ani od strony gościńca, ani téż obszernego gumna. Długa aleja lip, między któremi przechodziła droga do dworu szlachcica, zarosła trawą i chwastem, wskazywała, że nie wiele sąsiadów to samotne siedlisko odwiedza, że nie znajdziesz tu dawnéj gościnności.
Pan tego dworu od lat siedmiu dopiero się z dalekiego powiatu sprowadził; ale wieśniacy mało go znali, i nawet z bojaźnią unikali: okropne bowiem powieści biegały o nim.
Z bogatych rodziców urodzony nad brzegami Sanu, od kołyski nieszczęśliwa mu przyświecała gwiazda: miał oczy uroczne, które chorobę i śmierć ludziom zadawały. Kiedy spojrzał w złą godzinę na bydlę, zaraz zdechło; jeżeli co pochwalił, niszczało zaraz. Ojciec i matka ze zgryzoty pomarli, a pan uroczny — jak go w okolicy nazywano, gdzie nienaliczone zrządził swojemi oczyma szkody, przedawszy po rodzicach majątek, przeniósł się nad brzegi Wisły, i zamieszkiwał dwór murowany. Wszystkich pooddalał ludzi, zostawiwszy jeno domownika starego, który go na ręku wypiastował, i któremu jedynie złe oczy pana nie szkodziły wcale.
Pan uroczny rzadko wyjeżdżał z domu, bo za jego oczyma ciągnęły się klęski, śmierć i choroby: dlatego ciągle siedział obok pana stary sługa, co go ostrzegał, gdzie wieś, miasto, czy człowieka zobaczył; wtedy pan zakrywał oczy nieszczęśliwe, albo je spuszczał, i zapatrywał się na wiązkę grochowin, zawsze w nogach położoną[8].
Znając swoje oczy, któremi pomimo woli nieszczęścia i klęski sprowadzał, kazał wymurować dwór obszerny; ale wszystkie okna obrócił na Wisłę, chcąc tym sposobem, „ażeby ludziom nie szkodził, ani na własne zabudowania gospodarskie nie patrzył: dwa razy już mu bowiem spłonęły, kiedy spojrzał w złéj godzinie. Mimo to przeklinali go flisy i z trwogą ukazywali na duże okna murowanego dworu, zkąd oczy niejednemu zadały chorobę: a burza zawsze niemal w przystani na przeciwnym brzegu, wprost białego, jak nazywano, dworu, wiele statków uszkodziła.
Odważył się flis jeden: podpłynął na łodzi do białego dworu i chciał widzieć pana urocznego. Stary sługa przestraszony, wprowadził do komnaty jadalnej zuchwałego żeglarza. Pan jedząc obiad, rozgniewany, że mu nieznajomy przeszkadza, spojrzał na przychodnia ponuro, a flis dostał takiéj febry, że słowa przemówić nie mógł, i upadł na progu.
Stary sługa z rozkazu litościwego pana, wyniósł go do łodzi, dużo dał pieniędzy i odwiózł na brzeg przeciwny. Długo śmiałek chorował: kiedy zdołał mówić, okropny obraz, w którym wystawił dwór biały i urocznego pana, przestraszył jeszcze więcej wszystkich flisów, co go z ciekawością otoczyli. Od tego czasu każdy żeglarz płynąc po Wiśle, odwracał oczy od białego dworu, z cicha się modlił, i drżał na sarno wspomnienie złych oczu groźnego pana.

II.

Już lat dziesięć minęło, jak dwór biały był przestrachem okolicznych mieszkańców i flisów. Nikt nie odwiedzał pana urocznego, a nieszczęśliwy pędził samotne godziny.
Sroga nastała zima, stadami wilcy, wokoło dworu groźnym głosem wyli, a pan domu siedział smętny przy kominie, na którym wielki gorzał ogień, przewracając karty jakowéjś księgi.
Stary sługa już wszystkie drzwi pozamykał, i w téjże samej komnacie, z drugiej strony komina usiadłszy, ogrzewał stare i przemarzłe ciało, naprawiając sieć na ryby.
— Stanisławie! — rzekł pan do niego: — czy dużoście ryb w przerębli nałowili?
— Nie wiele, panie! ale będzie dosyć dla nas obudwu.
— Prawda! — mówił nieszczęśliwy bogacz: — już tyle lat, a my zawsze samotni — nieszczęśliwa godzina, kiedy mnie urodziła matka! Zawsze sam, żyję jak pustelnik; bo ludzie uciekają przede mną!
I otarł łzy, co zwilżyły nieszczęśliwe oczy.
Nagle usłyszeli na dziedzińcu głos ludzki wzywający ratunku. Zadrżał pan domu: tak dawno nie słyszał obcego głosu, stary sługa wybiegł z komnaty, a za nim pan uroczny z lampką w ręku.
Przed samą sienią stały sanie kryte: obok nich stał sędziwy człowiek, wołając ratunku. Skoro ujrzał wychodzących ze światłem, wyniósł z sani omdlałą żonę; a stary sługa pomógł wysiadać przestraszonéj, młodéj i pięknéj córce.
Przyłożono drewek na komin, otrzeźwiono zemdlałą matkę: pan domu radosny i wesoły, dobył zapleśniałych butelek węgrzyna, i suto sędziwego ojca pięknéj córki raczył.
Stary sługa, uśmiechał się skrycie, patrząc na radość i wesołe lica swego pana, które zawsze ponurość i smutek od kolebki osiadały.
Gość przybyły, rozgrzany starym węgrzynem opowiadał, jak w drodze zaskoczony burzą, zmylił z drogi; a po długiém błądzeniu, napotkawszy gromadę zajadłych wilków, zalędwie uciec potrafił, i schronić się na podwórzu białego dworu.
Wnet rozpakowano sanie, a strudzeni, zziębli i wystraszeni podróżni, znaleźli ciepły i wygodny spoczynek. Znowu cisza dawna zaległa komnaty, a ogień na kominku słabym jeno przyświecał połyskiem.

III.

Zegar ścienny uderzył pierwszą po północy: stary Stanisław drzémał przy kominie pilnując ognia, gdy zaskrzypnęły drzwi od sypialni pana, i wyszedł uroczny, nierozebrany wcale. Sługa zdziwiony przetarł oczy, i pomruknął, snem rozmarzony:
— Co! panisko biedne, jeszcze nie śpi?
— Cicho! stary mój druhu! — odrzekł pan wesoło: — spać nie mogę i bodajbym nigdy nie zasnął, a był tak szczęśliwy, jako dzisiaj.
I usiadł w wielkiém krześle przy kominie, uśmiechał się radośnie i począł płakać.
— Płacz! płacz, biedniątko! — pomyślał Stanisław — prędzéj może wypłaczesz z uroku nieszczęśliwe oczy[9].
— Gdyby mi Bóg dał to, co zamyślam — mówił do siebie pan uroczny — niczegobym na tym nie zażądał świecie. Już lat trzydzieści żyję samotnie, jak pustelnik albo zbrodzień: a przecież nie skalałem się występkiem, nie pomyślałem o zbrodni! Tylko oczy! oczy moje!
Smutek zasępił oblicze, przed chwilą radosne, lecz wkrótce znów uśmiech osiadł na dawném miejscu: widać, że promyk nadziei spędzał ponurość.
— Mój stary przyjacielu! (a Stanisław spojrzał wesoło) ja może się ożenię!
— Daj to Boże! — zawołał sługa; — ale gdzież szukać przyszłéj mojéj pani?
Pan powstał z krzesła, zbliżył się na palcach do drzwi bocznéj komnaty, gdzie podróżni znużeni smaczno zasypiali; a wskazując ręką, wyrzekł z cicha: „tam!“
Stanisław kiwnął głową, jakby pochwalał wybór dobry, i przyrzucił drew na komin. — Pan zadumany odszedł do sypialni, a stary sługa pomrukując: „daj to Boże; ale nie dojrzeją te gruszki na wierzbie!“ — zasnął twardo.

IV.

Rano zbudził się podróżny, ale o dalszéj drodze nie mógł pomyśléć dla słabości małżonki.
Pan domu z radością się dowiedział, że dni kilka zabawią; a Stanisław już zaczął wierzyć, że dojrzeją gruszki na wierzbie.
Gość, był to szlachcic niemajętny; lecz choć nie miał do zbytku, żył uczciwie, i o nic nikogo nie prosił: upodobał sobie uprzejmego gospodarza, i po tygodniu goszczenia, rzekł raz do swojéj, już wiele zdrowszéj małżonki: Małgosiu! coś nasz łaskawy gospodarz smali cholewki do naszéj Marysi: i ona jak baczę nie od tego. Nie źlećby to było.
— Widzi ci się tak jeno! — odrzekła żona; — ale w duszy rada była, że co roiła sobie po głowie i mąż potwierdził.
Człek nie ubogi; nie młokos, nic mu nie brakuje — mówił daléj chodząc po komnacie: — nasza téż dziewka nie krzywa i dojrzała w latach, że już można oddać w ten stan święty, i pobłogosławić.
Po wieczerzy, gość sędziwy popijał starego węgrzyna, muskał czuprynę i słuchał z uśmiechem, jak pan domu, w pokornéj mowie, upraszał o rękę panny Maryanny.
— Podobałeś mi się waszmość — odrzekł po długim namyśle: i kiedy o wiano nie pytasz, ani go żądasz, a masz dosyć własnego chleba, niechże i przędzie kądziel w waszym dworze, a rodzi dzielnych synów.
We trzy miesiące, pan uroczny miał żonę. Znikła trawa i chwasty z alei lipowéj, bo je stratowało mnóstwo koni i kolas, co zwiozły krewniaków i przyjaciół panny młodéj na wesele do białego dworu. — W kilkanaście dni, gwar ucichł; a droga lipowa znowu zaczęła zarastać trawą i pokrzywą.


V.

Nadchodziła druga zima, a towarzystwo we dworze powiększyło się tylko jednę panią domu.
Liczna czeladź, którą przyjął, wkrótce pouciekała, usłyszawszy, że pan ich ma tak nieszczęśliwe oczy: kilku pozostałych doznawszy od nich ciężkiéj choroby, porzuciło dwór biały; a młoda i dorodna pani, w ciężkich przewracała się bólach, na bogatém łożu; tylko mąż przywiązany z odwróconą głową, ściskał jéj ręce zimne i skrzepłe.
Wiedziała, że mąż ma złe oczy; wiedziała, że niemi powiększał jéj cierpienia i bóle: a jednak szczerze przywiązana, błagała strapionego o jedno spojrzenie.
— Maryo! — zawołał z ciężkiém westchnieniem wiem, że nie będę z tobą szczęśliwy, dopóki mam te oczy: wyłup mi je! Oto nóż ostry, a z twéj ręki nie będzie mię boleć.
Wzdrygnęła się żona na tak okropne żądanie; a pan uroczny, widząc ją niezachwianą, upadł na krzesło, i rzewnie począł płakać.
— Na cóż mi ten dar boży, to szczęście, którego człowiek oczyma doznaje, kiedy wzrok mój klęskę niesie! Ty chorujesz ciężko, Maryo! wierzę: bo uschnie nawet drzewo piękne, gdy nań w złéj godzinie spojrzę. Ale bądź spokojną; nasze dziecię nie zobaczy już tych oczu, nie zaszkodzą mu téż w niczém, i nie będzie pamięci ojca przeklinać!
Jękiem tylko odpowiedziała chora małżonka.
Pan uroczny wyszedł, zostawiwszy starego sługę: wkrótce dwa przeciwne krzyki odezwały się z dwóch stron przeciwnych białego dworu.
Zakwiliło dziecię, narodzone w sypialni; rozległ się krzyk bolesny, donośny, męzki w komnacie, gdzie gorzał na kominie ogień. Płacz dziecięcy zwiastował jego przyjście na świat, że ujrzało promień słońca; a krzyk męzki, że ojciec tego niemowlęcia pożegnał się z tém słońcem na zawsze. Dwa oczy, jak dwa kryształy, z skrwawionym nożem upadły na ziemię.

VI.

W sześć lat, okna wybito, i z przeciwnéj strony, zkąd widok był na obszerną wieś i gumna, flisy pod samym białym dworem, mieli przystań wygodną. Pani domu zdrowa i wesoła, cieszyła się piękną jak anioł córeczką, która ślepego ojca oprowadzała.
Wieśniacy, co stronili od pana urocznego, teraz na widok ślepego pana i dziecięcia nie uciekali jak dawniéj. Zniknęła cichość pogrobowa, bo dworzanie i czeladź napełniali tak niegdyś dwór biały samotny.
Stanisław już zgarbiony laty, zakopał oczy swego pana w ogrodzie. Raz zdjęty ciekawością, czy się jeszcze zachowały, odgrzebał ziemię i spojrzał. — Iskrzyły się jak świéce: ledwie ich blask odbił się o twarz jego, zmarszkami okrytą, zadrżał, upadł i skonał.
Pierwszy raz i ostatni zaszkodziły staremu słudze oczy urocznego pana! Długo ludzie gadali, że dlatego mu dawniéj oczy nie szkodziły, bo go pan wielce kochał; serce przeto odejmowało im siłę: teraz same zagrzebane w ziemi nabrały większej mocy, i zabiły wiernego sługę!
Pan ślepy serdecznie go żałował: wystawił mu piękny nagrobek z krzyżem, pod którym flisy modlić się zwykli, gdy w przystani odpoczywali pod białym dworem.




Nędza z Biedą.


I.

Pan wojewoda miał zamek wspaniały, od złota i marmurów; wysokie wieże wznosiły się na wzgórzu ponad Wisłą, kaplica zamkowa lśniła złotem, bo miedzią była grubo wyzłacaną pokryta. Dwór miał liczny, chorągwie nadwornego wojska jezdnych i pieszych. Jak zajrzałeś okiem, wszystko, jego pola, jego miasta, jego wsie nienaliczone, lasy, bory i puszcze, w których mnogie stada zwierzyny, bujając swobodnie, oczekiwały na pana wojewody strzały zabójcze. Po pierwszych lodach, Wisłę okrywały jak stado łabędzi, statki ładowne zbożem pana wojewody; wysyłał on je do Gdańska, na morze, a w zamian przywoził wory złota, które zsypywał do skarbcu swoich antenatów.
Kiedyś wszedł na pokoje zamkowe, drogie adamaszkowe obicia, złotolite materye okrywały ściany; w komnacie jadalnéj przy kredensie stosami leżały złociste konwie, nalewki, puhary, srebrne tace, talerze, półmiski, wazy. Jak pan wojewoda zasiadł do stołu, sypało się z różnych zakątów mrowie dworzan, czeladzi, a wszystko zgłodniałe żarło, a wszystko łaknące piło potężnie. Kapela nadworna pod przewodem wybladłego Włocha, brzmiała z chóru, i co dzień wesoło pan z dworem swoim zjadał całego wolu tucznego, spaśnego wieprza, trzy korce żyta chlebem, drugie tyle pszenicy w kołaczach, kluskach i marcepanach, wypijał beczkę wina, dziewięć beczek piwa i beczkę miodu. Po obiedzie wstawał pan wojewoda z czerwonemi policzkami, dworzanie z czerwieńszemi jeszcze; dosiadali wtedy na konie, strzelali z pistoletów do celu, zdejmowali kopiami pierścienie, a pan najzręczniejszego, udarowywał, to łańcuchem złocistym, to puharem srebrnym, to dał mu konia z rzędem. I tak dzień po dniu padały pod toporem tuczne woły, wysuszano beczki z winem i miodem z piwnic, a przecież niczego nie zabrakło nigdy, bo za złoto ze sprzedanych statków zbożem ładowanych, nowe coraz stada napędzano wołów jeszcze tuczniejszych, sprowadzano z Węgier większe beczki sławnego wina, a z Litwy Kowieńskich miodów.

II.

W dzień skwarny, gorący, letni, pod cieniem gęstéj lipy, stały dwie istoty, więcej do widmów niż ludzi podobne. Trzymając się za ręce, spoglądały na zamek wspaniały.
Pierwsze wybladłe, zżółkłe, żupan dziurawy, kawałkiem niegdyś bogatego pasa przepasane, buty dziurawe, czapkę podartą, była to bieda. Drugie skóra a kości, oczy zamglone, oblicze skrzywione głodem, obwinięte stało płachtą zbrudzoną, nie miało nawet koszuli na sobie. Była to nędza. Nierozłączni towarzysze z sobą, stojąc pod lipą, taką wiedli rozmowę:

Bieda.

Patrz, moja swacho, jak piękny zamek, co tu statków ładownych pszenicą; słyszysz, wesoła kapela brzmi głośno. Ach, gdyby się tam dostać na chwilkę!

Nędza.

I czegóż pragniesz, czy tam nas puszczą? Spojrzyj, brama zawarta, a choćby mur przesadzić co nam łatwo, brytany duńskie kazałby wojewoda spuścić z łańcuchów, poszczwanoby nas jak wilków, lub niedźwiedzi.

Bieda.

Wiatr wieje ze strony zamku, zapach z kuchni woń roznosi (oblizując się) o! żeby zrazik mięsa, z kawałek kołacza lub marcepana!

Nędza (z westchnieniem).

O mój Boże, jabym przestała na kawałku suchego chleba, na kości niedogryzionéj, a tam psy lepsze kąski codzień pożerają, niż moja codzienna strawa.

Bieda.

Daremna nasza oskoma na przysmaki zamkowe; chodźmy, próżnie nie łykajmy ślinki. Patrz! co tu sioł i miast, tam mnie już dobrze znają, muszę im ciebie jeszcze przedstawić, bo takie przeznaczenie, że dla kogo ja długim przyjacielem, to w końcu i z tobą pobratać się musi.
I bieda nacisnęła podartą czapkę na bakier. Nędza zawinęła się w płachtę, ruszyły razem do wioski najbliższéj.

III.

Pan wojewoda miał syna jedynaka, syna, który imię świetne i sławę ojca, i pradziadów musi przechować w potomne wieki.
Wysłał go do Włoch, do Paryża po rozum, dawszy mu czwartą część skarbcu swego na drogę. Kiedy odjeżdżał, powtórzył mu wprawdzie stare przysłowie, że: „Kto głupi, w Paryżu sobie rozumu nie kupi“ — wierzył przecie inaczéj i był pewnym, że więcéj ukształconym wróci niżby siedział w kraju.
Bawił rok wojewodzic, zabrakło już mu złota, pan ojciec posłał starego dworzanina, z dwoma worami złota. Jedzie dworzanin, aż pod lipą spotyka bladego w dziurawym żupanie, z kawałkiem pasa bogatego niegdyś, w czapce podartėj, zdartemi buty, szlachcica. Chudzina skłonił nizko czapką, powitał go dworzanin.
— Pomaga Bóg, panie bracie rzekł do jadącego — a gdzieżto tak śpieszno?
— Ha, jadę z pieniędzmi, miły bracie, dla młodego panicza. Pojechałci po rozum do Paryża, ale kaci po tém, rozum jakoś trudno idzie, a dużo pieniędzy kosztuje.
— Oj! rzekł chudzina powoli, i rozum się znajdzie.
— Djabli po nim — odpowie dworzanin — przyjdzie wtedy jak pieniędzy zabraknie, a bieda zajrzy w oczy. I odjechał.
Bieda czapkę w górę z radości rzuciła, wołając: „Będę w zamku, będę, i moją swachę wprowadzę, wtedy choć raz pohulamy sobie!“

IV.

Był to dzień uroczysty w zamku, obchodzono powrót z Paryża rozumnego wojewodzica. Stary wojewoda sprosił liczne sąsiedztwo, panów i szlachtę z okolicy. Zamek był przepełniony od samego rana, grzmi kapela. Przy wieczornym zmroku, rozpalono kagańce, oświecono zamek rzęsisto: w zamku widno jakby słońce świeciło, za murami ciemno, choć oko wykol.
Nędza z biedą ujrzawszy łunę, rozumiejąc, że płonie zamek, wskoczyły na mur, i przytulone do obrosłéj mchem baszty, spoglądały na dziedziniec.
W komnatach pełno gości, drobna szlachta wieczerzała na podwórzu, stary wojewoda ucieszony po długim rozdziale widokiem jedynaka, kazał wciągnąć beczki wina, miodu i piwa, na poddasze, i rynnami lać trunki. Przez cztery więc rynny lano, to wino, to piwo, to miody; a szlachta podstawiała konwie, to puhary, to gardła, czapki, i pili na zabój. O północy prawie wszyscy zmorzeni legli snem pijackim na podwórzu. Zsunęła się więc z muru nędza z biedą, a pewni, że brytany na uwięzi, oblizali rynny z których sączyło się jeno, a podjadłszy z zostawionéj ogromnéj wołowéj pieczeni, zajrzeli w okna pierwszy raz v zamku.
Już kapela ustała, patrzeli w sypialnią starego wojewody, nie spał jeszcze, stało przed nim kilku żydów zagranicznych, siwy dworzanin rachował złoto, które z chciwością zgarniali. Byli to dłużnicy wojewodzica. Stracił on wszystko, co ojciec posyłał, pożyczył bardzo wiele. Wojewoda zapłaciwszy, z zasępioném obliczem usiadł na łożu, dworzanin stał zadumany.
Pierwszy raz starcy obadwa poczuli brak w skarbcu: nie dziwota: bieda i nędza zajrzały już oknem.

V.

Upłynęło lat trzy, stały pod lipą jak dawniéj nierozłączne siostrzyce, statki próżne pływały na Wiśle, flisy smutni nie śpiewali, w zaniku cicho, bo żałoba. Stary wojewoda umarł: kapela jego nadworna ostatni raz mu przygrała prowadząc do grobu; syn wypróżniwszy skarbiec antenatów, stopiwszy srebrne i złote naczynia, sprzedał zboże na pniu, nie było co ładować do Gdańska.
Kaplica zamkowa już nie błyszczała świecącym dachem, wiatr zrywał z niéj snopki brudnéj słomy, bo młody wojewodzie obdarł ją z okrycia miedzianego z pozłotą, a dach co dwa wieki jaśniał, znikł stopiony u żydów.
Dworzanie rozbiegli się w różne strony kraju; utrzymanie zamku zbyt wiele kosztowało, postanowił więc przenieść pan młody mieszkanie swoje za granicę, sprzedawszy poprzednio wszystkie marmury tego gmachu swemu arendarzowi.
Zapłakał stary dworzanin, kiedy bezbożne ręce wyrywały podłogi, łamały odrzwia, dobywając drogie marmury.
Opustoszał wspaniały zamek, brama stała otwarta, dziedziniec zarósł murawą, a stare baszty omszone wynosiły jeszcze dumne czoła.
Nędza z Biedą bez obawy więc weszły razem, a chodząc po pustém podwórzu, natrafiły na drzwi do piwnicy otwarte. Weszły po spróchniałych schodach, i w samym końcu długiego lochu, znajdują radosne, zapomniana baryłkę drogiéj małmazyi, pamiątkę jedyną po starym wojewodzie. Kosztują wesoło, smaczne; piją więc rade, a piją: stare wino pomściło pamięć starego wojewody, upojone usnęły w tym lochu nędza z biedą.
Duch starego wojewody, co w długich nocach błądził po ruinach swego zamku, zatrzasnął drzwi żelazne od lochu, i te dwie siostry choć do głodu nazwyczajone, skonały.
Niepotrzebne też były w zamku nędza z biedą; bo zasiadło ich miejsce nie tak ohydne, poważniejsze zniszczenie.
Wędrownik patrząc na gruzy starego zamku, na te resztki baszt ogromnych, duma o jego przeszłości, żałuje upadku, i może nieraz klęsce wojennéj przypisze zniszczenie! a w lochu trupy nędzy i biedy leżą trzymając się za ręce. Pilnuje drzwi duch wojewody, i dla wstydu swéj pamięci, nie dopuszcza nikogo; ukrył tam sromotę syna, który splamił jego imię, i sławę.




Powietrze.



Siedział Rusin pod modrzewiem, słońce piekło jakby ogień. Patrzy zdala, że coś idzie; patrzy znowu — to niewiasta!
Cała płachtą owiniona, na wysokich nogach chodzi. Zląkł się zrazu, chciał uciekać; ale widmo długą ręką zatrzymało zlęknionego.
— Znasz powietrze? — Ja to jestem! Weź-że mię na barki swoje, i obnoś po całéj Rusi; nie pomijaj wioski, miasta, bo wszędy zawitać muszę. Ty nie lękaj się niczego, zdrowy będziesz wśród umarłych.
I długie ręce przewiesza na szyję biednego kmiecia. Szedł więc Rusin, lecz zdziwiony, że ciężaru nic nie czuje, spojrzy za się; ale widzi, że na barkach siedzi widmo.
Przyniósł najwpierw do miasteczka. Po gospodach tańcowano, wesołość na każdej twarzy. Ledwie zatrzymał się w rynku, niewiasta powiała płachtą, wnet ustały rzeźwe tany, i wesołość znikła z twarzy. Kędy spojrzy wystraszony, niosą trumny, w dzwony dzwonią, cały cmentarz napełniony, nie ma już gdzie grzebać ludzi!
Na rynku stosami trupy leżą, nagie, niegrzebione!
Poszedł daléj. Gdzie wieś przejdzie, tam zostaną puste domy. z bladém licem, drżąc z bojaźni, uciekają zewsząd ludzie; a po drogach, lasach, polach, konający w bólach krzyczą.
Na wysokiém wzgórzu stała wioska jego, kędy mieszkał wieśniak, co nosił powietrze; tam miał żonę, drobne dziatki, i stare rodzice swoje.
Zakrwawiło mu się serce; więc okrąża wioskę swoją; silnie pochwycił niewiastę, by mu z barków nie uciekła.
Spojrzy; widzi Prut niebieski, za nim wszędy coraz wyższe stoją góry zielonawe, daléj czarne, aż najwyższe białe śniegiem. Spieszy prosto więc do rzeki: skacze: cały się zanurza chcąc utopić i niewiastę, by uchronił od pomoru i od klęski ruską ziemię!
Sam utonął: lecz powietrze, co niesione nie ciężyło, i utonąć téż nie mogło, przestraszone tą odwagą, ociekło w lasy na góry!
Tak ocalił swoją wioskę, rodzice, żonę i dziatki i resztę téj ruskiéj ziemi, gdzie nie poniósł złéj niewiasty.




Zajęcze Serce.



Na wyspie, w pośrodku Wisły, stał wielki zamek przed laty, cały murem otoczony; w każdym rogu grube baszty; wiewały na nich gęsto chorągwie, i gęste straże poustawiane. Most skórzany na łańcuchach, łączył wyspę z brzegiem ziemi.
W tym zamku mieszkał pan możny, rycerz bitny, zawołany. Ile razy trąba brzmiała nad wchodową bramą zamku, zwiastowała powrót pana, zwycięztwo i łup bogaty.
Po długich i ciemnych lochach wiele brańców osadzono. Codziennie musieli robić: to naprawiać mury grube, to uprawiać piękny ogród. Między tymi była baba, stara baba czarownica, któréj męża trzymał w więzach: ta się zemścić zaprzysięgła.
Czatowała przeto chwili, by samego spotkać pana. Strudzony walką, niewczasem, na zielonéj upadł trawie; sen zakleił mu powieki. Skrycie czai czarownica, mak na oczy panu kładzie, by się ze snu nie obudził, i gałązką osikową w pierś uderza, a w tę stronę, kędy serce ludzkie bije.
I pierś się zaraz roztwarła, i czerwone widać serce, jak drga ciągle i ustawnie. Uśmiecha się czarownica i wyciąga rękę chudą, długiemi palcami z lekka obejmuje całe serce, i tak nieznacznie wyciąga, że się rycerz nie obudził.
Wtedy mając w pogotowiu świeże od zająca serce, w pierś rycerza zaraz w kłada i zamyka otwór piersi. Sama odeszła na stronę, z radością w gęstych krzakach przyległa, chcąc zobaczyć skutki czarów.
Jeszcze się rycerz nie zbudził, a poczuł serce zajęcze! Co nie znał trwogi, drżał bojaźliwie, i rzucał ciałem! Otwiera oczy: zbroja mu cięży; zaledwie powstał, aż usłyszy psów szczekanie!
Dawniéj lubił kiedy gończe grały w kniei za zwierzyną, teraz w trwodze wystraszony, ucieka jak szary zając! Zaledwo wbiegł do komnaty, chrzęst zbroi własnéj, oręża co się zszczerbił zwycięztwami, i brzęk srebrnéj ostrogi na nowo go trwoży: zrzuca więc pancerz i szablę, pada na łoże zmęczony.
Dawniéj we śnie marzył jeno to o bójce, to o łupach: teraz we śnie jęczy smutnie, i na każde psa szczekanie albo hasło swojéj straży, co przy ognisku na baszcie, czujnie strzegła przed napadem, drży jak dziecię, i w poduszkę chowa oczy wystraszone.
Wkrótce poganie otoczyli zamek; rycerze i czeladź czeka na pana. co im przewodził do bitwy i do zwycięztwa. Ale czekają na próżno! On mężny rycerz, usłyszawszy szczęk oręża, gwar żołnierzy, rżenie koni, uciekł na zamku poddasze, i ztąd dopiero dojrzał mnogie pogańskie zastępy.
Wtedy przypomniał sobie dawne wyprawy, zwycięztwa, i sławę imienia swego. Jak bóbr zapłakał rzewnemi łzami, westchnął, i mówi żałośnie:
— Bożeż mój, Boże! daj mi odwagę, przywróć mi siłę i męztwo! Sztandary moje na polu bitwy już powiewają od dawna, a pan ich, dawniéj zawsze na czele, dziś jak dziewczę bojaźliwy, z dymnika swojego zamku, patrzy na zastępy swoje! Wróć mi serce, by nie drżało — wróć mi silę, abym zbroję mógł udźwignąć! Odżyw ciało czerstwością i daj zwycięztwo.
Wspomnienia te budzą go jak ze snu; wraca spiesznie do komnaty, chwyta zbroję, dosiada rumaka i wyjeżdża przez bramę. Strażnik z radością powitał pana, i brzmieniem trąby zapowiedział jego wyjazd. Śpieszy, lecz ciągła bojaźń mysi mu i serce osiadła. A gdy rycerstwo odważnie rzuca się na zastęp pogan, pan zamku w trwodze, zawraca swego bieguna, i ucieka w gród warowny.
Choć wbiegł do zamku zdyszały, i za grubemi murami nie pozbył trwogi tajemnéj; skacze z konia, ucieka do żelaznego lochu, i tam omdlały czeka niesławnéj śmierci.
Rycerstwo jego przecież pobiło pogan, a strażnik z wysokiéj baszty, powitał zwycięzkie chorągwie wracające do zamku. Wszyscy zdziwieni haniebną ucieczką pana zamku, szukali go długo napróżno, i znaleźli w lochu na poły umarłego.
Nie długo żył nieszczęśliwy rycerz; całą zimę grzał ciało drżące zawsze przy kominie. Wiosna nastała, roztworzył okno, chcąc odetchnąć słońcem maja. Jaskółka, co na poddaszu ulepiła gniazdko swoje, w przelocie czarniawém skrzydłem uderzyła go po skroni.
Cios był dla niego śmiertelny, upadł jak gromem rażony, i po krótkiéj męce skonał.
Wszyscy pana żałowali i szczerze płakali, niewiedząc powodu, co potrafiło go tak nagle zmienić. Aż w rok potém, gdy pławiono czarownice, że deszcz długo zatrzymały: ona czarownica zeznała sama, jak odmieniła serce rycerza na serce zajęcze! — Wtedy poznali dopiéro ludzie, dla czego z tak mężnego rycerza tak bojaźliwy się zrobił, szczerzéj żałowali i więcéj płakali, a na jego mogile spalili żywcem starą czarownicę.






Wichrem porwany.




Rysował Ksaw. Pillati. Rytował J. Schübeler.
Wichrem porwany.


Rozgniewawszy się czarownik na młodego parobczaka, wszedł do chaty, kędy mieszkał, i nóż nowy wyostrzony utkwił po pod progiem izby; zaklął przy tém by lat siedm, uniesiony pędem wichru, latał po szerokim świecie.
Parobek poszedł na łąkę, by ułożył siano w kopy, gdy się wicher nagle zrywa: porozrzucał kopy siana, i porywa parobczaka. Daremnie chciał się opierać próżno chwyta silną ręką, to płotu, to drzew gałęzi, jakaś siła niewidoma pędzi go pomimo woli.
Na skrzydłach wiatru niesiony, nie tykając stopą ziemi, leci jakby gołąb’ dziki. Już i słońce na zachodzie, a parobczak wygłodniały patrzy na dymiące wiosek chaty prawie nogą ich się tyka; lecz daremnie krzyczy, woła, próżno płacze i narzeka; nikt nie słyszy jego jęku, ani łez gorzkich nie widzi.
Tak pędzony trzy miesiące, wygłodniały i spragniony, wysechł jak sosnowa szczapa; obleciał światu nie mało, lecz najczęściéj wiatr go nosił po nad wioską, kędy mieszkał.
Spojrzy z łzami na swą chatę, gdzie miał dziewę ulubioną. Patrzy — aż ona wychodzi, niosąc obiad we dwojakach. I wyciągnął ku niéj ręce, wychudzone i zsiniałe. Próżno woła po imieniu, głos mu w słabéj piersi ginie; nic spojrzała nawet w górę.
Leci daléj; aż przed chatą stoi złośliwy czarownik; spojrzał w górę, krzyknął głośno: „Będziesz latał siedm roków, krążąc zawsze nad tą wioską, będziesz cierpiał, a nie umrzesz”.
— O mój ojcze! mój sokole! jeżli’m cię kiedy rozgniewał, przebacz! spojrzyj na mnie; patrz! już usta mi zdrewniały, spojrzyj na twarz i na ręce, same kości — niemasz ciała; ulituj się mojéj męki.
Czarownik poszeptał z cicha, a parobczak już nie leci, stoi w miejscu, lecz się stopą nic dotyka wcale ziemi.
— Dobrze to, że mnie przepraszasz; ale co mi dać przyrzekasz, że cię zwolnię z takiéj kary?
— Wszystko co tylko zażądasz! I złożył ku niemu ręce, i uklęknął na powietrzu.
— Oddasz mi swoja dziewczynę, boja z nią się żenić muszę; jeśli przeto ją odstąpisz, będziesz chodził po téj ziemi.
Parobczak zaniemiał chwilę. „Aby jéno na ziemię — pomyślał — to damy sobie rady“.
I rzekł głośno; — Za prawdę, wielkiéj żądacie ode mnie ofiary; lecz kiedy inaczéj być nie może, niechże i tak będzie.
Wtedy nań dmuchnął czarownik, i stanął na ziemi; jakże był szczęśliwy, gdy uczuł, że po niéj stąpa, że wiatr nad nim już żadnéj mocy nie ma.
Biegł co żywo do chaty, i w progu spotyka sobie zaręczoną dziewę. Krzyknęła z podziwu, widząc parobczaka zginionego, co miał być jéj mężem, co go już długo opłakiwała. Lecz ten odepchnął ją silnie wyschłemi rękoma; wszedł do świetlicy, a ujrzawszy gospodarza, u którego służył, na pół z płaczem zawołał:
— Już u was służyć nie będę, ani waszéj nie pojmę córki, kocham ją jeszcze szczerze, by własne oczy, ale moją nie będzie.
Sędziwy gospodarz spojrzał nań zdziwiony; a dostrzegłszy cierpienia z wychudłéj i bladéj twarzy, tak niegdyś rumianéj, zapytał o powód, dlaczego odrzuca rękę jego córki?
Parobczak wyznał mu wszystko, i swoją podróż powietrzną, i przyrzeczenie dane czarownikowi. Wysłuchawszy cierpliwie gospodarz opowiadania całego, kazał biednemu być dobréj myśli, a sam poszedł do wróżki na poradę, wziąwszy trzos pełny.
Nad wieczorem wrócił wesoły, i rzekł do chłopaka:
— Jutro, pójdzieta do wróżki, jeno rano jak zaświta, a wszystko pójdzie dobrze.
Parobczak strudzony zasnął twardzo; zbudził się przecież przed świtaniem, i poszedł do wróżki. Zastał ją przy kominie, jak paliła zioła; kazała mu stać spokojnie; dzień był pogodny, gdy nagle wiatr zawył — zatrząsł się dom cały.
Wróżka wtedy wyszła z nim na podwórze, i kazała spojrzeć w górę. Podnosi oczy i widzi z dziwem, jak zły czarownik w jednéj koszuli w powietrzu kręci się w kółko.
— Otóż! twój nieprzyjaciel, już ci szkodzić nie będzie: gdy zechcesz by patrzał na twoje wesele, zrób jak cię nauczyłam, a będzie tych cierpień doznawał, które dla ciebie niewinnego przygotował.
Uradowany parobczak pobiegł do domu; w miesiąc już się ożenił. Gdy drużbowie tańcowali, wyszedł z izby na podwórzec; spojrzy w górę, aż nad chatą, kręci się w powietrzu on zły czarownik. W onczas dobył nowego noża, wymierzył weń, rzucił silnie, i trafił w nogę.
Zleciał z powietrza czarownik, przybity nożem do ziemi. Stał przez noc całą pod oknem, musiał patrzéć na radość parobczaka i weselnéj drużyny.
Nazajutrz znikł z przed chaty; lecz ludzie widzieli jak przelatał nad jeziorem o dwie ztamtad mile; a przed nim i za nim stado wron i kawek, krakaniem swojem zwiastowały nieskończony polot złego czarownika.




Djabli taniec.



Kiedy wicher kręci w kółko i suchym zamiata piaskiem, jest to taniec złego ducha. Zamykaj wszystkie wyględy[10] w chacie, bo złe[11] ci naruszy kości. A jeśliś odważniejszy i chcesz skarbu z zgubą duszy, weź nóż nowy poświęcony, i w pośrodek tego wiru rzuć nim celnie i z zamachem.
Zuchwały młody parobczak, gdy mu szczyt stodoły bies w postaci wichru zerwał, gniewny utkwił nóż błyszczący, poświęcony, w pośrodku tego wiru. I zaraz ujrzał jak w kornéj postaci bies stanął przed nim krzywy i drżący, i pytał co mu rozkaże? — Napraw stodołę! — zawołał wieśniak, pałając cały od gniewu — dół od kartofli napełnij złotem, przynieś do izby baryłę wódki, trzy duże połcie słoniny.
Spełnię to wszystko, wyjm nóż utkwiony, który mnie srodze dolega.
— Nie! — krzyknął wieśniak — zrób to najpierwéj, co żądam.
Bies dopełnił rozkaz cały; lecz wkrótce kiedy z choroby umierał młody parobczak, wieśniacy, obecni w chacie, widzieli jak stał przy głowie, czatując na jego duszę.
Wszyscy żałowali, a stary Chrzestny[12], rzekł z cicha: — Gdyby zamiast tych pieniędzy, wystrzelił lepiej do biesa srebrnym guzikiem z prawego oka, byłby żył długo poczciwie, i nie stracił świętéj duszy.




Jonek.


I.

Chcesz miéć fujarkę, by na jéj głos podskoczyły nieochocze nogi, a z grobu powstały trupy, i okazały czerstwe, stare postacie, pośpiesz do boru.
W ciemnym borze szukaj wiérzby, wierzby zielonéj, coby nigdy nie słyszała szumu wody, ni piania koguta. Bo na pienie kura uciekają i duchy i wiedźmy; a wierzba, co słyszała szum wody, nie poruszy na korowód nieochocze nogi.
Chcesz, by cię każda dziewa kochała, złap niedoperza, nakryj glinianym garnkiem, i o północy połóż go W mrowisko: o drugiéj północy nazajutrz zbierz kościotrup, a w nilu znajdziesz widły i grabie. Lubą dziewkę przyciągnij grabiami, a kochankę miéć będziesz: chcesz mieć przyjaciela wybranego parobka, przyciągaj grabiami. A jeżeli nieluba sercu ścigać cię będzie natrętną miłością, odepchnij widłami, a wstręt uczuje dla ciebie. Gdy który będzie narzucać się twéj przyjaźni, a jéj nie wart i niegodzien, odepchnij go widłami, a odstręczysz na zawsze.
Tak przez fujarkę otoczysz się wesołością i przeszłością; tak przez kości niedoperza otoczysz się miłością i przyjaźnią.
A jeżeli zapragniesz odgadnąć ciemną przyszłość, nieodgadnioną, zapragniesz skarbów, posłuchaj ostatniéj rady:
W wigilię świętego Jana rozkwita paproć o saméj północy; ale niełatwie kwiatu dostaniesz; strach zatrzyma bieg krwi w tobie, zlodowacieje serce, a w szpiku mrowiska poczujesz. Nienaliczysz gromów, które ziemią wstrząsną. Każdy włos na głowie stanie ci prosto jak topol, a srogi pogwizd nie nachyli go nawet. Jeżeli dotrzymasz pola, z odwagą otrzymany kwiat w zdobyczy rozjaśni ci przyszłość, i wzbogaci złotem.
Tak więc przez kwiat paproci zostaniesz bogaczem i w przyszłość jak w zwierciadło poglądać będziesz.
A młody wieśniak słysząc ten głos w ciemnym lesie, porzucił furę z wołami, pełną narąbanego drzewa; a ucieszony słodka nadzieją, pełen otuchy i szczęścia, biegł i darł się przez gęstwinę, szukając wierzby na cudowną fujarkę. I błądził długo, i szukał długo, aż wśród suchéj łąki znalazł zieloną wierzbę. Uciął piękną gałęź, skręcił z niéj korę i miał gotową fujarkę.
Zadął na niéj, a radość napełniła mu serce. W téj uboczy nie było nikogo; sam więc, uniesiony szałem wesołości, hasał po bujnéj łące, aż zmordowany upadł na murawę. Doznał już skutku fujarki, ale dreszcz go zimny przejął, gdy wspomniał, że jéj głos może obudzić duchy i zmarłych. Pot zimny, kroplisty wystąpił na lica. Lecz ciekawością zdjęty, chciałby co prędzéj pośpieszył pod cmentarz. Schował więc fujarkę za pazuchę i począł przedzierać się do wązkiéj drożyny.
Nie długo wybiegł na krasny wzgórek; okalały go dawne i stare mogiły tu zbiegały się rozstajne drogi, a krzyż nowy, świeży grobowiec oznaczał.
— Ha! — rzekł do siebie — sprobujwa, nim dojdziewa do cmentarza kawał ci drogi; niech choć jednego zobaczyma, czy na głos fujarki, podniesie swoje deski.
I dobył piszczałki; zaledwie zadął, krzyż się obalił, a z ziemi ukazał się dziad żebrak, zabity na rozstajnéj drodze przed trzydziestą laty.
Młody wieśniak odwrócił oczy ze wstrętem, nie chcąc patrzeć na twarz schudzoną wiekiem i nędzą, a zeszpeconą ranami. Lecz w przestrachu grał ciągle; wtedy zobaczył, że okoliste mogiły, roztwiérają się razem, usłyszał chrzęst żelaza, tętnienie podkowy.
Patrzy! żelazem zbrojni pokazują się rycerze: jedni pieszo, a wielu na koniach. Jeżeli dziada się nastraszył, więcéj jeszcze patrząc na liczny szereg uzbrojonych olbrzymów. On sam, lubo był rosły i we wsi swoje] najwyższy, każdemu z nich niemal po kolana zaledwo głową dostał. Z większego strachu otworzył gębę, podrapał się po głowie; a nie zadymając piszczałki, nieporuszył już więcéj mogił. Każde widmo nakryła ziemia, i tylko wiatr zimny powiewając, przyginał trawę i zioła.
Umęczony wesołością i przestrachem z widzenia zmarłych, przygotował grabie i widły niedoperza, chcąc użyć miłości i przyjaźni.
Już oddawna młoda Zosia z poblizkiéj chaty z czarnemi oczyma poruszyła mu serce; ale czarnobrewa nie dbała na zaloty młodego Jonka, jak go nazywano. Napróżno śpiewał do niéj:

U mojéj Zosieczki
Oczki jak tareczki,
Gęba jak śmietana,
Dana moja! dana!

Zosia się śmiała i z piosnki i z Jonka.
Pleła len w ogrodzie, kiedy się na nią zaczaił i grabkami niedoperza przyciągnął k’sobie. Zosia miléj na niego patrzała, a Jonek uradowany całował owe grabki. Był pewny, że go kocha; chciał więc przyjaciela; upodobał sobie młodego Ziębę, i z tym się wkrótce zaprzyjaźnił. Znała go dobrze i Zosia, a kiedy obaj przychodzili do niéj razem, zawsze witała uśmiechem, Już Jonek myślał o weselu, i zadumany usiadł za kopicą siana, kiedy za drugą szmer usłyszał. Ciekawy zakrada się, patrzy i widzi jak Zosia siedzi razem z Ziębą układając z sobą o dniu swoich zaręczyn. Rozgniewany, złamał grabie, i niechciał ani przyjaźni, ani miłości.
— Na co mi piszczałka i grabie kościane! — zawołał ze łzami — tamta mnie zmęczyła, bom musiał nie ochoczy skakać, i nastraszyła widmami; a temi przyciągałem Zośkę na próżno, by z wiatrem wszystko do czarta poszło. Lepiéj postarać się o pieniądze i zobaczyć co téż się ze mną stanie.
Nazajutrz była wigilia do świętego Jana. Jonek nie nocował w chacie; napróżno go wyglądała matka! Burza okropna, poblizki las wyłomała; pioruny kilka domostw i stodoł spaliły. Już blizko południa, wrócił do chaty Jonek, spocony i drżący; był blady i oczy miał obłąkane. Napróżno mu stara matka postawiła miskę klusek ze słoniną, jeść nie chciał. Matka się modliła, a Jonek oddychał ciężko; lecz czasami się uśmiechał, bo pobrzękiwał złotem v kieszeni.

II.

Na weselu Zosi z Ziębą, on był pierwszym drużbą; sypał garścią grosiwo dla grajków, i najlepiej się wystroił. Odtąd zawsze rej wodził w gospodzie; częstował wieś całą, i co święto i niedziela grajkon1 jak pan płacił. Przygrywał i sam na wierzbowéj fujarce, a wszystko co żyło tańcowało wesoło od wieczora do rana.
Ale Jonek nie przestał na tém, że był bogaty; chciał wiedzieć co się z nim stanie; dobył więc kwiatu paproci, i rzekł:

Powiédz! pokaż! kwiatku mój!
Czémże będzie Jonek twój?

I usłyszał głos podziemny:
— Będziesz wisiał, a nogi twoje nie ochocze wiatr będzie poruszał!
— Pfu! do czarta! — za wołał z gniewem Jonek — wisiéć nie będę, bo mam za co.
Począł się śmiać, ale nie mógł w nocy zasnąć, choć się i podpoił.
Przecież za długo hulał, nim przyszło mu na myśl o przyszłości się dowiedzieć. Wypróżnił kieszenie; już drugi raz, choćby chciał dostać kwiatu paproci, nie uda się sztuka — a pieniędzy nie ma. To go niepokoi; nadchodzi Wielkanoc, młódź wiejska wcześnie prosi Jonka, żeby zamówił grajków, a u Jonka ni szeląga.
Kiedy spać nie może, przypomina sobie, że za pomocą kwiatu paproci, znowu się dowié o skarbie ukrytym, jak dawniéj, gdy raz pierwszy z pod gruzów zamku dostał złota. Potarł paproć, spojrzał — i widzi w ogrodzie szlachcica, że pod jabłonią zakopana na sążeń w ziemi, stoi okuta w mosiądz szkatuła.
Zrywa się, biegnie i zaczyna kopać. Już ciężką szkatułę dobył na wierzch, już chce ją przez plot przerzucić: kiedy się szlachcic zbudził, usłyszał złodzieja, wybiega z dworu — zatrzymuje Jonka. Ale ten chciwy złota i w obawie, żeby go nie wydał, uderza łopatą w głowę, i zabija na miejscu.
Na krzyk konającego pana, zbiegają się dworscy, łapią zbrodniarza i oddają do sądu.
W pół roku Jonek wisiał na rynku w poblizkiém mieście. Tyle to zarobił z łakomstwa skarbu, i widzenia przyszłości.
Wiatr zawiał silnie; już nie rozlegały się tony czarodziejskiéj fujarki, a nogi przecież Jonka obumarłe i zimne poruszał wiatr silnie, jakby do tańca.




Wilkołaki.


I.

Na kwiecistym pagórku nad brzegami Wisły, brzmiała huczna kapela; a drużyna rzeźwych parobków i dziewek, skakała radośnie. Piwo i wódka stały w beczkach, z których się posilali wieśniacy zgromadzeni na uroczystość rolniczą dożynek. Wpośród wesołéj zabawy krzyk przeraźliwy zagłuszył i brzmienia muzyki, i śpiewki radosne. Przerwano taniec; poskoczono, zkąd krzyki powstały, i ujrzano z przestrachem jak wilkołak unosił w paszczy najpiękniejszą dziewkę z sioła. Rzuciła się za nim odważna młodzież i wkrótce dognała; ale potwór zajadły, rzuciwszy pod nogi zdobycz, którą unosił, stanął z wściekłością do obrony. Przestraszeni i bezbronni, nie wiedzieli co czynić; niektórzy pobiegli po strzelby, reszta ustąpiwszy na bok, czekała na wysłanych. Skoro to spostrzegł wilkołak, porwał rzuconą na ziemię dziewczynę, i w największym pędzie uciekł do lasu.
Lat pięćdziesiąt upłynęło od téj doby, gdy na tymże pagórku, bawiąc się młodzież wesoło, spostrzegła siwizną okrytego starca. Zaproszony do zabawy, usiadł w milczeniu i wychylił ze smutkiem kubek wódki, który mu podano. Równy mu prawic wiekiem jeden z wiejskich gospodarzy, przystąpiwszy do nieznajomego powitał, i zaczął rozmawiać. Starzec długi czas mając w niego wlepione oczy, wreszcie zawołał ze łzami: „Ty’żeś to, mój Janie?
A gospodarz poznał do razu starszego brata, co zginął przed pięćdziesiąt laty. Zdziwieni wieśniacy otoczyli starca, który im opowiadał, jak zamieniony przez czarownicę v wilka, dziewczynę ukochaną porwał z tegoż sarnego pagórka, gdy obchodzono uroczystość dożynek; jak żył w lasach rok cały, jak późniéj mu z żalem umarła.
— Odtąd — mówił daléj — wściekły i zażarty, rzucałem się na wszystkich; pożerałem, a téj krwi dotąd ślady niczém zatrzéć nie mogłenm tu pokazał zbroczone ręce. Lat już cztery, jak się błąkam przywrócony do postaci ludzkiéj, chciałem raz jeszcze was zobaczyć, i te dymiące chaty, w których się zrodziłem i wychowałem; potém — o! uciekajcie! znowu mam bydź wilkołakiem.
Ledwie tych słów domówił, gdy zmieniony w wilka, poskoczył, zawył przeraźliwie, i znikł na zawsze w poblizkim lesie.

II.

Czarownica rozkochawszy się w młodym wieśniaku, daremnie usiłowała wszelkiemi sposobami pozyskać, sobie jego wzajemność. Rozgniewana nareszcie tą; wzgardą namiętna niewiasta, przysięgła srogą zemstę.
Spotkawszy raz dorodnego parobka, zapowiedziała mu: „Iż jak tylko do lasu po drzewo pojedzie, za pierwszém uderzeniem siekierą; przemieni go w wilkołaka“.
Mniéj na to baczny wieśniak, zaprzągłszy woły do wozu, pojechał do lasu; ale zaledwie wymierzył cios silny, siekiera wypadła mu z ręku. Przestraszony tém zdarzeniem, spojrzy i widzi przelękły, że ręce jego zmieniły się w wilcze łapy. Bezprzytomny zaczął biegal po lesie; a natrafiwszy zdrojowisko, przejrzał się i spostrzegł, że cały zamienił się w wilka; widać było jeszcze gdzie niegdzie ostatki sukmany, bo przeobrażenie nie tak rychło wszystkie ślady zatarło.
Pośpiesza do swoich wołów; ale te przestraszone, uciekają; od pana. Chciał je zatrzymać znajomym im głosem, ale zamiast wydania głosu ludzkiego, zawył przeraźliwie. Widząc tedy z żalem, że się sprawdziły pogróżki pogardzonéj czarownicy; nie mogą;c pomimo przemiany w wilka, oderwać się od strzechy rodzinnéj, błąkał się po okolicy. Nadaremnie usiłował przyzwyczaić się do pokarmu z surowego mięsa; nie mógł tego przemódz na sobie, a tém bardziéj nie mógł żywić się ludzkiém ciałem. Dla tego zaczął straszyć pasterzy i żniwiarzy, którym wyjadał chleb, mleko, i inne potrawy.
Lat kilka tak przepędziwszy, uczuł do snu pociąg nadzwyczajny; położył się więc na murawie i zasnął. Ale jakież było jego zadziwienie, kiedy po obudzeniu ujrzał, że napowrót człowiekiem został.
Uniesiony szczęściem, nie pomny na stan swój, — gdyż po takiém odczarowaniu i przemianie z wilków na ludzi, osoby mają pozostać bez ubrania na skrzydłach niemal leciał do rodzinnéj chaty.
Ale zawsze jak to dobrze, mówią, radość nie jest trwałą; doznał tego i on parobczak na sobie. Przybiegł do domu, lecz rodzice już pomarli, Kasieńka, którą; nadewszystko kochał, poszła za innego i była już matką czworga dzieci; a z przyjaciół młodości, jedni poumierali, drudzy się rozeszli.
Zniósł to odważnie biedny wieśniak, lubo z zakrwawienem sercem; pracował, uprawiając w pocie czoła kawałek ziemi; a gdy sąsiedzi w niedzielę zgromadzili się do karczmy na zabawę, opowiadał im nieraz swoje przygody i nieszczęścia jakich doznał, z przyczyny pogardzonéj czarownicy.

III.

Gospodarz sielski był przez lat siedm wilkołakiem: a odpokutowawszy przeznaczone od czarownicy lata, przemieniony został napowrót w człowieka. Cały dzień bez odzieży i pokarmu śpieszył do domu, w którym zostawił żonę i dzieci kilkoro. Już w późny wieczór przybywszy do swojéj chaty, zaczął stukać do drzwi zamkniętych.
— Kto tam? — zapytano z chaty — a gospodarz poznał głos swojéj żony.
— To ja! twój maż! otwórzcie prędzéj!
— Wszelki duch Pana Boga chwali, mężu! wstawajcie — zawołała wystraszona niewiasta — a gospodarz ujrzał przed sobą dawnego swego parobka, który poślubiwszy jego żonę i objąwszy gospodarstwo, wybiegł uzbrojony widłami, odpędzać ode drzwi prawego właściciela domu. Oburzony gospodarz niewiarą małżonki, wykrzyknął z boleścią:
— O! czemuż nie jestem wilkołakiem, ażebym ukarał wiarołomną i nic czuł mojego nieszczęścia!
Stało się zadosyć jego życzeniom, napo wrót przemieniony w wilka, z wściekłością rzucił się na żonę, obalił ją z dziecięciem z drugiego małżeństwa, które sama karmiła, a pożarłszy niemowlę, dokonał zemsty na matce, pokaleczywszy ją śmiertelnie.
Na jęki nieszczęśliwéj niewiasty, zbiegli się wieśniacy i tłumnie na dzikiego uderzyli zwierza. Nie długo się opierać potrafił; padł pod licznemi razami, a gdy wieśniacy wydawali okrzyk radości z odniesionego zwycięztwa, gdy przy świetle rozpalonego łuczywa zaczęli przyglądać się zwierzęciu, spostrzegli ze wstrętem i przestrachem, że zamiast wilka leżał zabity gospodarz, co zniknął przed siedmią laty, i o którym wieść biegała, że był wilkołakiem. Wszelki ratunek już był nadaremny; i gdy użalano się nad tak smutnym wypadkiem, wieśniaczka z zadanych ran przez tego wilkołaka wkrótce potém skonała.




Morskie-Oko.
(Jezioro w Tatrach).



W tych miejscach gdzie takie góry a skały, były dawniéj żyzne łany, i lasy i łąki. Na saméj od Polski granicy, mieszkał pan polski możny, a zwał się Morski. A tuż od Węgierskich kopców, panował młody i urodny książę, i byli z sobą sąsiedzi o miedzę tylko. Pan Morski miał cudnéj urody córkę, książę ją ujrzał, i zaraz się w niéj srodze rozmiłował. Prosił ojca o jéj rękę, ale ten poprzysiągł, że wyda ją ale tylko za swojaka, nie cudzego rodu.
Stary Morski był to wojak, poszedł z królem na wyprawę daleko, a córkę zamknął w klasztorze, i powiedział, że ją przeklnie jeśli pójdzie za Węgrzyna, bo ją woli oddać djabłu, jak do obcego rodu.
Za długo bawił na wyprawie; młoda dziewka nudziła się srodze, a tymczasem urodny książę daléj do niéj w zalecanki. Posyłał jéj to cudne korale, to wstążki, to klejnoty. Nasyłał stare wróżki, co jéj z węgierska wróżyły, że będzie wielką panią, że będzie miała srebrne pałace i złociste komnaty. Oczarowały roztęsknioną dziewczynę, i ta przyrzekła uciec z klasztoru. Wieczorem młody książę podszedł pod mury przebrany za mnicha, żegnał się, i o jałmużnę prosił. Zakonnice wpuściły go za kratę. Czarownice rzuciły zioła, i zamówiły, a wszystkie psy posnęły. Książę uciekł z dziewczyną; kazał jéj wystawić pałac cały koralowy — od złota i kamieni drogich lśniący.
Teraz księżna rada, cały dzień po łąkach kwiecistych tańcowała, albo dzieci swe pieściła, a wieczorem wróżki ją kołysały i śpiewały, żeby miłe a piękne sny miewała. Wszystko tam szło jak wianki wił, ani gradu, ani powodzi, ani zarazy na bydło. Siedmioro dziatek mieli, wszystkie ślicznie się chowały. Stary Morski jak nie wracał, tak nie wracał ludzie gadali, że od katarów zabity, już nie żyje. Córka wdziała czarną żałobę, zabrała dobytek po ojcu, i śmiała się z przekleństwa. Aż tu powraca nie długo potem pan Morski, pyta o córkę — pokazują mu koralowy pałac. Córka dowiedziawszy się o ojcu, przybrana w klejnoty poszła go pozdrowić. Stary przeżegnał się, plunął, tupnął nogą, aż się pałac koralowy w proch rozsypał, i tak zawołał:
— Bogdajby twój cudzoziemiec i całéj mienie w kamień się obróciło. — A gdy księżna wywiodła dziatki swoje, i z płaczem padła mu do nóg, jeszcze więcéj rozgniewany wykrzyknął:
— Rozpłyń się we łzach twoich, a przeklęte dzieci twoje niech się w nich potopią, bo aniś ty córka, ani oni Morskiego wnuki.
I przekleństwo ojca spełniło się zaraz; pola, łąki lasy, pałace, trzody i wszystko w jeden się zamieniło kamień. Przestraszony książę, przebrał się za Mnicha i uciekać począł. Ale i on zamienił się w skałę, co dotąd Mnichem się zowie. Księżna płakała, przywołała wróżki, ale te nic nic pomogły przeciw ojcowemu przekleństwu. Każda tylko porwała dziecię i uciekała. A tu kamienie rosnąć z pod ziemi poczęły tak nagle, że daléj biedz ni mogły. Każda zmęczona usiadła i widziała śmierć przed sobą. Dzieci płakały, nawoływały matki, matka przybiegła, płakała a płakała, że z łez jéj stawy się robiły, i siedm się takich stawów zrobiło, a w każdym stawie jedno dziecię leży. Księżna oczy wypłakała. Jedno oko z wyższéj stoczyło się skały, i od panieńskiego jéj nazwiska Morskiem okiem nazwano. Klejnoty wszystkie utopiła księżna w tym stawie, które późniéj wyłowiono.
Kiedy już nic nie było, tylko stawy, a puste skały, sama księżna się w jednym stawie roztopiła, a że czarno była ubrana, woda się od tego zabarwiła i dotąd jest czarna.
Mówią ludzie, że tam nieraz jeszcze słychać płacz i narzekanie, bo jéj dusza jęczy, o ratunek prosi. Ale jak kto usłyszy to, i zlituje się, to go zaraz śnieg ze skał zasypie.






Kania i Cicha.



W dzień świąteczny pod rozłożystą lipą, igrało grono dziatek ze wsi poblizkiéj. To rwały kwiatki, to skakały, to na drewnianych konikach harcowały; śmielsze pacholęta, darły się na lipę, dojrzawszy wróble gniazda. Nie było płaczu, radość jaśniała na czerstwych obliczach, gwar wesoły i śmiech niewinny rozlegał się w około; dzwonek z poblizkiego kościoła dał się słyszeć, bo tam mszę świętą odprawiał pobożny kapłan, pobożni wieśniacy, rodzice téj miłéj dziatwy i starsze rodzeństwo, na kolanach zanosili gorące modły do Boga.
Z jodłowego lasu, miedzą pomiędzy zbożami, wyszła mała dziewczyna w białéj szacie. Twarz miała śniadą jakby jéj ojciec Tatar; oczy wyłupiaste, chłodne, urocze; na czarnych włosach wianek z maku polnego, odbijał jak żar na czarnych węgłach, warkocz obwijała krwawa chusta. Czarny pręt dzierżyła w ręku. Szła zwolna, ale gdzie stąpiła, kwiatki usychały, trawa paliła się jak tam, kędy jadowita żmija prześliźnie. I zaszła najprzód na cmentarz wiejski, stare mogiły odgrzebuje, dobywa kości i chowa, stare trumny rozbija, i z nich także strupieszałe dobywa kości. Kędy się zbliży, zaraz obwiewa w około zimno grobowe, chłód lochu stęchłego i wilgotnego. Do człowieka nie rzekła słowa, ale sama do siebie mruczy niezrozumiałą mową. Z tamtéj strony lasu, kmiotek idąc do kościoła, potrącił tę dziewczynę, i zaraz mu się w głowie przewróciło, nie doszedł jeszcze do kościelnego muru, powiesił się na suchéj wierzbie.
Szła daléj z cmentarza przez wieś, ale sioło było puste, bo starsi bili czołem Bogu, a dziatwa igrała na trawniku pod lipą. Zaledwie dojrzała to grono niewiniątek, przysporzyła kroku, martwe ślepia wytrzeszczyła więcéj i rumianą dziewczynkę co najbliżéj stała, dotknęła czarnym prętem. Dziecina wstrzęsła się, zadrżała, i pada nieżywa; rumieniec znikł od razu, bo lice zczerniało jak węgiel. Zimno grobowe owiało grono dziatek, ustał gwar wesoły i śmiechy, krzyk trwogi rozległ się w około. Dziewczyna Cicha bije prętem, a dziatki jak pisklęta zduszone, padają, czernieją. Starsze poczęły uciekać, strach dodał im siły, rozpierzchły się na różne strony, daremnie chciała je dogonić dziewczyna Cicha.
W zielonéj dąbrowie rozproszone dziatki zbierają się razem, wabiąc się głosem przytłumionym, jak rozproszone stado kuropatw. Tam z bijącém sercem, oddychały zmęczone. Chłopię najstarsze stanęło na nogi, i z za dębu dojrzało, że dziewczyna co ich tyle zabiła, powróciła na cmentarz.
Słońce było na zachodzie, ojcowie i matki biegają po polach i ogrodach, szukając dziatek. Młoda matka pierwsza trafia na trawnik pod linę i z krzykiem rozpaczy, upada na zczerniałe zwłoki pierwszéj dziewczynki, była to jéj pierworodna córka. Na ten głos straszliwy biegną niewiasty, biegną ojcowie, schodzą się starcy. Matki rozdzierającym krzykiem, chcą przywrócić do żywota zmarłe dzieci, ojcowie w milczeniu płaczą, a starcy ze łzawem okiem mówią: był tu mór dzieci, dziewczyna Cicha. Pierwsza matka, co zwołała krzykiem inne, nie powstała już więcéj; drugie niewiasty wprowadzają z rozpaczą do chaty mężowie, starcy zabrali trupy dziatek, aby je pochować w świętéj ziemi.
W zielonéj dąbrowie wiatr ciepły powiał, właśnie słońce już tylko ostatnim promieniem świeciło, a pozostała drużyna strwożonych dziatek, nie śmiała ruszyć się z miejsca. Mglisty obłok nadpływa nad ich głowy, z pośrodka wychodzi dziewica ślicznéj urody z miłym uśmiechem. Niektóre dziatki wyciągając do niéj rączki, zawołały: matko! matko! I biegły do niéj jak do matki. Dziewica tuliła je do łona, udziela łakoci, inne patrząc na to, z radością biegną za pierwszemi, a dziewica sadza je rzędem w obłok, i gdy wybrała wszystkie, mglisty obłok uniósł się w górę, płynie lekko, dziatki gwarzą wesoło; bo je dziewica jak matka utula i pieści.
Zadzwoniły dzwony we wsi, niosą zmarłą matkę najprzód; niewiasty płaczą na swój stan sierocy, bo żadne we wsi nie zostało dziecię. Mężowie ze spuszczoną głową na piersi postępują zwolna, starcy niosą zczerniałe zwłoki morem zabitych dziatek. Jęk dzwonu pogrobowego rozległ się w około, wtedy dziewczyna Cicha niosła pełen fartuch strupieszałych kości; usłyszała ten głos powolny dzwonu, zrozumiała go dobrze, bo jéj twarz śniada, martwa, uśmiechem się rozjaśniła, a oczy mgliste rozogniły.
Wtedy razem nadpłynęła mglista chmura, w któréj dziewica Kania unosiła pozostałe grono dzieci, wydzierając je na zawsze z łona matek. Starzec jeden poznał co się święci w téj chmurze, krzyknął zatrwożony: Dzieci! Kania leci! i przycisnął zczerniałe zwłoki wnuka do siebie. Próżna trwoga, już żadnéj nie było dzieciny we wsi, jedne mór zabił, drugie chmura ciemna uniosła na zawsze, a matki sieroty zalewały się łzami, daremnie czekając powrotu zbłąkanych dzieciątek.






Dżuma.



Kiedy dżuma grasowała, całe wsie stały pustkami, koguty wszystkie ochrypły i żaden nie zapiał nigdy; psy nawet, domowe stróże, zaszczeknąć nie mogą, lecz czują to widmo i zobaczą zdala. Wtedy warczą, rzucają się na nie, a dżuma drażnić je najwięcej lubi.
Spał parobek na wysokim brogu siana, a przy nim stała drabina. Noc miesięczna, widna, cicha; nagle jakby niesiona z wiatrem, zdaleka powstaje wrzawa, w której wyraźnie odróżnić można warczenie psów zajadłe i skowyczenie.
Powstał parobek na nogi, i widzi z przestrachem, jak pędzi prosto wysoka niewieścia postać, cała w bieli, z rozczochranym włosem, a psy za nią. Ale na jéj drodze stał długi płot i wysoki; niewiasta jednym go susem przesadza, na drabinę wskakuje; bezpieczna tém schronieniem ciągle psom nadstawia nogę, a drażniąc zajadłą gromadę, ustawnie woła: Na goga, noga! Na goga, noga!
Parobek poznał odrazu straszliwą dżumę; podchodzi z cicha i trąca z całéj siły drabinę. Wysoka niewiasta spada, psy ją porywają; pogroziła mu zemstą i znikła. Młody wieśniak nie umarł, ale przez całe życie nadstawiał nogę i nic innego przemówić nie mógł, jeno one wyrazy niewiasty: Na goga, noga! Na goga, noga!




Homen.


„Ciągnie Homen ponury —
Pieją, skaczą, tańcują; biją w bębny, kotły,
Rade, że pół już plemion nieszczęsnych, wygniotły!“
M. Gosławski. (Podole).

Rusin jeden straciwszy żonę i dzieci przez dżumę, uciekł w lasy z opustoszałéj chaty, i tam szukał ocalenia. Błądził dzień cały, nad wieczorem zrobił z gałęzi budę, rozpalił ognisko, i strudzony usnął. Już było po północy, gdy go mocny odgłos zbudza. Staje na nogi, słucha, słyszy jakieś pieśni zdala, a przy pieśni głos bębenków i piszczałek. Słucha zdziwion nie pomału, że gdy w koło śmierć grasuje, tu się cieszą tak radośnie.
Odgłos słyszany zbliżał się coraz, i wystraszony Podolak ujrzał szeroką drogą ciągnący się homen. Był to orszak mar dziwacznych, co otaczał wóz w około; wóz był czarny i wyniosły, a na nim siedziała dżuma. Za każdym krokiem zwiększała się coraz straszliwa drużyna; bo po drodze wszystko niemal przerzucało się w widma.
Słabo tlało jego ognisko; głownia spora dymiła jeszcze nieco: zaledwo zbliżył się homen, głownia stanęła na nogach, wyciągnęła dwa ramiona, a zarzewie zajaśniało dwoma błyszczącemi oczyma, i łącznie śpiewać z innymi zaczęła.
Osłupiał wieśniak; w niemym przestrachu porywa siekierę, i najbliższą chce uderzyć marę, ale siekiera z rąk mu ulata, przerzuca się w wyniosłą niewiastę, i kruczym warkoczem, śpiewając, powiała mu przed oczyma. Homen szedł daléj: a Podolak widział jak drzewa, krzaki, i sowy, i puhacze, wysokie przybierając postacie, zwiększały ten orszak, okrutny zwiastun straszliwéj śmierci. Upadł bez siły; a gdy rano ciepłe słońce go zbudziło, sprzęty jakie uniósł, były połamane i potłuczone, odzienie podarte, pokarm zepsuty. Poznał, że nie kto inny jak homen tyle mu psot wyrządził, i dziękując Bogu, że choć z życiem ocalał, poszedł daléj szukać przytułku i jadła.




Gorejące Palce.



Za borem, za lasem murowany dwór, a w tym dworze mieszkał szlachcic, pan dużych włości, i tego boru i tego lasu. Sute sprawiał imieniny, więc sąsiedzi i krewniacy, każdy jechał to na koniu, to z niewiastami kolasą.
Z ciemnego boru wyszedł jakiś człowiek, miał strzelbę na ramieniu, nóż za pasem. Patrzał jak wilk, jak lis się czaił ku piasczystéj drodze, i za gęstym krzakiem usiadł w ukryciu. Kiedy sąsiedzi do murowanego dworu jechali, rachował każdego, i policzył ich dwunastu.
Z zielonego lasu wyszedł drugi człowiek, miał strzelbę na ramieniu, dwa noże za pasem. Patrzał jak wilk, jak lis się czaił ku gościńcowi, stanął za gęstym krzakiem jałowcu, rachowali każdego krewniaka, co jechali do murowanego dworu i policzył ich czterech.
I obaj ci ludzie co patrzeli jak wilcy, zeszli się razem, pogadali z cicha, potém poszli pod miasto, kędy na wzgórzu za murami, wisiał wczorajszy wisielec; odegnali stado wron i kruków, ucięli mu rękę z pięciu palcami po zgięcie, i śpiesznie uszli do lasu.
Huczno obchodził swoje imieniny pan murowanego dworu, goście i krewniacy weselili się rado. O północy, podochoceni rozeszli się na spoczynek; sąsiadom posłano we dworze, krewniacy poszli do odległéj oficyny, jeden z nich miał żonę, pobożną i cnotliwą niewiastę i ta z mężem poszła razem.
W dużéj izbie nasłano woniejącego siana, pokryto bogatemi kobiercami, a niewiasta na przypiecku legia. Czteréj krewniacy rozmarzeni, prędko usnęli, włożywszy pasy ładowne złotem pod głowy, ale ona zasnąć nie mogła, mówiła pacierze, gdy puhacz zahuknął na dachu. Dreszcz ją zimny przejął, tém więcéj, słysząc w poblizkiéj alkowie ciche stąpanie i szepty.
Po chwili rozwarły się drzwi, jasność wielka uderzyła ją w oczy i wszedł pierwszy on człowiek ze spojrzeniem wilka, trzymając rękę trupią ze czterema zapalonemi palcami. Gorzał każdy palec jak pochodnia. Płomień niebieskawy, to jasno-siwy, ćmił błyskiem oczy. Za nim szedł drugi ze spojrzeniem wilka z dwoma nożami za pasem, i wniósł na misce cztery szklanek. Gdy stanęli na progu komnaty, pierwszy wniósł w górę gorejące palce trupa, drugi dmuchnął w każdą sklankę, i postawił dnem do góry.
Śpiący razem westchnęli ciężko, rzucili ciałem, jeden sięgnął ręką po karabellę leżącą przy kobiercu, ale żaden zbudzić się nie mógł; przyświecili im rozbójnicy takiem światłem, które sen nierozbudzony kładzie na oczy każdego. Uskoczył od każdego anioł stróż w téj chwili, załamał ręce, i patrzał boleśnie na śpiących, którym godzina ostatnia już biła, a żaden modlitwą duszy swéj zbawić nie mógł. A niewiasta jakby przykuta klęczała, stanęły jéj oczy kołem, krew w żyłach z przestrachu zamarzła. Ona usnąć nie mogła, bo zbójcy nie zapalili piątego palca, nie chuchnęli w piątą szklankę! Przeznaczyli ją na świadka mordu i dla ocalenia siebie.
Teraz drugi zbójca dobył noża z za pasa i szedł śmiało do śpiących. Niewiasta obłąkanym wzrokiem ścigała każde stąpienie mordercy. Pierwszy leżał jéj mąż; chciała krzyknąć, ale głos zgrozy, boleści, rozpaczy, szarpał jéj serce, rozparł piersi, i w gardle utonął. Zbójca utopił w piersiach głęboko nóż, trysnął strumień krwi szeroki, zalał oczy mordercy, ale je prędko otarł, wyciągniętym trzosem ze skóry łosiéj. Trzech innych podobnie zabił, a gdy zabrał trzosy pełne złota, z nożem skrwawionym zbliżył się do patrzącéj niewiasty.
Drugi zbójca zaświecił jéj przy twarzy; oblicze jéj było blade jak chusta, usta czarne, oczy kołem stały. Ręce na piersiach złożone jakby do modlitwy. Wtedy nóż jéj skrwawiony w rękę włożył, a krwią ciepłą oblicze i szaty pomazał. Dał znak, ręka trupia upadła na ziemię, zagasła, a ciemność zaległa całą komnatę.




Nazajutrz dzień długo spali biesiadnicy, ale gdy w kościele oddzwoniono na mszę świętą, gospodarz wezwał gości swoich na śniadanie, by po nim wszyscy poszli do kościoła. Zeszli się sąsiedzi, ale krewniaków nie widać; gospodarz wysyła pachołka, ten zastaje drzwi pozamykane. Wysiany hajduk drzwi wybił, okiennice roztworzył, lecz ujrzawszy cztery trupy i krwią oblane kobierce, z krzykiem przestrachu ucieka. Na ten głos trwogi zbiegają wszyscy, okrzyk zgrozy i zemsty podnosi każdy. Na przypiecku klęczała niewiasta zbroczona we krwi, trzymając w ręku nóż morderczy. Była blada jak chusta, oczy stały kołem, usta czarne jak węgiel przygryzała w milczeniu; był to znak jedyny że żyje.
Porywają ją, ściągają, niektórzy krzyczą: to zbójczyni! drudzy: chyba ją bies opętał! Jeden gospodarz zawołał: to być nie może, zacna to i poczciwa białogłowa, ale szatańska jest w tém sprawa.
Ale obrona jego była daremną, ujęta z nożem nic wyrzekłszy słowa na swoją obronę, skazaną została na ścięcie.
Na podwórzu tegoż dworu w tydzień potem, wzniesiono rusztowanie, w około czystym usypano piaskiem. Sprowadzony kat z miasta, zrzucił płaszcz pąsowy, zawinął od takiéjże kurty rękawy, dobył szerokiego miecza, i czekał na swoją ofiarę.
Nieszczęśliwa niewiasta w świętéj spowiedzi pierwszy raz przemówiła, kapłan ze drżeniem słuchał jéj opowiadania; wierzył prawdzie, ale ją zbawić nie mógł. Długo potem rozmawiał z gospodarzem domu, który ruszył ze znacznym orszakiem czeladzi dworskiéj i sąsiadów; od wczoraj oczekiwano go napróżno. Kat się niecierpliwił, schował miecz do pochwy, narzucił płaszcz na ramiona, ale nie schodził z rusztowania, bo godzina dozwolona jeszcze przez sąd co czekał na powrót dziedzica, wkrótce uderzy.
Od boru i lasu tuman kurzawy powstaje, pierwszy gospodarz sadzi na koniu co wyskoczy, za nim drużyna sąsiadów, czeladź otacza jakiś wóz z dobytemi szablami.
Godzina naznaczona bije, prowadzą skazaną niewiastę na rusztowanie. Kat zrzucił płaszcz, dobył miecza. Uklękła wtedy niewiasta, wzniosła do nieba oczy, rumieniec wybił na blade lica, a złożywszy ręce wyrzekła mocnym a spokojnym głosem: Umieram, niewinna, prędzéj połączę się z moim mężem i panem. Kat zamierzył się, spuścił miecz, głowa spadła.
— Bądź zbawiona nieszczęśliwa białogłowo! pokój twéj niewinnéj duszy! — zawołał kapłan.
Od bramy okrzyk bije, krzyczy pan dworu, krzyczą sąsiedzi jednym głosem: — Stójcie! stójcie! ona niewinna!
I wpadają jeźdźcy, załamali dłonie w rozpaczy że spóźnili chwilę, nadjeżdża czeladź otaczająca wozy, a w nich skrępowanych leży dwunastu zbójców. Wyznali wszystko jakich czarów używali, na tém samem więc rusztowaniu straceni zostali. Kiedy ciało niewinnie zabitéj włożono w trumnę, a po nabożeństwie na świętéj ziemi cmentarza grzebano, nim dół cały zasmucona drużyna przyjaciół i sąsiadów zasypała, wyleciał z niéj biały jak śnieg gołąbek, bujał chwilę nad mogiłami i nad wieżą kościoła, a potem znikł w obłokach. Była to dusza niewinnéj, a pobożnéj niewiasty.






Przypisy.



Powietrze. Ruś, Serby, Polacy, Słowaki i Litwa nawet jednakowo wystawia sobie powietrze zaraźliwe w postaci niewiasty. W Serbii i Sławonii nazywają takową niewiastę Kuga. Stare klechdy w Polsce mówią o powietrznéj niewieście jeżdżącéj na wozie o dwóch kołach. Kiedy cholera grasowała i niemałe zrządziła klęski, słyszałem górali ruskich, Hucułów, po tamtéj stronie Prutu, i Rus Pokucia, między Prutem a Dniestrem opowiadającą, że w postaci niewiasty (newisty) obnoszoną była po siołach i miastach. Ztąd przybyło nowe w ich narzeczu przekleństwo: „Szob tebe cholera nie minuła“.
Mickiewicz o téj niewieście pisze: „Lud prosty w Litwie wyobraża morowe powietrze w postaci dziewicy; przytoczę w treści przynajmniéj słyszaną niegdyś w Litwie balladę. We wsi zjawiła się morowa dziewica, i według zwyczaju przeze drzwi lub okno wsuwając rękę i powiewając czerwoną chustką, rozsiewała śmierć po domach. Mieszkańcy zamykali się warownie; ale głód i inne potrzeby wkrótce zmusiły do zaniedbania takowych środków ostrożności: wszyscy więc czekali śmierci. Pewny szlachcie, lubo dostatecznie opatrzony w żywność, i mogący najdłużéj wytrzymać to dziwne oblężenie, postanowił jednak poświęcić się dla dobra bliźnich; wziął szablę na któréj było imię Jezus i imię Marya, i tak uzbrojony, otworzył okno domu. Szlachcic jednym zamachem uciął straszydłu rękę i chustkę zdobyl. Umarł wprawdzie, i cała jego rodzina wymarła, ale odtąd nigdy we wsi nie znano morowego powietrza.“

Oczy uroczne. O uroczych, urocznych oczach, często zasłyszéć można tak w Polsce jako i na całéj Rusi. Są baby po wsiach, które dochodzą, puszczając wegle na wodę, czy choroba z uroku pochodzi, i umieją takowy leczyć. W województwie Podlaskiém, w osadach ruskich, w roku 1828, poznałem starca wielce wziętego, co umiał odczyniać urok, czyli uzdrawiać z choroby, urocznémi oczyma zadanéj.
Najprzód nad słabym mruczał niewyraźne słowa; poczém dmuchał trzy razy od nóg do głowy, jakoby zdmuchiwał słabość. Z dalekich stron zbiegali się doń Rusini i Rusinki, znosili dary i pieniądze; a starzec przez to należał do najzamożniejszych gospodarzy.
Dotąd najpospoliciéj oczy mocno wypukłe i zapadłe, w brzydkiém obliczu, pochmurne, uroczemi lud nazywa.

Serce zajęcze. O wyjmowaniu serc ludziom przez czarownice mówi Wuk Karadzicz, opisując podania serbskie. U nas oprócz téj klechdy, spisanéj wiernie wedle starego podania, słyszałem w mojéj młodości opowiadających, że dla zjednania miłości wzajemnéj, czarownice przysmażali serca ludzkie w rynkach z masłem, i za pokarm podstawiały.
Jeżeli dziewczyna przyszła do baby, narzekając, że ją parobczak nie chciał kochać, czarownica usypiała dziewczynę, wyjmowała jéj serce, i usmażywszy, dała zjeść wskazanemu parobkowi, który natychmiast się w onéj rozkochał dziewczynie, i ożenił. Dzieci wszakże z tego małżeństwa, a szczególniéj chłopcy byli wielcy tchórze; bo matka dać im odwagi nie mogła, nie mając serca.
Słyszałem powieść także, że innemu parobkowi wyjąwszy jego serce czarownica rozgniewana, wsadziła piejaka (koguta). Od téj chwili chłopak nie chciał nie robić, jeno skakał po plotach i na grzędy, a ciągle piał jak kogut.
O skórzanych mostach słyszałem wieśniaków rozpowiadających. Gdym zwiedzał Pieskową-skałę, przewodnik mój opowiadał, że Szafraniec z Pieskowéj skały zamku, zarzucał most skórzany na najbliższą skałę, i wychodził na wyprawę. W okolicach Krzemieńca dwie góry, Czarczą i Zamkową miał połączać most rzemienny, który Bona kazała zarzucić.

Porwany wichrem. Na Rusi całéj po nad Dniestrem, Prutem, Sanem, Stryjem, Łomnicą i Bugiem, jak w Polsce nad Wisłą, Narwią i Wartą, o tém do dziś dnia zasłyszéć można, sposób na to podają: nóż nowy utkwić w progu izby, i zakląć tajemnemi słowy.
Według mniemania ukraińskiego ludu, wiatr kręcący się po polu, który wreszcie po tamtejszych nieobejrzanych płaszczyznach nierzadko widziéć, jest coś niezmiernie złego. Opowiadają przykłady o ludziach, który wicher ten spotkał na swojéj drodze i którzy odtąd nie wiedziéć gdzie zniknęli. Inną raza nóż poświęcony, rzucony w słup kręcącego się wichru, upadł na ziemię w tém miejscu krwią obryzgany. Do tego wyobrażenia ludu stosuje się wiersz w Maryi Malczeskiego:

„Ale bo téż na stepie czart harce wyprawiał.“

Z tego wyobrażenia czytamy przemowę kozaka do widma w zamku Kaniowskim:

„Stójże mi, widmo! nóż to doświadczony,
I poświęcony, i dobrze ostrzony.
Rzuć go na wicher, co tańczy po drodze;
A gdzie się kręcił, świeżą krew zobaczysz,
Jeżeli tylko dotrzymać mi raczysz,
W Bogu nadzieja! dobrze cię ugodzę.“


Djabli taniec. W powieści téj, djabeł zmuszony wypełnia dół od kartofli złotem. Krążą przecież dotychczas podania, że bies zakupywał za życia ludzkie dusze. Bardzo powszechna jest powieść o kmieciu, który potrzebował pieniędzy. Poszedł więc do lasu, i zaczął głośno przywoływać djabła.
Stanął wezwany, i zrobił umowę z kmieciem, że mu da ćwierć dukatów; a jeżeli w oznaczonym czasie nie powróci, duszę jego po śmierci porwie jak swoją. Kmieć w ciemię nie bity, wcześnie wykopał dół głęboki, i postawiwszy nad nim ćwierć bez dna, czekał w umówionéj dobie.
Zerwał się wicher gwałtowny, i zaraz bies stanął z ogromnym worem złota. Wsypał w ćwierć oną, i aż pokręcił głową z podziwu, widząc, że złoto znikło w dole; przynosił więc wór po worze, i dziewiątym dopiéro, ćwierć całą wypełnił, zabrał złoto, i na czas wyznaczony wprawiwszy dno w ćwierć tę samą, oddał djabłu pełną dukatów, a, ten sic: ani domiarkował podstępu kmiecia. Tym sposobem zyskał nic mulo pieniędzy i był bogaty.
Inna powieść znowu miasto ćwierci, garnek dziurawy podaje i ten warunek oddania pieniędzy, aż wszystkie liście z borów i lasów opadną. Nadeszła zima, bies o swoją należytość upomina; ale wieśniak pokazuje mu jodły i sośninę zieloną. Rozgniewany biegnie, obrywa rękoma i zębami jodły i sosny; ale widząc, że rady nie da, uciekł zawstydzony, że go kmieć oszukał.

Jonek. Cała klechda jest wiernie spisaną z podań ludu polskiego i ruskiego. Do dzisiaj po nad Prutem i Dniestrem wybiera lud drzewo na skrzypce lub fujarki, które szumu wody nie słyszało ni piania koguta.

Wilkołaki. Wilkołak, wilkołek, u nas i u Rusi znaczy człowieka czarami zamienionego w wilka. Nazwa ta przecież u Serbów, u Morlachów (vacodlac) i u Czechów oznacza upiora; nie zasłyszy téż u tych pokoleń słowiańskich, podobnych naszym powieści. Co do postaci zewnętrznéj, potwór ten samym tylko ogromem ciała różnić się ma od zwyczajnego wilka. Cechuje go jak powiadają zuchwałość, iż ślepo rzuca się na ludzi, kaleczy i zabija; szczególniéj zaś ma być pożądliwy na krew młodocianą, i ztąd najwięcéj napada małe dzieci.
O ile badałem ten przedmiot z całą uwagą i bacznością, powieści o wilkołakach, teraz szczególniéj, są znane w osadach ruskich Podlasia wzdłuż Bugu. Nad Dniestrem mało o tém zasłyszéć mogłem, lubo A. Naruszewicz, chce tam szukać śladów Neurów, podług Herodota, co znając sztuki czarownicze, w pewnych dniach roku mogli się zamieniać z ludzi w wilków i znowu do ludzkiéj wracać postaci[13].
Czarowniki i czarownice, wedle podań ludu, mają sposoby i władzę przemienienia w wilka każdego człowieka, którego jéno zechcą. W dawném województwie Podlaskiém, we wsi Chłopkowie, niedaleko miasteczka Łosic, w czasie obrzędu weselnego przyszła rozgniewana czarownica, w chęci zemszczenia się, i przemienienia nowożeńców w wilkołaki. Jakoż pas, którym się w stanie przewiązywała, skręciwszy, pod próg domu podłożyła, i nadto: Łyka krutiła z lipiny, i waryła, i toioj wodoju podliła pid lude, (łyka kręciła z lipiny, i warzyła, i tą wodą podlała ludzie). Mówiła mi wieśniaczka, która znała osobiście czarownicę — a to się stać miało między 1821 a 1822 r. — Skoro nowożeńcy z drużyną weselną przeszli próg domowy, pan młody z kniahynią i sześcią drużbami, przemienieni w wilkołaki, uciekli z chaty, i trzy lata wilkami byli. Przez cały czas podbiegali pod mieszkanie czarownicy, wyjąc przeraźliwie. Gdy nadszedł dzień mający być końcem ich ciężkiéj pokuty, zgromadzeni pod progiem złéj baby, wyli żałośnie; czarownica wyszła z izby z kożuchem, wełną na wierzch obróconym, i każdego nim z osobna okrywając, przy wymawianiu formuł tajemnych, przywracała napowrót do postaci ludzkiéj. Lecz, że panu młodemu nie okryła kożuchem ogona, chociaż wrócił do ludzkiéj postaci, ogon wilczy pozostał; aż w dni kilka, czarownica tymże sposobem, uwolniła go od téj zbytecznéj ozdoby.




„Lubo czarownicy — mówi St. z Łazów Duńczewski, głośny wydawca kalendarzy[14] nie mogą istoty odmieniać w wołu, w konia, albo w insze bydlę lub zwierzę, mogą jednak powierzchownie odmieniać w jaką chcą bestya, i przydać jéj akcyą takiego zwierzęcia. Tacy bywali na Żmujdzi, Polesiu i w innych prowincyach Polski, wilkołacy.“
Powieść następna podaje jeszcze inne sposoby na wilkołaki, jak im przywrócić postać ludzką. Przez jednę wieś nad Bugiem, przechodził żołnierz właśnie, kiedy się odbywało wesele. Pan młody, zagrzany trunkiem, poszczuł go psami; rozgniewany żołnierz, zaczarował, krzyknąwszy z gniewem: „Pamiętaj! ty, co mnie szczujesz, zobaczysz jak na ciebie będą też same psy szczekały“. I całe wesele zamienił w wilkolaki, które wiele szkody i w ludziach i trzodach narobiły. Było to w roku 1820; w parę lat potém słyszałem od strzelców — a któż im wiary nie da — że w czasie obławy na wilki, zabito trzech wilkołaków, przemienionych w czasie onego wesela, zaklęciem żołnierza. Dowody tego były najoczywistsze; albowiem pod skórą jednego znaleziono skrzypce z całym przyborem grajka; pod skórą drugiego ubiór weselny pana młodego; u trzeciego strój panny młodéj. Przed obławą jeszcze, skoro tylko wieść się o tym wypadku rozeszła, jeden z sielan ruskich postanowił odczarować te wilkołaki. W tym celu wziąwszy z sobą prosię pieczone, chleb święcony, i uzbrojony w widły, chodził po okolicy, ale napróżno. Gdyby którego napotkał, miał rzucić chléb i prosie; wilkołak pożarłszy je, byłby się nań rzucił; w onczas uderzając widłami między oczy, byłby mu postać ludzką przywrócił.
Samą nazwą wilkołaków straszono. Wieniwski, w komedyi z XVI-go wieku pod napisem: Cudowne wesele czyli Hymeneusz czarodziejski, wyprowadza chór na scenę śpiewający te groźne słowa:

„Raku nie raku,
O straszny cudaku
Cały wilkołaku!“

Ztąd poszło przysłowie: „Zażarty jak wilkołak!“ pospolite między ludem naszym, którego używają na zawziętych w bitwie, i jedzących z łakomstwem: Zażarł się jak wilkołak — Zajadł się nad misą kaszy jak wilkołak.

Dżuma-Homen. Kiedy dżuma grasowała, cale wsie stały pustkami; koguty wszystkie ochrypły i żaden nie zapiał nigdy.
Dotąd na całéj Rusi niemal, gdy gospodarz wystawi nową chatę, zamyka w niéj koguta. Jeżeli w nocy zapieje, bierze to za szczęśliwą wróżbę; w przeciwnym razie nie wprowadzi się do niéj, bo jest pewnym, że djabeł zajrzał do nowego mieszkania, a pietuch z przestrachu zapomniał głosu.
Wedle podań ludu, w czasie morowéj zarazy, widma przybierają na się tysiączne postacie, pod któremi tém łatwiéj mogliby ludziom zaszkodzić. Działają już pojedyńczo, już gromadnie. W pierwszym razie najbardziéj wystrzegać się potrzeba podwiania czyli oddechu widma; na ten koniec należy nie spać blizko drzwi lub okna. Widziano nie raz jak znalezione na drodze rzeczy, bogactwa, niewiedziéć zkąd zjawione, przerzucały się, czyli przemieniały, w dżumę, która oddechem swoim zabijała. Do wsi wchodzić nie wolno było jak tylko z rana; bo o godzinie południowéj już widma rozpoczynają gonitwy swoje. Taki wtedy strach, taka tęsknota obejmowały tych, co przybyli z lasów dla obejrzenia domów, lub dania pozostałym pomocy, że uciekali co rychléj. Koguty na cały czas zarazy chrypną, nie pieją, cóś im po połowie przegryza ogony; psy nie szczekają, za zbliżeniem się tylko widma, które im jest widzialne, warczą, rzucają się na nie, i ostrzegają panów swoich o niebezpieczeństwie; w drażnieniu ich widma mają szczególniejsze upodobanie. Ci, co po lasach błąkali się, słyszeli i widzieli naocznie to i nie raz, jak z odgłosem grzechotek, bębnów, piszczałek i śpiewów ze wsi do wsi gościńcem przeciągał homen[15]. Homen ten, czyli orszak mar, otaczał siedzącą na wzniosłym wozie dżumę. Składające go mary pomnażały się z każdą chwilą nie wiedząc zkąd; każda rzecz ożywiała się, i przerzucała w widmo. Jeżeli odstąpili na chwilę od bud swoich, niewidoma ręka tysiączne robiła im psoty; tu rozrzuciła ogień, tam poburzyła sprzęty, owdzie popsuła napoje i pokarmy, słowem nie szczędziła niczego, co tylko przekorą i złością zwać się może.
Całe rodziny łączyły się z innemi do bud wspólnych; niechże jedna osoba zachorowała, rzucali ją wszyscy, i rozpierzchali się daléj.
Zaraza do nowego tylko roku trwać mogła. Na nowy rok przed świtem, zbierały się gromady do wsi. Odbywało się nabożeństwo w cerkwi; potém ksiądz poświęcał każdą chatę; jeżeli gospodarze jéj zostali, wchodzili do niéj oknem, bo drzwiami nie godziło się; poświęcona wewnątrz, znowu mieszkalną być mogła.
Nowy rok szczególniejszą miał własność umarzania dżumy, co w rzeczy saméj z mrozów wynikać mogło.

O zaklęciach. Nie małéj wagi byłoby, gdybyśmy zebrać mogli wszystkie szczegóły i sposoby zaklęć czarodziejskich, o jakich wie dobrze lud polski i ruski. Choć w małych zarysach nasze kleehdy dają wyobrażenie o tém.
Słów potęga — jak lud wierzy — jest tak wielka, że chorobę uleczy, przemieni człowieka w zwierzę, gad, lub w ptaka; obróci w kamień i drzewo; otworzy warowne podwoje, i bramy samego piekła. Nie dosyć, potęgą słowa uśmierzyć można burze, wiatr i grady, jak zarówno je sprowadzić.
Przebiegnę teraz szczegóły, mające związek z tém, co powiedziałem, jakie mi się udało zebrać w Polsce i na Rusi.
§ 1. W Przemyskiéj ziemi między Rusinami, gdy kto komu chce złe zrobić, ten niech wetknie, ale od razu, nóż cały w próg pierwszych drzwi w chacie[16] i w duchu przeklnie; a osoba wymieniona, przeklęta, porwana siłą wichru, dopóty pędzona nim w powietrzu latać będzie, dopóki zaklinający nie wyjmie powoli noża z onego proga.
Widzieliśmy w przypisach do wilkołaków, jak czarownica, łyka kręcąc z lipiny, gotowała w wodzie, i tą wodą wesele podlała, wprzód pas, którym się przewiązywała w stanie, podłożywszy pod próg domostwa; zamieniała tym sposobem ludzi w wilki, mrucząc zaklęcie z cicha.
§ 2. Znane przekleństwo zwyczajne pomiędy ludem: Bodajeś skamieniał, lub skamieniała! zdaje się tu miéć swój początek. Nie daleko miasteczka Strzelnia (w departamencie Bydgoskim) we wsi zwanéj Młyny, znajduje się głaz ogromny, wyobrażający w oddaleniu dość dobrze postać człowieka, niosącego wodę w wiadrach. Lud okoliczny powiada, że w głaz ten przemieniła się przed laty służebna dziewczyna. Była niezmiernie leniwa, i gdziekolwiek ją gospodyni wysłała, lubiła długo bawić. Jednego razu poszła z wiadrami do poblizkiego źródła czerpać wodę, i zwyczajem swoim nie wracała długo do domu. Gospodyni zniecierpliwiona, rzekła w uniesieniu: Bógdaj taka dziewczyna skamieniała. Po czém upływa jedna i druga godzina, a dziewczyna nie wraca. Nareszcie gospodyni wychodzi z domu szukać, i znajduje z podziwieniem przemienioną wraz z wiadrami — w kamień!
Niedaleko Brześcia Kujawskiego, nad jeziorem, pokazują wieśniacy kamień duży, i upatrują w nim podobieństwo dziewczyny z grabiami, która, będąc nieposłuszną matce, gdy siano we święto grabiła, przez nią w kamień zaklętą została[17].
W Podlasiu, w obwodzie Bialskim, w pobliżu wsi Kownat, ukazywali mi wieśniacy dwa głazy ogromne, do których przywiązane podanie, że jeden z gospodarzy orząc w niedzielę, od pobożnego człowieka przeklęty, skamieniał.
§ 3. W Lubelskiém uważana za czarownicę, a rozgniewana baba, że nieotrzyma tego czego żąda, albo-li-téż z samego powodu złości czy zemsty, wpośród lasu wykopuje dołek, w który kładzie jaja gęsie i siada na nich jak kura, tak blizko drogi, ażeby była widzianą. Trudno opisać przestrachu, jaki napełnia w onczas wieśniaków téj wsi z któréj jest baba, gdyż ta wykrzykuje, zaklinając wiatr i burzę, że wysiedzi tym sposobem i sprowadzi na wieś i okolicę całą grad tak wielki, jak jaja gęsie. Przestraszeni kmiecie na gwałt znoszą co zażąda, prosząc tylko, ażeby nie wysiadywała tak wielkiego nieszczęścia.
§ 4. U górali ruskich, Hucułów, za Prutem, podobnym sposobem ezarownice sprowadzają burze gradowe. Inne zaklęciem tajemném, naślą jakie brzydotę na człowieka, co pełza za każdym krokiem. Znałem w Nad-Pruciu na dolinie niewiastę, na którą czarownica z gór nasłała żabę. Żaba ta skakała w jéj ślady, skrzecząc ustawicznie. Niewiasta prześladowana, w ciemię nie bita, i znająca się na tém, wiedziała, że zabijając żabę, śmierć na siebie, poprzedzoną długą chorobą, sprowadzi. Pochwyciła więc żabę, uwiązała w weretę, co piec zatykają, i zawiesiła w kominie, podkurzając skrzeczącą wiórami uzbieranemi z 9-ciu podwórzy, z 7-miu grobów, i dróg rozstajnych. Zaledwie zanieciła dymny ogień po północy, przyszła czarownica, prosząc, aby ją wpuściła do izby, pod pozorem, że chce pożyczyć garczek kapusty, ale odpędzona, razem z żabą wysychała, i wkrótce po swoim nasłańcu umarła.
O takich zaklęciach wiele jeszcze zasłyszéć można. Tu należy i bierze początek tak pospolite przysłowie: Zaklął go jak węża, gdy chce kmieć nasz wyrazić jak sobie drugiego zobowiązał, że zrobić musi to, czego zażądał; albowiem lud wierzy, iż słowem można zakląć węża i gad zjadliwy, że szkodzić nie będzie, i tam pójdzie, kędy zaklinający wskaże.
Słowa te, czyli raczéj formuły, są zachowywane w wielkiéj tajemnicy, i mają służyć skutecznie na wyleczenie chorób w ludziach i zwierzętach, na wyciągnienie jadu gdy żmija ukąsi; mogą zgasić pożar, i wiatr uspokoić.
§ 5. W starym dyalogu: „Guślarze“ z czasów Władysława IV-go, znajdujemy podobnego rodzaju zaklęcia, które wyszydzano na publiczném widowisku[18].
Przyprowadzają do guślarki Frączka, opowiadają jéj rodzaj niemocy chorego. Ta rozkazuje mu się położyć na słomie, na krzyż złożonéj, i po szczególnych obrzędach tak chorobę zaklina:


Szczęśliwa ta matka była,
Co tego Frączka rodziła.
Poszedł ci był miły Krzysztofor,
Wziąwszy siekierę i topor,


Napotkała go osoba
I pytała się w te słowa:
— Dokąd idziesz Krzysztoforze?
A cóż ci po tym toporze?

— A to idę do Frączka,
Którego trapi gorączka:
Ratuj go we wszystkiéj mocy,
Aż zaraz z niego wyskoczy.

Niech to bolenie
Wypadnie w golenie,
Z golenia w pięty,
Daj to Panie Święty.

A jeżeli urok,
Niech wyleci za rok;
A jeżeli gościeć,
Niech uleci w paznokieć,
A z paznokcia w ziemię,
Na trzy sążenie.“

„W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego,
Niech nie trapi wszystko złe Frączka chorego.“


§ 6. Między myśliwemi, strzelcami, wiele krążyło tajemnych formuł do zaklęcia strzelby drugiemu, tak, że nigdy do celu nie bila, jak również przez zaklęcie celnego strzału. W tym razie oprócz formuły, używali ziela zwanego czartopłoch, które wprzódy wraz z innemi poświęcone było w kościele, i tém okurzali siebie i strzelby.
Ażeby rusznica nie chybiła nigdy, przy laniu kul i po zaklęciach używali wątróbki i serca z nietoperza, kładąc je w ołów roztopiony[19].
W Podlaskiém, strzelcy z osad ruskich, aby strzelba bila celnie, a zawsze położyła zwierza, zaraz, skoro tylko poświęconą zostanie woda w stawie lub rzece na Jordan, w to miejsce, gdzie ten obrzęd spełniono, zatapia do połowy lufy nabita strzelbe, a szepeząc formule, wyrywając, strzela. Takowe strzelby nazywają jordankami i z takich, choćby kto i strzelać nawet nie umiał, trafi pewnie do celu, byleby jeno dobrze wytrzymał.
Jak sobie lud uosobia „powietrze“, tak toż samo wyobrażenie przywiązuje do innych chorób. Baby, po wsiach lekarki, umieją zawiązywać chorobę, to jest odebrać ją od osoby, pochwycić, a w płachtę uwinąwszy, rzucą na rozstajne drogi[20]. Na Rusi, w Podlasiu naszém tego używają sposobu na wielką chorobę, febry i gorączki; ztąd po drogach znaleźć można wiele płacht, fartuchów i kawałów płótna porzuconych, których wszakże nikt z wieśniaków nie podejmie; bo wierzy, że zarazby się doń choroba przeniosła, i w ciało wstąpiła[21].
Kiedy morowa zaraza trapiła dawniejszemi laty Rus i Polskę, lud przypisywał to oddechowi licznych upiorów, co dyszały pod mogiłami wśród dnia, a w nocy opuszczali wilgotne posłanie, by trapić ziemię. Ztąd wieśniacy i polscy i ruscy, zaraz jak usłyszeli o zarazie wbiegali na cmentarze, zatykając szczelnie wszelkie otwory, jakie dojrzéć mogli w mogiłach lub w ich pobliżu.




W klechdzie Djabli taniec jest napomkniętém o strzelaniu do biesa srebrnym guzikiem i z prawego oka. Jakoż ten sposób Mazury i Krakowiacy uważają za niezawodny, aby djabła, co kręci wichrem, zabić, lub zranić tak trafnie, że się więcéj nie pokaże. Bywali ludzie, których się żadna kula nie jęła. Takie mniemanie mieli Kurpie o Karolu XII, takie górale ruscy za Prutem, Hucuły, i Ruś dolin, o sławnym rozbójniku swoim (opryszku), Doboszu, którego imię brzmi w pieśniach ruskich dotąd. Srebrna kula ma miéć podobną władzę jak i srebrny guzik. W podaniach gminnych Szwecyi, przesąd podobny znajdujem. Lud tam opowiada o duchu Skogs-ra (pan lasów), co śpiewaniem swojem napełnia gaje. Okazuje się on czasem myśliwemu, jużto w postaci pięknéj nimfy, jużto przelatując z hukiem po nad głową, a nawet ma upodobanie prześladować go, to spuszczając nań deszcz wśród najpiękniejszéj pogody, to zsyłając czary na jego strzelbę tak, że przez wiele dni żadnego ptaka zastrzelić nie może. Jednakowoż, jeżeli uda się myśliwemu rzucić kawałek żelaza lub stali w czasie przechodu Skogs-ra, czary jego zostają zniszczone[22].




II.


Wali-góra — Wyrwi-dąb.




Rysował M. Andriolli. Rytował E. Gorazdowski.
Wali-góra. — Wyrwi-dąb.


Żona jednego myśliwca, zbierając w lesie jagody, porodziła tam bliźnięta; a obadwa byli chłopcy, sama zaraz wnet umarła.
Zostawione niemowlęta nie karmiła żadna z niewiast; jednego karmiła wilczyca, a drugiego niedźwiedzica. Co wykarmiła wilczyca, ten się nazwał Wali-góra; drugi Wyrwi-dąb się nazwał. Pierwszy siłą walił góry, drugi jakby kłosy zboża, najtęższe wyrywał dęby.
Że się kochali wzajemnie, wychodzili na wędrówkę, by obchodzić świat szeroki. Idą przez puszczę ciemną dzień jeden i drugi; w dniu się trzecim za trzymali; bo drogę zaparła góra i skalista i wysoka.
— Co my zrobieni teraz, bracie? — Wyrwi-dąb smutnie zawoła.
— Nie troskaj się, bracie miły, ja tę górę precz odrzucę, by nam droga wolną była.
I podpiera ją plecami, i przewraca górę z trzaskiem; odsunął ją na pół mili. Poszli sobie zatém daléj.
Idą prosto, aż dąb wielki stoi na środku drogi; zatrzymuje ich w pochodzie. Wyrwi-dąb więc naprzód idzie, obejmuje go rękoma, wyrywa z całym korzeniem, i rzuca na blizką rzekę.
Ale chociaż tacy mocni, nogi przecież utrudzili; więc pod lasem odpoczęli. Jeszcze sen nie skleił pownek, patrzą, aż mały człowieczek leci ku nim, lecz tak prędko, że ptak żaden ni zwierz żaden, nie potrafiłby go zgonić.
Zdziwieni wstają na nogi, gdy on człeczek w ptasim locie, zatrzymuje się przed nimi.
— Jak się macie, parobczaki! — rzekł wesoło i radośnie — widzę żeście utrudzeni; jeśli wola wasza będzie, w jednej chwili was zaniosę tam gdzie jeno zażądacie.
Rozwinął piękny kobierzec.
— No, siadajcie społy ze mną!
Wyrwi-dąb więc z Wali-górą usiedli wygodnie na nim. Człeczek klasnął, a kobierzec niesie ich by ptak na skrzydłach.
— Zapewne was to dziwiło? — człeczek mały znowu rzeknie — żem tak prędko biegł po ziemi; widzicie, oto trzewiki, com dostał od czarownika; kiedy wdzieję, wtedy biegnę: co krok, to mila; co skoczę, to dwie.
Wali-góra prosi tedy, Wyrwi-dąb łączy swe prośby, by dał po jednym trzewiku, bo chociaż są tacy mocni, jednak droga nogi trudzi. Poruszony więc prośbami, podarował im trzewiki! Gdy niemało ulecieli zsadził ich pod wielkiem miastem, a w tém mieście był smok wielki, co dzień wiele ludzi zjadał. Król ogłosił: „Kto się znajdzie, że tego smoka zabije! — dwie mam córy do wyboru; jednę oddam mu za żonę i po śmierci tron swój oddam.“
Stają więc bracia przed królem, oświadczają swą gotowość, że zabiją tego smoka. Pokazano im jaskinię, gdzie ten potwór zamieszkiwał. Idą śmiało; na pół drogi on się mały człeczek zjawia.
— Jak się macie, przyjaciele! wiem gdzie kres jest waszéj drogi; lecz posłuchajcie méj rady: włóż każdy na nogę trzewik, bo smok jak wyskoczy nagle, nieda nawet machnąć ręką.
Posłuchali mądréj rady. Wyrwi-dąb stanął przed jamą, wzniósł z zamachem dąb ogromny, by jak tylko łeb ukaże, jednym ciosem smoka zgładził. Wali-góra zaszedł z tyłu, i jaskinią z szczeréj skały, trzęsie jakby snopem żyta.
Smok wypada z jamy nagle, a Wyrwi-dąb przestraszony, zapomniawszy i o kłodzie, co ją trzymał w obu rękach, szczęściem, że wdział dany trzewik, bo uskoczył na dwie mile. Smok go nie mogąc dogonić, obrócił na Wali-górę; ten w przestrachu skałę podniósł, i z zamachem silnie rzucił, a głaz świszcząc padł na ziemię i przycisnął ogon smoka. Wali-góra choć tak mocny, w tył uskoczył na dwie mile, i zobaczył brata swego.
— Idźmy teraz, bracie, razem; smok się z miejsca nie poruszy, ty go uderz kłodą dębu, a ja go przywalę górą.
Idą naprzód więcéj śmiało; jeden w ręku niesie górę, a drugi dębem wywija. Zawył smok jak stado wilków, widząc obu przeciwników; chciał się rzucić, lecz daremnie, ogon ciężki głaz przyciska. Wyrwi-dąb uderza silnie, i rozgniata łeb na miazgę, a brat jego rzuca górą, i zakrywa całe ścierwo.
Król już czekał; przyjął obu, i dał im po jednéj córze; a kiedy nie długo umarł, królestwem się podzielili i szczęśliwie sobie żyli.






Madej.




Rysował M. Andriolli. Rytował A. Zajkowski.
Madéj.


Jechał kupiec przez las gęsty, ciemny; błądził długo i w pomroce nocnéj ugrzązł w bagnie bez ratunku. Zasmucony, począł rozpaczać, gdy nagle, w postaci ludzkiéj, zły duch mu się pokazał.
— Nie smućcie się człowieku! — wyrzekł do kupca — ja was wyciągnę z błota, i do domu wskażę drogę, ale pod warunkiem, że to, co masz w domu, a o czém ty nie wiesz, moją zostanie własnością.
Kupiec pomyślał trochę, i rad przystał na podany warunek, nie wiedząc, że żona powiła mu w czasie podróży dalekiéj, urodnego syna. Djabeł wyciągnął go z błota, wyprowadził na szeroki gościniec, a zmusiwszy kupca do wydania cyrografu, raz jeszcze umowę przypomniał, i zniknął.
O ile z radością powitał żonę tak dawno niewidzianą, o tyle zasmucił się, widząc ładnego syna, którego już złemu duchowi zapisał. Skrycie płakał nie raz poczciwy kupiec, tając łzy gorzkie przed żoną; tymczasem dziecię w pacholę wyrosło.
Ryło ciche, spokojne i chętne do nauk; w piątym roku, już dobrze czytało i pisało, co tém więcéj strapione serce ojca jątrzyło, że z dziecięciem tak lubem wkrótce się rozstać musi, oddając na ofiarę djabłu.
Małe pacholę doszedłszy lat siedmiu, uważało smutek ojca i łzy rzewne, ile razy zapatrywał się w jego urodne oblicze. Tyle przeto prosił, tyle nalegał, że kupiec wyjawił mu wszystko.
— Nie troszcz się, mój rodzicu, Bóg mi dopomoże, ja pójdę do piekła i cyrograf odbiorę.
Płakała matka, płakał i ojciec, błogosławiąc na tak daleką drogę chłopczynę, który zrobiwszy potrzebny przybór, niebawnie wyruszył z domu.
I szedł długo i daleko, aż zawędrował w puszczę ciemną i straszną, a tu w jaskini ukrytej zamieszkał rozbójnik Madej.
Morderca własnego ojca, matkę jeno zachował przy życiu, co mu gotowała strawę. Nikomu nie podarował życia; kogokolwiek dostał bez litości zabijał. Matka, podeszła niewiasta, zabłąkanych w jaskini przechowywała, ale Madej miał węch tak doskonały, iż zaraz poczuwał ludzkie ciało.
Chroniąc się przed burzą, przypadkiem zaszło tam nasze pacholę; stara, litując lat młodych, ukryła go w ciasnym zakątku jaskini, lecz Madej zaledwie wpadł do niéj, poczuł świeżego człowieka. Już biedne dziecię nachyliło głowy pod zabójczą pałką, kiedy rozbójnik dowiedziawszy się gdzie idzie, podarował mu życie, z warunkiem, ażeby zobaczył w piekle, jakie dlań zgotowano po śmierci męczarnie.
Pacholę, równo ze świtem opuszczając jaskinię, prędko dostało się do piekielnéj bramy; święconą wodą i obrazkami, które przylepiał, otworzyło ją snadnie. Zaskoczył mu Lucyper, z zapytaniem, czego żąda?
— Cyrografu! na moją duszę przez ojca mego wydanego.
Hetman piekielny, chcąc go się pozbyć czém prędzéj, wydać cyrograf rozkazał: ale trzymał go kulawy Twardowski, co parzony kropidłem święconéj wody, nie chciał wrócić cyrografu.
Rozgniewany Lucyper: — Weźcie go na Madejowe łoże! — zawołał — a Twardowski przestraszony okropną męką, oddał pismo w téjże chwili.
Ciekawy chłopczyna, poszedł zobaczyć tak straszliwe łoże. Było z żelaznej kraty, wysłane ostremi nożami, iglicami i brzytwami; pod spody palił się ogień nieustany, a z góry kapała kroplami rozpalona siarka.
I wyszedł z piekła, i szedł dzień jeden, dzień drugi, aż trzeciego zaszedł do téjże jaskini, gdzie go już oczekiwał zasmucony Madej. Doniósł więc o tém, co widział rozbójnikowi. Zmartwiał z przestrachu zbrodzień; a chcąc tak srogiej męczarni uniknąć, postanowił pokutować.
Wyszli więc razem z jaskini; Madej ukląkł w lesie, zatknął w ziemi przy sobie morderczą pałkę, wiedząc zaś, że młodę pacholę na księdza się poświęciło, przyrzekł, iż dopóty czekać będzie na tém samém miejscu, dopóki nie zostanie biskupem.
Minęło lat kilkadziesiąt, nim on chłopczyna z księdza, otrzymał dostojność biskupa.
Raz przejeżdżając puszczę ciemną i gęstą, nie zajrzaną okiem, doszedł go jabłek zapach przyjemny. Rozkazuje więc swéj służbie tego owocu wyszukać; dworzanie wkrótce wracają i donoszą, że w pobliżu jest piękna jabłoń, ale żadnego nie da sobie urwać jabłka, przy niéj zaś klęczy starzec siwobrody.
Biskup idzie na wskazane miejsce i z podziwem poznaje Madeja, okrytego siwizną, z długą do ziemi zarosłą brodą, który go o wysłuchanie spowiedzi i rozgrzeszenie zaklinał. Przychylił się kapłan do jego prośby, a dworzanie z osłupieniem patrzali, jak w czasie tego aktu jabłko po jabłku, zamienione w białe gołąbki, znikało w powietrzu. Jedno tylko pozostało jabłko, była to dusza ojca Madeja, którego sam zamordował, a ten grzech ciężki utaił; lecz gdy wyznał i ten grzech ostatni, ostatnie jabłko przedzierzgnięte w siwego gołębia, za innemi uleciało.
Modlił się gorąco biskup nad grzesznikiem; a gdy dał mu rozgrzeszenie, ciało Madeja w drobny proch się rozsypało.




Twardowski.



Twardowski byt dobry szlachcic, bo po mieczu i kądzieli. Chciał mieć więcéj rozumu, niż mają drudzy poczciwi ludzie, i znaleźć na śmierć lekarstwo, bo nie chciało mu się umrzéć.
W staréj księdze raz wyczytał, jak djabła przywołać można; o północnéj przeto dobie, cicho wychodzi z Krakowa, kędy leczył w całém mieście, i przybywszy na Podgórze, zaczął biesa głośno wzywać. Stanął prędko zawezwany; jak w one czasy bywało, zawarli z sobą umowę. Na kolanach zaraz djabeł napisał długi cyrograf, który własną krwią Twardowski, wyciśniętą z serdecznego palca, podpisał.
Między wielą warunkami, był ten główny: że dopóty, ni do ciała ni do duszy czart żadnego prawa nie ma, dopóki Twardowskiego w Rzymie nie ułapi.
Na mocy téj to umowy, djabłu jako swemu słudze, rozkazał naprzód, by z całéj Polski srebro naniósł w jedno miejsce, i piaskiem dobrze przysypał. Wskazał mu Olkusz; posłuszny służka dopełnił rozkaz wydany, i z tego srebra powstała sławna kopalnia srebra w Olkuszu.
Drugą rzecz kazał: do Pieskowéj skały by przyniósł skałę wysoką, przewrócił na dół najcieńszym końcem, ażeby tak wiecznie stała. Posłuszny giermek. jako pan kazał, postawił skałę, co dotąd stoi, i zwie się Skałą-sokolą.
Wszystko, co jeno zażądał żywnie, miał na swoje zawołanie; jeździł na malowanym koniu, latał w powietrzu bez skrzydeł, w daleką drogę siadał na koguta i prędzéj bieżał niż konno; pływał po Wiśle ze swoją kochanką wstecz wody bez wiosła i żagli, a jak szkło wziął do ręki, zapalał wioski na sto mil odległe.
Upodobawszy jednę pannę, chciał się ożenić; ale panna chowała we flaszce robaka, i pod tym warunkiem obiecywała oddać temu rękę, kto zgadnie co to za robak?

Twardowski w ciemię nie bity, przebrał się w dziada łachmany, i przyszedł do ładnéj panny. Pyta go zaraz ukazując zdala flaszkę:

Co to za zwierzę, robak czy wąż?
Kto to odgadnie, będzie mój mąż.

A Twardowski odrzekł na to: — To jest pszczółka, mościwa panno!
Zgadł w istocie, i wnet się ożenił.
Pani Twardowska na rynku Krakowa ulepiła z gliny domek; w nim przedawała garnki i misy. Twardowski za bogatego przebrany pana, przejeżdżając z licznym dworem, tłuc je zawsze czeladzi kazał. A kiedy żona ze złości wyklinała. w pień co żyje, on siedząc w pięknéj kolasie, śmiał się szczerze i wesoło.
Złota miał zawsze by piasku; bo co chciał to djabeł znosił. Kiedy długo dokazuje, raz był zaszedł w bór ciemnisty, bez narzędzi czarnoksięzkich. Zaczął dumać zamyślony; nagle napada go djabeł, i żąda, aby niezwłocznie udał się prosto do Rzymu.
Rozgniewany czarnoksiężnik, mocą swojego zaklęcia, zmusił biesa do ucieczki; zgrzytając kłami ze złości wyrywa sosnę z korzeniem, i tak silnie Twardowskiego uderza po nogach obu, że jednę zgruchotał cale. Od onéj doby był kulawy, i zwany odtąd powszechnie kuternogą.
W ostatku sprzykrzywszy sobie, zły duch czekając dość długo na duszę czarnoksiężnika, przybiera postać dworzana, i jak biegłego lekarza zaprasza niby do swojego pana, że potrzebuje pomocy. Twardowski za posłańcem śpieszy do poblizkiéj wioski, nie wiedząc, że w niéj się gospoda nazywała Rzymem.
Skoro tylko próg przestąpił onego mieszkania, mnóstwo kruków, sów, puchaczy, osiadło dach cały, i wrzaskliwemi głosy napełniło powietrze. Twardowski od razu poznał, co go może tutaj spotkać, więc z kołyski dziecię małe, świeżo dopiero ochrzczone, porywa drżący na ręce, zaczyna piastować, gdy w własnéj postaci wpada djabeł do izby.
Chociaż był pięknie ubrany — miał kapelusz trójgraniasty, frak niemiecki, z długą na brzuch kamizelką, spodnie krótkie i obcisłe, a trzewiki ze sprzączkami i wstążkami, wszyscy go poznali zaraz, bo wyglądały rogi z pod kapelusza, pazury z trzewika, i harcap z tyłu.
Już chciał porwać Twardowskiego, gdy spostrzegł wielką przeszkodę, bo małe dziecię na ręku, do którego nie miał prawa. Ale bies wnet znalazł sposób; przystąpił do czarownika i rzecze:
— Jesteś dobry szlachcic: zatem verbum nobile, debet esse stabile.
Twardowski widząc, że nie może złamać szlacheckiego słowa, złożył w kołyskę dziecię, a wraz ze swym towarzyszem wylecieli wprost kominem.
Zawrzasło stado radośnie sów, wron, kruków i puchaczy. Lecą wyżéj, coraz wyżéj. Twardowski nie stracił ducha; spojrzy na dół — widzi ziemię, a tak wysoko poleciał, że wsie widzi takie małe jak komary, miasta duże jakby muchy, a sam Kraków by dwa pająki razem.
Żal mu szczery serce ścisnął; tam zostawiał wszystko drogie, co polubił, i ukochał; a więc podleciawszy wyżéj, gdzie ni sęp ni orzeł Karpat, skrzydłem wiatru nie poruszył, gdzie zaledwo okiem sięgnął, z zmordowanéj piersi silnie dobędzie ostatku głosu, i zanuci pieśń pobożną.
Była to jedna z kantyczek, które dawniéj w swéj młodości, kiedy nie znał żadnych czarów, duszę jeszcze miał niewinną, ułożył na cześć Maryi i śpiewał zawsze codziennie.
Głos jego niknie w powietrzu, choć śpiewa z serca serdecznie, ale pasterze górale, co pod nim na górach paśli, zdziwieni podnieśli głowy, chcąc wiedzieć zkąd pieśń nabożna, słowa im z chmura przynosi. Głos jego bowiem nie poszedł w górę, ale przyległ do téj ziemi, by zbudował ludzkie dusze.
Skończył pieśń całą, zdziwiony wielce patrzy, że w górę nie leci wyżéj, że zawisł w miejscu. Spojrzy do koła — już towarzysza nie widzi swojéj podróży; głos jeno mocny nad sobą słyszy, co zagrzmiał w sinawéj chmurze:
— Zostaniesz do dnia sądnego, zawieszony tak jak teraz!
Jak zawisł w miejscu, dotychczas buja, a choć mu słowa w ustach zamarły, choć głosu jego nikt nie dosłyszy, starcy, co dawne pamiętają czasy, gdy miesiąc w pełni zabłyśnie przed niewielą jeszcze laty, wskazywali czarną plamkę, jako ciało Twardowskiego, zawieszone do dnia sądu.




Boruta.


I.

Boruta, jest-to nazwa sławnego djabła, co dotąd siedzi pod gruzami Łęczyckiego zamku. Żyje długo, bo już niemal cztery wieki przeżył; teraz przecie musiał się zestarzeć, gdyż wielce się ustatkował, i mało o sobie daje wiadomości. Imię to, było głośném szeroko i długo, a nie jeden Piskorz szlachecki, chciawszy dogryźć sąsiadowi, przeklinał: Żeby go Boruta zdusił, albo łeb ukręcił! — a djabeł chętny złorzeczeniu, dopełniał nie raz życzenia.
W pobliżu zamku Łęczyckiego, mieszkał szlachcic niewiadomego nazwiska i herbu, rosły i silny. Nikt z nim nie mógł się mierzyć na szable, bo za pierwszém złożeniem, przeciwnikowi silnym zamachem wytrącał oręż z ręku. Jak się raz plecami o zrąb domu oparł, całe sąsiedztwo nie dało mu rady.
Ztąd szlachcic dostał przydomek Boruty; bo mówiono powszechnie, że musiał mu djabeł Boruta pomagać, kiedy wszyscy nie podołali jego sile i mocy, a że nosił siwą kapotę, dla różnicy od prawdziwego djabła, dostał przydomek siwy; tak więc zwał się Siwy-Boruta.
Od onéj chwili, nikt go nie zaczepił, każdy pomijał lub ustępował z drogi, nawet w gospodzie pijana szlachta, kiedy porwała się do broni, na sam głos Siwego-Boruty, wychodziła do sieni, albo na podwórze, i tam karbowała sobie dymiące łysiny.
To uszanowanie, a raczéj bojaźń sąsiadów, co znali moc żylastéj prawicy, wbiła go w dumę. Uniesiony nią nie raz w zuchwałéj przechwałce odgrażał, że jak złapie prawdziwego Borutę, to mu karku nakręci; a skarby, których pilnuje, zabierze. Uważano nie raz, że wtedy słyszeć się dawał w piecu lub za piecem śmiech szyderski.
Siwy-Boruta, kiedy pił — a pił nie lada, bo najtężsi bracia piskorze nie mogli go przepić — zawsze pierwszą szklankę wypijał za zdrowie djabła Boruty, a słyszano odgłos zaraz gruby, przeciągły: dziękuję!
Siwy-Boruta miał dużo pieniędzy, ale wkrótce w hulance roztrwonił; postanowił przeto dostać się do skarbów, i wziąść z parę mieszków złota od swego miłego pana brata, jak nazywał djabła Borutę.
O saméj północy, zapaliwszy latarnię, zuchwały szlachcic, ufając swojéj sile i szabli, poszedł do lochów. Wyostrzoną demeszkę trzymał wydobytą z pochew pod pachą, a latarnią rozświecał ciemnotę do koła panującą. Ze dwie godziny chodził po zakrętach, nareszcie wybiwszy drzwi jedne, ukryte w murze, ujrzał skarby, a w kącie, na bryle złotą, siedział sam Boruta w postaci sowy, z iskrzącemi oczyma.
Zbladł i zadrżał na ten widok zuchwały szlachcic; spocił się potężnie ze strachu; po chwili przyszedłszy do siebie, wyrzekł z cicha z ukłonem i pokorą:
— Mnie wielce miłościwemu panu bratu kłaniam uniżenie!
Sowa kiwnęła głową, co rozweseliło nieco Siwego-Borutę. Ukłoniwszy się raz jeszcze, zaczął wypełniać siwéj kapoty kieszenie i mieszki, które przyniósł, złotem i srebrem, Tak je obładował, że zaledwie mógł się obrócić.
Już świtać zaczęło, a szlachcic nie przestawał garściami ściągać złota; w ostatku nie mając go gdzie włożyć, począł w gębę sypać, a że miał nie małą, nasypał dosyć, i znowu ukłoniwszy się stróżowi, wyszedł z lochu. Zaledwie stanął na progu, kiedy drzwi się same zatrzasnęły, i ucięły mu całą piętę.
Kulejąc, a krwią znacząc ślady kroków swoich, przeładowany skarbami, dobywając ostatki siły, tak dawniéj głośnéj, ledwo doszedł do domostwa.
Upuścił na podłogę złoto i srebro, wypluł z napchanéj gęby, a sam padł wysilony i słaby. Odtąd miał dużo pieniędzy, ale siłę stracił i zdrowie. Przestękał całe życie, i gdy w kłótni o miedzę wyzwał sąsiada, ten, którego dawniéj jednym palce m obalał Siwy-Boruta, pokonał bogacza i zabił.
Domostwo jego pustkami zostało, nikt zamieszkać nie chciał, bo sam djabeł Boruta często przesiadywał w staréj wierzbie, co na podwórzu rosła; odwiedzał izbę i alkierz, pozostałe skarby przenosząc napowrót do zamku Łęczyckiego.





Rysował M. Andriolli. Rytował J. Holewiński.
Boruta.

II.

W ciemnym lochu Łęczyckiego zamku, przy rozpalonéj drzazdze smolnéj, siedział jakiś wąsaty szlachcic i pił z beczki. Miał na sobie karmazynowy żupan, pas złotolity, na rzemyku szabla, czapka rogatywka z siwym barankiem, nie przylegała mu należycie, jakby coś jéj zawadzało; jakoż kiedy chciał się poskrobać po głowie, ujrzałeś przy ręku pięć ogromnych pazurów, a za uchyleniem czapki, małe czarne rogi. Był to sławny djabeł pan Boruta, co pilnował skarbów zamkowych, pozostałych w ukryciu od udzielnych jeszcze książąt Mazowieckich. Twarz miał wielką rumianą, wąs potężny obwisły, spadał mu wraz z brodą na piersi; wzrostu wielkiego, szeroki w plecach, oczu iskrzących. Zachmurzony, siedział na próżnym antale po małmazyi[23], ale kiedy miał się uśmiechać, wtedy wąsy podkręcał w górę, i aż za duże uszy sterczące zakładał.
— Już dosyć wysiedziałem się w tym lochu ciemnym i wilgotnym, nie ma i co pić daléj, ostatnią beczkę węgrzyna za chwilę dopiję! — tak mówił do siebie Boruta. — Myślę, że nikt się nie poważy zajrzéć do tych skarbów, a jakoś tu i tęskno i nudno. Sto lat tak siedzieć na jedném miejscu, a na jedném miejscu i kamień mchem obrasta; zawsze ciemno, chłodno, ponuro, a tam na świecie słonko świeci, ptaki i ludzie wesoło śpiewają; kapele brzmią, ucztują radzi. Trudno wytrzymać dłużéj; hulaj dusza bez kontusza! Zamknę loch, i przejdę się po świecie; trzeba jeno ubioru nieco poprawić, aby dobrze przyjęto gościa.
U szlachcica Kaliny o milę od zamku Łęczyckiego brzmi kapela, wydaje córkę najstarszą za mąż.
Ćma krewniaków napełniła całe domostwo, beczki z miodem, piwem i wódką stały w sieni, na gankach, w izbach, bo pan Kalina zamożny szlachcic, dziedzic całéj pół wioski dobył woru z zapleśniałemi talarami, nie żałując wydatku na tak wielką dla siebie uroczystość. Już było po ślubie i po oczepinach, zaczęła kapela brzmiéć chmiela[24], kiedy we drzwiach ukazał się nowy gość niespodziewany. Ubrany był w karmazynowy żupan, pas złotolity, czapka na głowie rogatywka z siwym barankiem, na rzemyku szabla, rękawice czarne, buty z wywijaną cholewą i ogromnemi ostrogami. Jak stanął we drzwiach całe zawalił, kiwnął głową nie zdejmując czapki, i szedł daléj, i na ławie usiadł.
Kapela grać przestała, pieśń chmielowa ochotnikom na ustach skonała, niewiasty przerażone tuliły się do kąta. Gospodarz ujrzał na wszystkich twarzach pomieszanie, zbliżył się do nieznajomego i rzekł:
— Panie bracie, zawsze możecie jeść chleb u runie z solą, byle z dobrą wolą, ale na teraz nie prosiłem waszeci, więc proszę! — i wskazał na drzwi.
Nieznajomy pokręcił głową na znak, że nie wyjdzie i wybąknął od niechcenia „pić“.
Pan Kalina kazał podać gąsior z miodem i czarę, ale nieznajomy czarę rzucił na ziemię, przytknął gąsior, i wypił do kropli. Szlachta Łęczycka klaszcze z radości, wołając: — to nasz brat, nasz brat! Nieznajomy uśmiechnął się wesoło, pokręcił wąsy w górę i aż za uszy założył, a beczkę miodu widząc, porwał, postawił ją na stole, czop wyrzucił, rozdziawił paszczę, łykając strumień napoju z szumem tryskającym małym otworem.
Wszyscy z podziwieniem nieznajomego otoczyli wieńcem, niewiasty i panny postawały na stole i ławkach patrząc na pijaka; nieznajomy łykał, sapiąc tylko nosem, wkrótce uniósł beczki, potém dobrze przechylił, aż w końcu nie ma miodu, wszystko wytrąbił gracko! Wtedy połową wąsa otarłszy z piany usta i brodę krzyknął: — kapela! chmiela — i porwał za rękę pannę młodą. Wrzasła przestraszona, a gdy ją ciągnie nie zważając nieznajomy na jéj przestrach, staje w obronie pan młody, i wyzywa zuchwalca na szable.
Nieznajomy ociągał się powoli, ale gdy mu nowożeniec wyciął silny policzek, że zaledwie przytrzymał czapki, a od drugich na karku poczuł silne razy, zawołał: — po jednemu, po jednemu! — i wyszedł na podwórze.
Zawyły psy, jakby wilka poczuły, szlachta wybiegła za nim żeby nie uciekł; zapalono łuczywa, wyniesiono świece, zajaśniał podwórzec, jak w dnia południe.
Nieznajomy dobył szabli, spojrzał iskrzącym wzrokiem, gdy pan młody krzyż na ziemi swoim kordem znaczył. Aż się skry sypnęły za złożeniem szabli, nieznajomy dobrze się bronił, ale pan młody zręczniéj; a widząc, że mu nie podoła, przerzucił z prawéj kord w lewą rękę, czém odurzony przeciwnik nie dostrzegł cięcia, i oberwał potężnie po ręku. Obciął mu dwa palce, spadła rękawica, nieznajomy wypuścił z zakrwawionéj dłoni szablę, aż tu kur pieje. Stęknął ranny, podskoczył i znikł z koła otaczającéj go szlachty, zostawując na ziemi pas złotolity, rękawicę zbroczoną, i szablę. Gdzie stał, zakipiało trochę smoły, a gryzący zapach siarki uderzył we wszystkie nosy. Pan Kalina podnosi pas, porywa rękawicę, trząsa, wypadają dwa wielkie pazury, z kawałkiem palcy. Pan młody patrzy na szablę, to pogańska, nie masz znaku krzyża, tylko księżyc turecki! I wołają wszyscy: — Boruta, Boruta!
W ciemnym lochu Łęczyckiego zamku przy rozpalonéj drzazdze smolnéj, siedzi wąsaty szlachcic w karmazynowym żupanie, bez pasa i szabli, czapka rogatywka ale z pociętém suknem, siwy poszarpany baranek. Leżał na dwóch próżnych beczkach, lizał rękę okaleczoną z trzema potężnemi pazurami, bo dwóch brakło, i tak prawił do siebie:
— Nie wyjdę więcéj na świat; rano dobrze było kiedym się wygrzał na słońcu, ale wieczór, cóż zyskałem z tą przeklętą szlachtą, co klaskała jakem pił, a potém wyzywa na rękę? Myślałem, że im przecież podołam, aleć oni lepiéj szablą robią jak djabeł. Zgubiłem pas i szablę, dwa pazury, pocięli mi czapkę, skaleczyli rękę, a co najgorsza, poznali, że Borutę obcięli.
I kręcił ze złości wąsy, darł brodę, a lizał rękę ranioną.
Odtąd już więcéj z lochu nie wyszedł Łęczycki djabeł.




Przypisy.



Wyrwi-dąb i Wali-góra. W podaniach niemal wszystkich ludów, siła rej wiedzie. Uczony Duńczyk Thiele, zbierający dawne podania swego narodu i wszelkie pomniki przytacza podanie o Olgar’ze, Duńczyku, co sztabę żelazną uścisnąwszy miasto podanej prawicy, palce swoje wycisnął na niéj.
Nasze stare podania mówią o ludziach, co tury i żubry za rogi z lasów przyciągali; niedźwiedzie, przełamane siłą samej ręki, jednym zamachem pięści zabijali.
Co ta klechda wspomina o cudownych trzewikach i kobiercu, podobne podania w Sz.kocyi opisuje Walter-Scott w jednéj z swoich powieści.

Madej. Oprócz powieści o Madeju, lud nasz zachował pamięć piekielnego łoża w przysłowiu groźnem:

„Włożą cię w piekle na Madejowe łoże,
Gdzie same brzytwy i noże.“

O rozbójnikach rozliczne krążą dotychczas powieści, ale imiona ich zginęły w mroce wieków.
U górali słyszałem pieśń jednę o rozbójniku, równie jak Madej okrutnym.

„Pod gaikiem, pod zieloném,
Orze dziewczę jednym koniem;
Jeszcze skiby nie zorała,
Matusia ją zawołała.

— Chodźże, córko! chodź do domu,
Wydam ja cię niewiem komu;
Wydam ja cię za jednego,
Za hetmana zbójeckiego.“

Zmuszone dziewczę, oddaje rękę zbójcy; a kołysząc z nim spłodzonego syna, śpiewa mu przekleństwo, które wisi nad jego głową. Usłyszał je mąż srogi, wbiega, a żona już inaczej dla dzieciny nuci:

„We winie bym cię kąpała,
W paciaty cię obwijała.“

Lecz rozbójnik okrutny słyszał dobrze przekleństwo, nie podarował jej tego:

„Obciął jéj ręce i nogi,
I rzucił na rozstajne drogi.“

Zbójcom szczególniejszą tajemnicę usypiania ludzi przypisują dawne podania; oni to bowiem biorą rękę trupa, smarują tłuszczem i zapalają tyle palców, ile chcą by osób w napadniętym domu snem twardym, niezbudzonym spało; nadto w takąż liczbę szklanek chuchają, przewracając je dnem do góry.
Co w klechdzie o Madeju wyczytujemy, jak dusze zabitych z jabłonki w postaci gołąbków ulatywały, wyobrażenie takowe dotąd jest zwyczajne między ludem polskim i ruskim; w pieśniach nawet mamy to przechowane.
Zabójca Podolanki, zaniósł jéj ciało na rozstajne drogi.

„Tam daleko, na Podolu
Jest tam rola nie orana,
Tylko rydlem pokopana.
Na téj roli kruków siła,
A koło niéj tam mogiła;
Na téj mogile wyrósł ci dąbeczek
Na niéj bieluchny siada gołąbeczek.“

(Pieśni ludu Biało-Chrobatów, Mazurów i Rusi, z nad Bugu; Kaz. Wład. Wójcickiego 1836 r. Tom I.)

Twardowski. — Nie mają wieki zeszłe — mówi Fr. Siarczyński[25] — z liczby wsławionych ludzi żadnego, o którymby było więcéj wspomnienia, a mniéj pewnéj wiadomości, jak o życiu i dziełach Twardowskiego. Ród, imię jego nawet, czas życia i zejścia wiadome nam nie są.
Że był szlachcicem, jest dowód jakikolwiek w nazwie saméj, i w powieści ludu, że gdy się zapisał czartowi, a dopominającemu się o skutek danego słowa, Twardowski dotrzymać nie chciał, i różnych używał wybiegów, wtenczas, aby go przekonał i zawstydził, rzekł czart, iż będąc szlachcicem, słowa danego dotrzymać powinien: Verbum nobile, debet esse stabile[26].
Że w Krakowie się uczył, w tém się ślad pewny znajduje, iż podług podania na Krzemionkach za Wisłą w Podgórzu, schadzki miewał z czartami, tam się z nimi umawiał, gdzie miejsce jedno wydrążone szkoły Twardowskiego ma nazwisko. W wieku jeszcze przeszłym ukazywano w Krakowie dom niedaleko bramy Grodzkiéj, którego ściany pęknione, i nad oknem urwany kawał muru, miały być sprawą zdziałaną od czartów, gdy z niego Twardowskiego opierającego się porwali.
Że żył za czasów Zygmunta Augusta, dowodzi powieść następująca, umieszczona w rękopiśmie Joachima Possel’a[27].
Żałosny król Zygmunt August, po stracie ulubionéj swéj żony Barbary Radziwiłłównéj, cień jéj przynajmniéj oglądać pragnął. W wychowaniu niewieściem młodości swojéj, nasłuchał się tysiącznych powieści; jako dusze osób zeszłych, lub same dobrowolnie lub wywołane sztuką czarodziejską, ukazywały się żyjącym. O możności więc nie wątpił; chęci swéj zwierzył się dworakom, ubiegającym się w staraniach zadosyć uczynienia żądzy pana swego. Sprowadzono zewsząd do dworu ludzi w sztuce czarodziejskiéj biegłych, obiecano sowitą nagrodę, ktoby dokazał tego, iżby król, skutkiem swych chęci, pocieszony został. Podjął się tego Twardowski, czego inni nie śmieli, i królowę Barbarę, chodzącą, królowi pokazać przyrzekł. Zawierza król przyrzeczeniu, i czasu ku temu przeznaczonego, z największą niecierpliwością oczekuje. Ostrzega tylko Twardowski Augusta, aby w milczeniu i spokojnie siedząc, na widok ukazującéj się królowéj z miejsca się swego nie ruszył, inaczéj za duszę i za życie króla nie zaręcza.
Poddaje się August tak twardemu i tak trudnemu do zachowania warunkowi, byle dopiął celu swych chęci. Nadeszła pożądana chwila; wywołana z cieniów śmiertelnych zjawia się mara. Ledwie zdołał Twardowski na miejscu króla zatrzymać, tak żywo się porwał i chciał luba marę uściskać, a w tém widmo zniknęło.
Stać się to nie mogło jak po roku 1551, w którym królowa Barbara Radziwiłłówna wkrótce po koronacyi swojéj w Krakowie umarła. Żył więc Twardowski w połowie XVI-go wieku.
Otóż drugi wyjątek z pomienionego rękopismu Possel’a o Twardowskim:
Mieszkał w Bydgoszczy szlachcie polski, który piękny majątek, osiągniony po przodkach, zmarnowawszy, po kraju się włóczył. Los wtedy Twardowskiego do tegoż miasta sprowadził. Z nim marnotrawca znajomość zawiera, stanu swojego zwierza, aby go swą cudowną sztuką z niedostatku wydźwignął, prosi. Lituje się Twardowski, proszącemu daje radę, zalecając, iż od ścisłego jéj dopełnienia wszystko zależy.
— Idź! rzecze — i szukaj pustéj na ustroniu chaty, i miawszy z sobą dziewięć pieniążków ani mniéj ani więcéj, będziesz je bez ustanku liczył, powtarzając zawsze od jednego do dziewięciu, i na odwrót od dziewięciu do jednego, aż dobrze dnieć zacznie. Strzeż się zaś najusilniéj pomyłki, boby to wszystko zepsuła. Strachów się żadnych nie lękaj; bo ja cię zapewniam, iż te nie złego ci nie zrobią. Gdy to dopełnisz, staniesz się bogatszym, niżeli byłeś panem, i nigdy ci na pieniądzach zbywać nie będzie. Słucha rady chudzina, znajduje pustą chatę, siada i natężoną myślą, aby niepomylił, dziewięć groszy rachuje. Już dnieć miało, gdy czart w Twardowskiego postaci przed nim staje; czyby się nie omylił? — pyta. — Ten z radością, że nie — odpowiada. Rachuj że! — rzekł mu daléj — bo dzień nie daleko — i zniknął.
Chce nieborak liczyć, ale na czém stanął nie pamięta. Otóż po bogactwach! — Wychodzi pełen rozpaczy; ale mu djabli drogę zastąpili. Od nich stłuczony i zbity, ledwie się biedak do miasta zaczołgał; a żałując swego postępku, resztę życia pokucie poświęcił w mniszym kapturze, i w Bydgoskim klasztorze reformatem został. Taka to czarodziejska sztuka![28]. Taki to czarownik![29].
Podług dawnych podań, miała posiadać książnica akademii krakowskiéj rękopism znany niegdyś pod imieniem księgi wielkiéj liber magmus, który był poczytany za dzieło Twardowskiego. Bajano o nim, że był na łańcuchu żelaznym przykuty i ciężarami przywalony, jako czarownicze dzieło, do którego zajrzéć i nie godziło się i nie śmiano. Ale trzeba było téj nauki, téj gorliwości w badaniu prawdy, która ożywiała J. S. Bandtkie’go, aby odkryć błąd, wsparty ciemnych wieków powagą. Wyświecił on i ukazał, zgodnie ze zdaniem Dobrowskiego, iż to jest dzieło właściwie Pawła z Pragi, Zidek zwanego[30].
Adam Naramowski, jezuita, w dziele swém: „Facies rerum Sarmaticarum“ (lib. 1 cap. 2 pag. 28)[31], rzecz szczególną o pomienionym rękopiśmie podaje:
„Z pazura lwa poznać, a z dzieł życie człowieka. Jakie życie prowadził ów sławny czarodziéj Twardowski, jak je skończył, wykazuje owe dzieło jego czarodziejskie, czyli rękopism, który po śmierci króla Zygmunta Augusta, z daru jego, z wielu innemi księgami, wileńskiemu domowi jezuitów się dostał; o którym Szpot pisze, iż słyszał z ust księdza Daniela Butwiła, naówczas pomocnika przełożonego nad księgozbiorem wileńskim, który mu wskazał miejsce osobne, gdzie książka rzeczona Twardowskiego łańcuchem żelaznym do muru przykuta była. Gdy ów ksiądz ciekawością zdjęty, coby zawierała, czytać ją zaczął, dał się słyszéć zgiełk i łoskot okropny w książnicy; zbiegły się snać, złe duchy, a ksiądz przelękniony, rzuciwszy książkę, ledwie do poblizkiéj izby zemknąć zdążył, i całą noc potém z przestrachu bezsenną przepędził. Nazajutrz rano wezwawszy drugich, wszedł do książnicy, ale już owéj książki nie znalazł, ani mógł wiedziéć gdzieby się podziała. Najpewniéj gdzie pisarz, tam się i książka dostała.“
Zdarzenie to — mówi przywiedziony Fr. Siarczyński mogło przypaść około r. 1620, które Szpot słyszane od Butwila, zapisał, a Naramowski w sto lat prawie drukiem ogłosił, r. 1734. Możnaż sądzić, aby to zniknienie rękopismu, miało znaczyć przeniesienie się jego nieodgadnione do biblioteki akademii krakowskiéj. Możnaż dać wiarę téj powieści, którą Naramowski w niepewnym rękopiśmie wyczytał, a któréj potwierdzenia zkąd inąd nie mamy? Zeznanie Butwiła zalęknionego, pomięszanego i łatwowiernego możnaż za prawdziwe poczytać?[32].
Za jedyny pomnik, który nam pozostał, Twardowskiego, uważać można owe kruszcowe zwierciadło, które w Węgrowie, na Podlasiu, w skarbcu kościoła miejscowego zawieszone, czasów naszych dotrwało. Wysokie jest calów pol. 22, szerokie 19, u dołu przez pęknienie uszkodzone, w ramy drewniane, czarne, kształtu staroświeckiego, oprawne. Używać go miał niegdyś Twardowski za narzędzie do swych czarów, okazywać w nim złych duchów w różnéj postaci, albo dusze i osoby zmarłe, które kto widzieć za jego pomocą żądał. Trwa dotąd między ludem podanie, iż patrzący się w nie przestraszani bywają poczwar okropnych widokiem; dla tego wysoko zawieszone zostaje. Światły badacz, Teodor Narbutt, który to zwierciadło oglądał i opisał, uznał, że jest z kruszcu białego, ale jakiego nie wyraża; najpewniéj stalowe być musi. Napis biały w wierszach dwóch łacińskich, które pobożność na ramach wykreśliła, to znaczenie zawiera: „iż zwierciadło, którego Twardowski do sprawy sztuk czarodziejskich używał, teraz ku czci boskiéj służy:“

„Luserat hoc speculo magicas Twardovius artes,
Lusus ad iste Dei versus in obsequium [33]“.

Fr. Siarczyński, w Czasopiśmie naukowém, zbija daléj domniemywania zbyt płoche, Twardowskiego z Faustem podające za jedną osobę. To, jako rzecz zbyteczną, z niniejszych przypisów wypuszczam. Krytyczne badania, prostujące zebrane wiadomości tu podane przez Fr. Siarczyńskiego, i objaśniające tak sławną postać ludową Twardowskiego, znajdzie czytelnik w dziele uczonego W. A. Maciejowskiego p. n. Polska i Ruś T. IV. Warszawa 1842, str. 276.

Podgórze zbudowane jest na poziomie Krzemionek, wzgórków z kamienia wapiennego złożonych, w paśmie których pospólstwo pokazuje w skałach miejsce nazwane katedrą Twardowskiego, gdzie ten czarnoksiężnik, jak go dawne podanie nazywa, z djabłami narady miewał. (Ambr. Grabowski. Kraków i jego okolice 1830, wydanie drugie, str 56).
— Schodząc z wyżyn krakowskich wzgórzów, ciągiem pięć mil, najprzyjemniejsze i rozliczne widoki oku stawiających, spostrzegać się daje szerokie piasków morze. W koło okropna pustynia, któréj jednakowość małemi krzakami sosnowemi gdzie niegdzie przeplata; w ostatku u poziomu góry i ruin Rabsztyna grodu, leżą na równinie gruzy i rozwaliny miasta, smutne, czarnym, posępnym starożytności powleczone kolorem. Zbliżając się, zaledwie błyszczące jeszcze nieco dwóch kościołów wieże, dają poznać, że to jest niegdyś wielkie, piękne i bogate w kruszec srebrny królestwa polskiego miasto Olkusz. (T. Święcki. Opis starożytnéj Polski T. I, str. 126, wyd. 1828 r.)
— Osobliwa skała pod zamkiem Piaskowéj-skały przez zbyteczną erudycyą otrzymała najniewłaściwszą nazwę pałki Herkulesa. Lud okoliczny nie rozumie tak klasycznego nazwania, i nazywa ją po swojemu Skałą-sokolą; bo na niéj podług podań wieśniaków, z któremi rozmawiałem, miały się gnieździć dawniéj sokoły. Żadnego więc stosunku nie ma z Herkulesem; my się przeto nazwy urojonéj trzymać nie możemy kiedy jest swoja, a własna.
— Co lud nasz opowiada o Twardowskim, że jeździł na kogucie, podobną wiadomość zawiera kronika czeska, która z wszelką powagą opisuje cuda czarownika Żyto. Oto jéj słowa:
W dziesięć lat po męczeńskiéj śmierci świętego Jana Nepomucena, zaślubił król Wacław Zofią, córkę księcia Jana Bawarskiego. Sam książę odprowadził zaślubioną do Pragi; a wiedząc, że szwagier jego wielkim jest przyjacielem osobliwości, przyprowadził z sobą pełny wóz czarodziejów. Gdy najdoskonalszy z nich dnia jednego dwór cały zabawiał, zbliżył się do niego czarodziej króla Wacława Żyto, rozdarł sobie usta po uszy i połknął rywala z całym jego aparatem, obuwie tylko odrzuciwszy. Potém oddał całą tę zdobycz do kubła wody, a widzowie śmiali się wielce, widząc tak skąpanego Niemca, po czém inni towarzysze jego nie śmieli już daléj się popisywać. Tym dzielniej dokazywał Żyto, pokazując się to w swojéj to w obcéj postaci, to w złotéj, to zgrzebnéj odzieży.
Gdy się cesarz przechadzał, żyto płynął koło niego w łódce po ziemi; a gdy cesarz jechał, on dążył obok niego na małym wózku, przez koguty ciągnionym. Niemniéj ubawiał gości, zamieniając im ręce podczas stołu, to w jelenie, to w końskie kopyta, aby jeść nie mogli. Raz gdy na ulicy zgiełk posłyszano i wszyscy z okien głowy wychylili, czarodziéj obciążył je w ogromne jelenie rogi, że się z okien wydostać nie mogli, a on tymczasem smaczno zajadał i spijał!
Na dowód, że może miéć pieniędzy ile zechce, zamienił raz 30 stogów siana w tuezne wieprze, które wypędzić kazał na paszę obok trzody bogatego, ale skąpego piekarza, nazwiskiem Michałek, któremu potém tanio je sprzedał, z ostrzeżeniem, aby ich nigdy nie poił. Gdy piekarz téj rady nie słuchał, ujrzał, iż wnet wieprze jego w stogi siana zamieniły się napowrót, i popłynęły z wodą; chciał więc odebrać swoje pieniądze. Znalazł czarownika, śpiącego w gospodzie na ławie, i w gniewie chwycił go za nogę, by go obudzić; ale przestraszony, zobaczył wyrwaną nogę czarownika w swoim ręku. Żyto narobił wiele hałasu o nogę, któréj stratę Michałek drogo musiał opłacić. Dotąd jest przysłowiem u Czechów o złém kupnie:

„Zarobił, jak Michałek na wieprzach.“

— Do Twardowskiego djabeł miał miéć przemowę w języku łacińskim, w tych wyborowych słowach:
„Quid cogitas, domine Twardowski? An nescis pacta nostra? Verbum nobile, debet esse stabile!“
— Porównanie rozlicznych wież Krakowa do nóg pajęczych, jest dosłowne ludu.
— Podania ludu mienią Twardowskiego twórcą znajomych kantyczek, rodzaju pieśni nabożnych. W istocie noszą one na sobie cechę starożytności dalekiéj. F. Bentkowski w hist. lit. polskiéj, pieśni te odnosi nie bez zasady do epoki od Kazimierza W-go, do Zygmunta I-go.
— Wiadomość tę, że pokazywano czarną plamkę jako ciało Twardowskiego, mam od głośnego w dziejach panowania Stanisława Augusta, Kuźmy, któremu ojciec nie raz o tém rozpowiadał.




Rozliczne powieści, jakie krążą o Twardowskim między ludem, nie zgadzają się o końcu żywota czarodzieja. Gdy jedne zawiesiły go w powietrzu, jako uratowanego kantyczką, zkąd i przysłowie między ludem: Ratuj się jak Twardowski kantyczką[34]; drugie go umieściły w piekle, jako starszego między czartami djabła. Gdy jeden z ludzi odwiedził raz piekło, zobaczył w nim czarodzieja; zwano go tam kulawym Twardowskim, bo i napadał na nogę.
Do badań Fr. Siarczyńskiego dodać należy, że na dworze Zygmunta Augusta, Twardowski nie pośledniéj używał sławy; bo to zaświadcza Łukasz Górnicki w swoim Dworzaninie. Z podań ludu napisał Adam Mickiewicz balladę pod napisem:,,Pani Twardowska“, którą naśladował wybornie Hulak Artemowski po małorosyjsku, z zastosowaniem do obyczajów ludu ruskiego[35].

Boruta. Łęczyca, w pośród błot, nad Bzurą, murem niegdyś obwiedzione i zamkiem, przez Kazimierza Wielkiego wzmocnione miasto. Zamek tutejszy jest wsławiony z powieści pospolitéj o djable, Boruta zwanym, tak jako we Francyi zamek Lusignan o Meluzynie.
(Opis starożytny Polski, Tomasza Święckiego tom I.)
Piskorz, nazwa ta obejmuje jedynie szlachtę Łęczycką; dawniéj ztąd bywały częste pojedynki z Mazurami.
— Zręczny i dobry rębacz oparłszy plecy o ścianę, mógł się wielom bronić, bo nigdy nie używano broni ognistéj. Gdyby wśród takiéj bójki który zdradliwie wystrzelił, wszyscyby uderzyli na niego.
— Dotąd lud wyobraża często djabła w postaci sowy. Idąc z jednym wieśniakiem przez las, ciągnący się szeroko pod miastem Białą, w Podlasiu, zbłądziliśmy z drogi; a ścieżkami rozlicznemi zwiedzeni, weszliśmy w bezdroże. Noc była ciemna i jak uważał mój przewodnik, żeśmy się wiele oddalili z naszego kierunku. Przedzierając się przez gęstwinę, zarośle i błota, z trudem przysparzali’m kroku. Wszystko do okoła milczało, głos tylko sowy rdzawéj (Strix stridula), głosowi śmiejącego się człowieka podobny, przerywał ciszę. Zaledwie pierwszy jéj głos usłyszał wieśniak, stanął przerażony, nie śmiał posunąć nogi, obracając się do mnie, rzekł cichym i drżącym głosem po rusku:
— Czujecie?!
— Co? — zapytałem zdziwiony.
— Czujecie? — powtórzył — to czart śmieje się, że nas obłąkał, i z tego cieszy się teraz.
To wyrzekłszy, zaczął szeptać jakieś zaklęcia, co chwila żegnać się i pluć ustawicznie na wszystkie strony.
Djabeł wedle podań ludu, często sowy i puchacza przybiera postać.
— Podobnie przyciętą miał piętę ślusarz z Bruśniku, o którym czytamy w Ziewonii 1833 r. takie podanie:
O mil trzy, na wschód Lusławic, leży wieś Bruśnik; na jéj gruntach znajduje się znacznéj długości pieczara. Te lochy słyną między ludem, jako skład niezmiernych skarbów, których szatani strzegą. Ztąd jest powieść o kulawym ślusarzu, który niedawno umarł. Śmiały ten człowiek i potrzebujący, doszedł, że w pewne święta djabli się rozchodzą i zostawiają pieczarę bez żadnéj straży. Korzystał z pory, udał się do strasznego miejsca; nie zastał w saméj rzeczy nikogo z duchów, nabrał więc pieniędzy, ile mu się spodobało i wrócił szczęśliwie do domu. Pierwsza ta wyprawa zachęciła go do podobnych częstszych, i zawsze pomyślnych. Raz chwyciwszy, nadzwyczaj zabawił przy rabunku dłużej niż wypadło; djabli nadchodzą, łapią go na gorącym uczynku; nieborak znalazł przynajmniéj dość czasu wymknąć się rozgniewanym duchom; ale uciekając, tak pośpiesznie drzwi za sobą zatrzasnął, że mu piętę ucięły, i z téj przyczyny chromał aż do śmierci.
(Dziennik podróży po zachodniéj części Galicyi).
W wielu dawnych województwach Polski i na Rusi, lud powszechnie uważa, że najulubieńszém pomieszkaniem djabła jest stara i spróchniała wierzba. — W niéj przemieniwszy się w puszczyka (Strix ulula), lubi śmierć ludziom przepowiadać. Ztąd wieśniak wierzby stojącéj, choć spróchniałéj, nie ścina, aby nie obrazić djabła, co w niéj przesiaduje i w rozmaitych postaciach okazuje się ludziom. Z tego to przesądu bierze początek przysłowie:
„Zakochał się, jak djabeł w suchéj wierzbie“, oznaczające miłość gwałtowną i zapamiętałą.
(Przysłowia K. Wł. Wójcickiego, Warszawa 1830 r., tom 3-ci).

Twardowski. Już’em nadmienił, jak różne krążą powieści o Twardowskim jako na malowanym koniu jeździł i bicz z piasku umiał skręcić. Jerzy Samuel Bandtkie, w ostatniem wydaniu Dziejów narodu polskiego“, w Wrocławiu 1835 (T. 2 str. 75) zachował nam kilka szczegółów o Twardowskim. Karczma Rzym, gdzie go djabli porwali, ma być pod Sandomierzem. Do dzieł tego czarnoksiężnika policzyć należy, że kamień ogromny pod Czerwińskiem przeniósł, i staw w jednéj nocy pod Knyszynem, Czechowizna zwany, zrobił.
O jego skonie równa rozmaitość; poszedłem za najpospolitszą; wszakże przepomnieć nie mogę szczegółu, który ’m w Mazowszu nad Narwią słyszał.
Twardowski, co całe życie pracował nad tém, aby wynaleźć środek oparcia się śmierci, wynalazł wreszcie sposób pewny. Na kilka lat przed porwaniem swojem, zaufanemu uczniowi kazał się posiekać w kawałki i przepisał mu, jak daléj ma postępować. Uczeń rozgłosił śmierć Twardowskiego; jakoż znikł czarnoksiężnik, a tymczasem krajał ciało jego, siekał, gotował zioła i maście. Tak posiekawszy, maścią nasmarował, zlał sokami roślin, i złożył napowrót ciało jak należy. Nie pochował je na cmentarzu, ale pod murem otaczającym w koło. Twardowski polecił, aby przez trzy lata, siedm miesięcy, siedm dni i siedm godzin, leżało ciało nie odkrywane. Wierny uczeń, dotrzymał wiernie przepisu i czasu odkopania grobu.
O północy, w pełni księżyca, sam z rydlem zapaliwszy siedm świec z tłustości trupiéj, wziął się do roboty, zrzucił ziemię, oderwał nadgniłe wieko. Jakiż podziw! Zwłoki Twardowskiego znikły, w miejscu wiór, na których leżało, kwitły wonne fijołki i macierzanka; na téj to murawie spoczywało snem ujęte nadobne dzieciątko, zachowawszy w zdrobniałych rysach oblicze Twardowskiego. Wyjął to dziecię — zaniósł do domu; przez noc urosło by przez rok, za siedm dni już mówiło tak o wszystkiém jak Twardowski, w siedmiu miesiącach, urosło w młodzieńca. Wtedy zaczął znowu pracować odrodzony Twardowski w czarnoksięztwie; wynagrodził sowicie wiernego ucznia; wszakże zaraz, żeby tajemnica odrodzenia nie wyszła na jaw, zaklął go w pająka, trzymał w swojéj komnacie, mając o nim czułe staranie.
Kiedy potém djabli porwali Twardowskiego z karczmy — a on pająk, ile razy z domu wychodził, przyczepiał się doń nitką — i teraz zawieszony w powietrzu został, jako wierny towarzysz, przyczepiony do jego nogi. Spuszcza się on nieraz na swojej nici ku ziemi, przygląda co się dzieje, wraca napowrót, i usiadłszy na uchu, opowiada mu co widział i usłyszał, czém nędzarza pociesza.

Boruta. O tym sławnym złym duchu jeszcze następną opowiadają powiastkę:
„Ksiądz z Łęczycy, zaproszony jadąc na obiad, przy pacierzach porannych, prze widując, że nie będzie miał czasu, odmawiał i modlitwy nieszporne. Właśnie przebywał groble wśród błota, gdy napotyka wieśniaka, który o z rubaszną pozdrawia miną i temi słowy: — Dobry wieczór księże. — Zdziwiony pleban odpowiada: — A wszakże to nie wieczór, ale rano. — Ale wieśniak rzecze z szyderstwem: — Musi być wieczór kiedy już po nieszporach. — Przelękniony pleban poznał z kim rozmawia i prędzéj pojeżdżać kazał. Był to Boruta, co przybrał na się postać rubasznego wieśniaka.
Równą sławę z Borutą dzieli djabeł Rokita, około Wielunia na bagnach od wieków zamieszkały. Lubo’m zwiedzał tam strony, nie zasłyszałem o nim nic szczególnego, jak tylko proste gawędki; kogo wciągnął w błoto albo obłąkał, albo wzrok tak zatumanił, że nie mógł stojąc przed drzwiami chaty zobaczyć, ani własnego domostwa ani wioski. Tak zatumaniony od Rokity biedak i tydzień chodził w koło chałupy swojéj a trafić nie mógł.
Zastanowić muszę uwagę nad wyrazem powyższym tuman, podług wyobrażenia ludu. Wyraz tumanić, oznacza zawsze, lub niewidomym się uczynić, lub wzrok otaczających podług woli usposabiać i urządzać. Tak gdy raz kuglarz zabawiał patrzących wieśniaków, jak małym otworem, przez środek kłody przeciskał się, a w rzeczy saméj przez wierzch jeno przełaził, puścił tuman, i wszystkim zdawało się, że rzeczywiście przez środek kłody przechodzi.
Nadjechał właśnie garncarz, wioząc na targ nowe garnki, a spostrzegłszy oszukaństwo kuglarza, zawołał do przytomnych: — Przypatrzta się no dobrze! bo to cały djabeł, on nie przez środek kłody, ale przez wierzch tylko skacze.
Obrócił się kuglarz, i ujrzał świeżego gościa, którego oczy jeszcze nie otumanił. Rozgniewany, że go tak przed zgromadzeniem zawstydza, rzekł: — Lepiej patrz na swój wóz, garnki i konia, którego gryzą, wrony i naczynia tłuką.
Obejrzał się garncarz, i zobaczył rzeczywiście, jak niezliczone stado wron osiadło wóz, garnki i konia, którego niemiłosiernie dręczyły; porwał zatém kij gruby, chcąc zuchwałe odegnać ptastwo; jak zaczął bić i machać na wszystkie strony, kuglarz zdjął mu z oczu tuman, a zadziwiony garncarz ujrzał, że zamiast obrony zabił konia, a zamiast wron, które zwyciężał, potłukł wszystkie garnki, przeznaczone na jarmark do sprzedaży.
Co nadmienia powiastka o Borucie, o skarbach ukrytych, podobna krąży i w samym Krakowie.
W środku rynku starożytnego grodu, stoi gmach staroświecki Krzysztofory, należący niegdyś do Krzysztofa, zwolennika magii, a w ostatnich czasach starosty Kluczewskiego. Pod nim rozciągać się mają obszerne piwnice wzdłuż całego rynku, aż do kościoła Panny Maryi. Niewiadomo w jakim czasie się to działo; dosyć że młoda kucharka miała zarznąć koguta, ale ten jéj uciekł do pomienionych piwnic. Dziewczyna chcąc go koniecznie doścignąć, zapędzała się za nim coraz daléj, niezważając, że już przebiegła kilkanaście coraz głębszych piwnic. W końcu nie znalazłszy zguby, chce powracać, gdy w tém zastępuje jéj drogę cieniuchny Niemczyk w trójgraniastym kapeluszu, na kurzych stopach; byłto przemieniony kogut w djabła, który uspokaja przelękłą kucharkę, a pokazując beczki napełnione złotem, każe jej nadstawić fartuszka. Dziewczyna wypełnia złotem swój fartuch i odbiera napomnienie, żeby się nie obejrzała po za siebie, bo wszystko straci. Ale kucharka, mając ostatni stopień przestąpić, z ciekawości zwraca oczy za siebie; drzwi się z łoskotem zatrzasły, i choć skarby zatrzymała, utraciła piętę.
Zaraz znalazła wielu zalotników, poszła za mąż, a na pamiątkę swego zdarzenia, miała ufundować kaplicę przy kościele Panny Maryi, gdzie jeszcze przed niewielą laty miano pokazywać obraz, wypadek ten przedstawiający.




Jakkolwiek powieści są liczne, nie są jednak tak upowszechnione jak pieśni. Lud Wielko-polski i część Mazowsza rzadko się niemi zajmuje. Nad Bugiem i Wieprzem powszechną dotąd jest rzeczą nie tylko w domach włościan ale niższej szlachty, długie wieczory jesieni zaczynać od pieśni nabożnych, daléj światowych, a nakoniec bawić się słuchaniem bajek, które im okropniejsze, tem pilniejszą obudzają ciekawość, mimo przestrach i obawę śnienia słyszanych nadzwyczajności. Tam są powieści, które dla swej treści znajome są niemal wszystkim, jako to: Brzozowski, złota Halina, i liczne bajki o trzech braciach, z których zwykle dwaj mądrzy, a trzeci głupi, dzielą się spadkiem i t. p.
Oprócz pieśni i powieści, znane są jeszcze między ludem naszym różne zagadki, które wszystkie są ułożone wierszem, a niektóre nawet dosyć dowcipne. Utwory ich w sferze nadzmysłowéj nie mają ani namiętności i zmysłowych własności południa, ani dzikich potworów północy; i jak niegdyś mitologia słowiańska nic okropnego nie mieściła, tak podobnie i dzisiejsze gusła, zabobony i czary i t. p., skutki chmurą ciemnoty pokrytego umysłu, dość liczne, nie wybujałe jednak, nigdy przeważnie w umyśle ludu naszego nie działają. Dziś największe gusła panują z powodu słabości. Lud nasz powszechnie wierzy, iż choroba przez ludzi zadaną, napowrót odebraną, czyli jak się wyrażają odczynioną być może. Za najskuteczniejsze lekarstwo uważają zamówienie przez baby, a najwięcéj przez owczarzy. Zamówienie to, używane na wszystkie choroby, odbywają wzywaniem świętych lub Najświętszéj Panny, które baby z dodaniem innych słów, niby tajemnicę jaką, szepcą, czyniąc przy tém pewny rodzaj magnetyzowania na chorym przez chuchanie i dotykanie. Miejsca odosobnione, źródła nieczyste, a szczególniéj bagniska i puste zamki są zwykle, podług naszego ludu, przez złych zamieszkane duchów, o których, a mianowicie o mieszkających na bagnach, dziwne roznoszą baśnie. Istność djabłów w podobnych miejscach tak jest upowszechniona, iż mają stałe nazwiska, i na zawołanie wychodzą; a dawniéj i pieniądze dawali. Najwięcéj jednak jest powieści, jak wodzą po swych bagnach pijaną szlachtę, lub włościan z kiermasza albo z odpustów, które dla tych ostatnich bywały dawniej tém, czém dla szlachty dawniejsze sejmiki. Z podobnych djabłów sławny był pod Łęczycą Boruta, w Wieluniu Widoradzki, a na Podlasiu Rokita. W wielu miejscach bagna uważają za pokrywające zapadłe miasta, i z największą pewnością utrzymują, jak słyszeli dzwony, śpiewające głosy i t. p. Wierzących w śpiewy jest już mało. Dziwną jest rzeczą zważając, że u nas djabeł ubrany jest po niemiecku i do tego w czarnego koloru sukniach; wszakże przedziergać się może w rozmaite rzeczy, a nawet czasem w lekki dymek; i w ogólności więcéj jest ogadany aniżeli w istocie zły, podług przysłowia: nie taki djabeł straszny jak go malują. Jak djabeł, zawsze się ubiera czarno i krótko, tak przeciwnie wszelkie inne duchy chodzą całe w bieli, o zjawieniu się których dość liczne krążą podania.




III.


Żaba.



Książę możny miał trzech synów: dwóch z nich mądrych, trzeci głupi. Kiedy już podrośli w lata, a pragnął by się żenili, dał im łuki i powiedział:
— Jużeście, parobki moje, podrośli w latach i sile; czas już myśléć, by wam żony smutne dwory zweseliły, bym ja stary i nad grobem wnuki swoje zakołysał! Macie łuki, puśćcie strzały; a kędy która upadnie, tam znajdziecie sobie żony.
Najstarszy naciągnął łuku i puścił strzałę z poświstem; ta upadła aż za lasem w ganku dworu cisowego; na tym ganku krasawica z złotym włosem przędła nici. Była to córka rycerza, co miał zamek, wiele dworów. I oddała mu swą rękę; stary książę zradowany, że się syn już ustanowił.
I młodszy naciągnął łuku, puścił strzałę biało-piórę, ta upadła za strumieniem, aż pod lipą rozłożystą. Pod tą lipą czarnobrewa miód zgarniała na niecułkę. Była córą ziemianina, miał dwa dwory i nie małe, jeden z drzewa modrzewiowy, drugi z cegły murowany. I oddała mu swą rękę; stary książę się radował, że się drugi syn ożenił.
A najmłodszy z lukiem w ręku, chodził smutno zadumany. Kiedy nań nadeszła koléj, puścił strzałę nad jeziorem, ta upadła aż na drugim brzegu wody, pośród błota i wyżarów.
Porwał czółno, płynie śpieszno, szuka strzały i znajduje — a tuż przy niéj brzydka żaba wielkiemi patrzy oczyma.
Z początku jéj się nastraszył, lecz patrząc co ojciec kazał, wziął tę żabę jak niewiastę, i za żonę pojął sobie. Nie byłato żaba, ale w żabiéj skórze zaklęta królewna. I przywiódł do swego dworu, posadził na łożu; a dworzanom nakazał, by jéj hołd składali. Siwy książę zasępiony, że syn jego pojął żabę.
Nadchodziły imieniny staréj księżnéj matki książąt. Więc synowe do pieczywa chleba żwawo się zabrały, i upiekły chleb wyborny, rosły, biały, kieby mleko!
Patrząc na to, płakał rzewnie, że nie ma żony niewiasty, coby także potrafiła chleb tak piękny matce upiec. Widząc te łzy czuła żaba, przemówiła k’niemu słowy:
— Nie frasuj się, mężu luby! i ja chleb upiec potrafię.
I wnet siedm dziewic wyszło i upiekły więcéj chleba, niźli dały dwie synowe. Młody książę zradowany nieść chleb każe swéj czeladzi, i statecznéj księżnéj matce, jak podarek od swéj żony, u nóg kładzie i oddaje.
Wszyscy się dziwili, że chléb taki piękny; a nie piekła go żadna pani, jeno piekła żaba!




Dwie synowe zazdrościwe wnet zaczęły robić pasy, jako dary księżnie staréj. Wyszyły je srebrem, złotem; wszystkich podziw obudzili. Patrząc na to młody książę, płakał rzewnie i zawodzi, że nie ma żony niewiasty, coby taki pas utkała. — Widząc te łzy czuła żaba, przemówiła k’niemu słowy:
— Nie frasuj się, mężu luby! ja ci pas piękny wyszyję; zaniesiesz go matce w darze.
I wnet siedm dziewic wyszło, i wyszyły pas bogaty: przetykany srebrem, złotem, dyamenty i perłami! Młody książę zradowany, niesie strojny pas bogaty i oddaje matce staréj, jak podarek od swéj żony.
Wszyscy się dziwili, że pas taki cudny, nie tkała go żadna pani, jeno szyła żaba.




Aż nadszedł dzień imienin uroczysty księżnéj staréj; dwie synowe przystrojone, już siedziały obok niéj. A gdy się użalał smutno młody książę przed swą żoną, że obecną być nie może na téj uczcie w zamku matki.
— Idź sam naprzód — rzekła żaba — a jak padać deszczyk zacznie, powiédz, że się twoja żona rosą deszczu myć zaczyna; a gdy błyśnie, że się stroi; a gdy zagrzmi, że już jedzie.
Pełen radości, idzie do zamku i życzenia matce składa. Już zastawiono podłużne stoły, i uczta zacząć się miała, aż deszczyk padać zaczyna. Spojrzał na okno, i wyrzekł głośno:
— Moja się żona już myje.
Spojrzeli wszyscy, i rzekli w duchu:
— Ot głupi! brednie nam plecie.
Zabłysło niebo; on znowu mówi:
— Moja się żona ubiera. — I prędko zagrzmi, on rzekł z radością: — O! moja żona już jedzie.
Wszyscy ciekawie patrzą w podwoje rychło się żaba ukaże, aż zamiast żaby prześliczna pani, strojna urodą i szaty, wchodzi i księżnéj staréj z pokora do nóg upada. Książę z małżonką uradowani, przechwalają wybór syna; ten w radości, w uniesieniu, biegnie co prędzéj do swego dworu, lecz nikt powodu nie zbadał.
Przy stołach siedzą, jedzą i piją; dwie synowe z gniewem patrzą na urodę swéj bratowéj, goście wszyscy podziwiają krasotę młodéj księżniczki.
Nagle biedna się zerwała, z krzykiem rozpaczy ucieka; a wtem wpada młody książę i z radością wykrzykuje:
— Jużem spalił tę skorupę brzydkiéj żaby, co mi kryła wdzięki mojéj ładnéj żony.
— Bądź zdrów — rzekła, płonąc ogniem — już mnie więcéj nie zobaczysz, miałam wkrótce wyzwolona wrócić, by żyć między ludźmi, a teraz znowu zaklęta na długie wieki zostałam.
Ledwo wyrzekła te słowa, zniknęła jak mgła z przed oczu; próżno szukał młody książę swojéj gładkiéj krasawicy, próżno płakał i zawodził, już jéj nigdy nie zobaczył!




Piszczałka.



Było trzy siostry, wszystkie rosłe i gładkie, ale najmłodsza celowała urodą starsze. Przyjechał panicz z dalekiéj Ukrainy[36], spotkał siostry na łące, jak rwały kwiaty i zioła na wieniec. Ładna była najstarsza, lecz on upodobał najmłodszą sobie i chciał ją pojąć za żonę.
W dni kilka poszły siostry do boru zbierać jagody; najstarsza rozmiłowana w paniczu, zabiła najmłodsza, próżno ją średnia obronić chciała. Wykopała dół głęboki; tam zwłoki martwe przysypała ziemią przed rodzicami udając, że siostrę wilcy porwali. Nadjechał panicz, pyta o narzeczoną, wszyscy ze łzami opowiadają o zgonie okropnym. Gorzko i żałobliwie śmierć jéj opłakał, ale czas ukoił jego żale, a zabójczyni pocieszając panicza, tyle zjednała sobie serce jego, że prosił o jéj rękę i dzień ślubu naznaczonym został.
A na mogile zabitéj siostry wierzba wyrosła; szedł pasterz, wykręcił z gałązki téj wierzby piszczałkę i zadął. Lecz jakże się zdziwił, gdy nie dobył z niéj zwykłego tonu — jeno, zawsze śpiewała piosneczkę żałobliwym głosem:

Graj, pasterzu, graj!
Bóg ci pomagaj!
Starsza siostra mnie zabiła,
Młodsza siostra mnie broniła;
Graj, pasterzu, graj!
Bóg ci pomagaj!

Poszedł do matki i ojca zabitéj, a piszczałka wciąż jednemi odzywała słowy. Gdy matka zadęła, usłyszała piosnkę:

Graj, matulu, graj!
Bóg ci pomagaj!
Starsza siostra mnie zabiła,
Młodsza siostra mnie broniła;
Graj, matulu, graj!
Bóg ci pomagaj!

Bierze ojciec do ręki i toż samo słyszy:

Graj, tatulu, graj!
Bóg ci pomagaj!

Zapłakana średnia siostra, bierze piszczałkę od ojca — zawsze jedna piosnka:

Graj, siostrzyczko, graj!
Bóg ci pomagaj!
Starsza siostra mnie zabiła,
Tyś to, siostro, mnie broniła;
Graj, siostrzyczko, graj!
Bóg ci pomagaj!

Słysząc te pieśni zbladła zbójczyni; wtedy ojciec i matka podali jéj pi­szczałkę; zaledwie dotknęła usty, krew zamordowanej siostry oblała jéj lica; a piszczałka ostatni raz zaśpiewała piosenkę:

Graj, siostrzyczko, graj!
Boże cię skaraj!
Tyś to, siostro, mnie zabiła,
Młodsza siostra mnie broniła!
Tyś to, siostro, mnie zabiła,
Boś mi szczęścia zazdrościła!
A w dołku’ś mnie pochowała,
Czarną ziemia przysypała.
Wyrosły ci tam wierzbeczki,
Co będą śpiewać piosneczki;
Graj, siostrzyczko, graj!
Boże cię skaraj!

Poznano wtedy zbrodnię, przywiązano za ręce i nogi do dzikich koni, i rozszarpano żywcem; a panicz nie żałując zbójczyni, pojął za żonę pozostają siostrę!




Koszałki-Opałki.




Rysował F. Kostrzewski. Rytował E. Gorazdowski.
Koszałki opałki.


Kmieć ubogi rąbał w lesie; słyszy głos o poratunek, patrzy, że człowiek jakiś z wozem i końmi ugrzązł na błotach; pomógł mu chętnie, dobył z topieli, a on człowiek rzekł do kmiecia:
— Czego zechcesz, dam ci wszystko! — bo był to wielki czarownik.
A gdy kmieć skrobał się w głowę, sam nie wiedział co powiedziéć, czarownik dał mu barana, i rzecze:
— Ile razy runem trząśniesz, zawsze będziesz miał czerwone[37].
Kmieć podziękował, zabrał barana i poniósł do nędznéj chaty; trząsnął nim silnie, aż pełno złota wysypuje się z pod runa!
W téjże saméj wsi mieszkała stara baba, czarownica; dowiedziała się nie długo o baranie, spoiła kmiecia i innego podsunęła.
Potrzebując znowu złota, próżno potrząsał baranem — beczał tylko; lecz ni szeląg nie wyleciał z wełny. Poszedł smutny nad błota i spotkał znajomego czarownika; ten już wiedział o wszystkiém, dał mu przeto taką kurę, na którą kiedy zawołać: — Kurko! kurko! znieś mi złote jajko — w istocie złote znosiła jajko. Lecz gdy powrócił do domu, baba głupiego kmiecia spoiła, i podsunęła mu inną kurę. Na próżno wołał na nią, by mu złote jajko zniosła; niosła ona złote jajka, ale babie czarownicy.
Zasmucony znowu poszedł, i napotkał czarownika; ten mu dał obrus taki, co wymówiwszy te słowa: — Obrus! obrus! rozściel się! — rozwijał się zaraz, i co zażądał, wszystko było na nim do jedzenia i do picia.
Kmieć ciekawy zaraz w lesie kazał się rozesłać obrusowi, najadł się dobrze i podpił sobie. Czarownica czatowała, ukradła mu ten obrus w zamian inny podsunąwszy. Poznał kmieć podejście baby, idzie więc do czarownika i prosi o co takiego, żeby babę wybił dobrze i odebrał skradzione rzeczy.

Dał mu przeto takową kobiałkę, z któréj jak zawoła:

Koszałki, opałki,
Z mojéj kobiałki!

Wylecą dwie dobre palki i wskazaną pobiją osobę. Kmieć uradowany, wziął na plecy kobiałkę, podziękował czarownikowi, że go już więcéj trudzić nie będzie, i prosto do baby zaszedł. Wtedy, gdy ta go częstować zaczęła, rozgniewany krzyknął:

Koszałki, opałki,
Z mojéj kobiałki!

I pokazał babę, a pałki zaczynają bić bez litości czarownicę. Napróżno prosi i płacze i przyrzeka, że wszystko odda; wróciła barana, kurę i obrus; ale kmieć kazał, żeby zabiły babę, bo wiele ludziom szkodziła. Kiedy już czarownica wyzionęła ducha, zawołał wtedy:

Koszałki, opałki,
Do mojéj kobiałki!

A pałki zaraz w nią się schowały. Wtedy mając, barana, co jak potrząsł, sypało się złoto; kurę, co złote znosiła jajka; obrus, co wiele chciał tyle dostarczył jadła i napitku, na ostatek kobiałkę z pałkami; poszedł w świat, przystał do dworu jednego króla, a gdy ten miał wojnę, pobił nieprzyjacielskie wojsko, otrzymał rękę jego córki, i sam po śmierci starego króla panował!




Czarownik i Uczeń.




Rysował F. Kostrzewski. Rytował W. Berg.
Czarownik i uczeń.


Szła uboga niewiasta przez bór ciemny, prowadząc małego syna za rękę. Idąc płakała, bo wiele miała dzieci, nie mogąc dać im sposobu do życia. Aż z pod dębu podnosi się człowiek; a widząc łzy rzewne biednéj niewiasty, począł o przyczynę pytać. Gdy mu opowiedziała powód troski i zmartwienia, uspokoił ją ów człowiek, powiedział, że jest krawcem, a powiedział nieprawdę, bo był to wielki czarownik.
I wziął za rękę młode pacholę, poprowadził do jaskini, przyrzekając matce, że za lat trzy już je wyzwoli. Odeszła uradowana niewiasta, a mały Jonek zaczął się uczyć sztuki czarnoksięzkiéj, i wkrótce ów żaczek przeszedł swego bakałarza. Gdy już koniec trzeciego lata nadchodził, wydostał się z jaskini czarodzieja Jonek, i spotkał matkę na zielonéj dąbrowie.
Uradowana, zapłakała z radości, widząc jak podrósł i zmężniał. — Moja matulu, trzeci rok za tydzień się skończy; trzeba, żebyś’ta przyszli do czarownika i żądali by mnie uwolnili. On wtedy pokaże ci stado gołębi, nasypie im grochu i każe wam pomiędzy nimi, byś’ta syna poznali.
Ale nie będą to gołębie, ale wszystko młode chłopięta, które wziął na wychowanie. Wtedy matulu uważajta, który gołąbek nie będzie jadł grochu, ale skakał i bił z radością skrzydełkami, to będę ja.
Za tydzień matka poszła do czarodzieja i żądała oddania syna. Ten wziął miedziana trąbę, zatrąbił na cztery strony świata, a zewsząd zleciało się mnóstwo gołębi. Nasypał im grochu, gdy wszystkie jadły skwapliwie, kazał jéj trafić na syna. Niewiasta upatrzyła jednego, co nic nic jadł, jeno skakał, a bił skrzydełkami z radości. W skazała nań, a czarownik oddał jéj syna.
Ojciec Jonka, szewc z rzemiosła, obarczony liczną rodzina, żył w nędzy. Jonek świadom wszystkich sztuk czarodzieja, rzekł raz do ojca:
— Żebyś’ta w biedzie nie byli, ja się przedzierzgnę w wołu, krowę i owcę; zaprowadzicie mnie na targ, a z przedaży będzie’ta mieli pieniądze. Pamiętajcie jeno, byście mnie w konia nie zaklinali, ani uzdy i postronka z któremi na kiermasz poprowadzi’ta, nie sprzedawali, bo dla was zginie już zarobek, a mnie złe spotka.
Szewc zaklął raz syna w wołu, drugi raz w krowę, trzeci w barana, i dobrze zawsze sprzedał, a z pieniędzy nową chatę wystawił i głodu nie miał. Wszakoż łakomy, pomimo przestrogi syna, zaklął go w konia, i powiódł na jarmark. Czekał już tam czarownik, i kupił konia, i tyle zapłacił, że mu i uzdę sprzedał. Tak złapał w swoje sidła rozumnego Jonka, poprowadził do swojéj stajni, gdzie na łańcuchu trzymał a głodził, a bił srodze.
Stękał on biedny konik głosem bolesnym, aż służebnica czarownika ulitowała się nad nim. Wchodzi do stajni a koń znędzony, zaczął rzewliwie płakać, i opowiadać swoją niedolę. Skruszył jéj serce, odcięła łańcuch. Jonek przedzierzgnął się w dorodnego chłopca, podziękował czule dziewczynie, a obawiając się mistrza, wróblem wyleciał na dach, i począł wesoło z radości świergotać.
Dostrzegł czarodziéj ucieczkę Jonka i poznał go w postaci wróbla, zamienił się sam w czarną wronę, ścigając biedną ptaszynę. Uciekał co siły wróblik, a wrona zażarta nie dawała mu spoczynku; aż wreszcie umęczony, upadł w królewskim ogrodzie, a tuż za nim zdyszała wrona z rozwartym dziobem.
Jonek się zrobił mysim królikiem, a czarownik wróblem, i do koła jałowcowego krzaka pędził za nim.
Chodziła w on czas po ogrodzie królewna, a widząc tę walkę, pomyślała sobie: — Mój Boże! jakaż zajadłość pomiędzy tak małymi ptaszętami.
Jonek wyczerpawszy wszystkie siły życia, nie mogąc uniknąć zajadłego wróbla, zrobił się pięknym pierścieniem i wskoczył na palec królewnie.
Wróbel na próżno go szukał, ale domyślił się sztuki swego ucznia i postanowił go wszelakimi sposobami dostać w moc swoję. Królewna zaledwie do komnaty zamkowéj weszła, zdziwiona patrzy na piękny pierścień, aż tu z pierścienia zrobił się dorodny Jonek, opowiedział jéj swą niedolę, i ostrzegł, że jutro przyjedzie czarownik, strojny jak książę, z licznym orszakiem dworzan, że będzie usilnie prosił o pokazanie pierścienia.
— Jakby go schwycił, już byłoby po mnie, ale jeżeli będzie mocno się napierał, rzuć go królewno o ziemię.
Co powiedział, tak się stało. Nazajutrz z liczną drużyną strojnie przybranych dworzan, zajechał czarownik pod nazwą księcia. Przyszedł na pokoje, a zalecając się królewnie, prosił o pierścień. Ale królewna pokochawszy Jonka, nie chciała mu téj ręki dać do pocałowania, na któréj był pierścień! Lecz kiedy zaczął nalegać, rzuciła go na ziemię. Aż z niego pełno w komnacie grochu; czarownik zatrąbił w miedzianą trąbę na cztery strony świata i zleciało się mnóstwo gołębi, które ten groch pożarły; ale jedno ziarnko wsunęło się w białą dłoń królewnéj. Ta go rzuciła o ziemię, i z ziarnka grochu, pełno w komnacie maku!
Wtedy czarownik zatrąbił w miedziana trąbę na cztery strony świata i zleciało się mnóstwo wróbli. By prędzej mak wyjadły, sam czarownik zamienił się w wróbla.
Czekał téj chwili Jonek, zrobił się wroną, zagryzł wróbla czarownika, i ciało jego rozniósł po kawałku na wszystkie cztery strony świata, żeby się nigdy nie zrósł.
Królewna wzięła go sobie za męża. Wyprawiono sutą ucztę; tam jedli i pili. Byłem i ja, aż po brodzie kapało, a w gębie nic nie pozostało.




Szklanna Góra.




Rysował W. Gerson. Rytował Chełmicki.
Szklanna Góra.


Na wysokiéj szklannéj górze stojał zamek cały złoty, a przed zamkiem była jabłoń, na jabłoni złote jabłka. Ktoby złote jabłko urwał, wszedłby do złotego zamku, a w srebrnéj jednéj komnacie ukryta była królewna zaklęta, dziwnéj urody. A miała skarby nie zrachowane, piwnice pełne drogich kamieni, i w izbach zamku skrzynie ze złotem.
Wielu się zbiegało rycerzy od dawna, lecz na próżno siłowali, by się wedrzeć na tę górę. Na koniu ostro podkutym, nie jeden darł się daremnie i z połowy stroméj góry z ciężkim szwankiem spadał nazad. Łamali ręce, nogi i karki!
Piękna królewna z jednego okna patrzała z żalem jak próżno tacy rycerze dorodni na dzielnych koniach darli się na górę! Widok królewnéj zagrzewał serca. Zbiegali się zewsząd ze czterech stron świata, a biedna dziewica już lat siedm daremnie wyglądała zbawcy!
Nie mało leżało trupów, rycerzy i koni wokoło szklannéj góry; wielu konających z połamanemi żebrami, boleśnie stękało. Był to cmentarz prawdziwy!
Już rok siódmy za trzy doby miał się skończyć, gdy we złotéj zbroi rycerz nadjechał pod stromą górę. Rozpędził konia, wdarł się w pół góry z podziwem wszystkich którzy patrzali, i nazad wrócił szczęśliwie. Nazajutrz, równo ze świtem, znowu, gdy mu się pierwsza udała próba, rozpędza swego rumaka, stąpa po górze jako po ziemi, iskry z podkowy błyskają; patrzą zdziwieni wszyscy rycerze — już blizko wierzchołka góry. Nie długo spojrzą znowu, aż on stoi pod jabłonią. — Wtem się wielki zrywa sokół, zaszumiał skrzydłem szerokiém i uderzy konia w oczy. Rumak parska, nozdrza wzdyma i najeża gęstą grzywę; stanął dęba wystraszony, nogi mu się oślizgują, pada nazad i z rycerzem, porysował szklanną górę; a z rumaka i rycerza nie zostały jeno kości, co brzęczały w zbitéj zbroi, jako suchy groch w pęcherzu.
Siódmy rok się jutro kończył, aż nadchodzi żak[38] urodny, młody, silny i wysoki. Patrzy jak rycerzy wielu łamie karki nadaremnie: podchodzi pod ślizką górę i bez konia się gramoli. — Już od roku, słyszał, będąc w domu jeszcze, o królewnie, co zaklęta, w złotym zamku siedzi, na wierzchołku góry szklannéj. Poszedł przeto do lasu, zabił rysia i pazury ostre, długie przyprawił sobie na ręce, i do dwóch nóg umocował.
Taką bronią opatrzony, darł się śmiało na garb szklanny, słońce było na zachodzie, żak w połowie drogi ustał, zmęczony ledwie oddycha, pragnienie spiekło mu wargi! Czarna chmura nadpłynęła, próżno błaga i zaklina, by choć kroplę uroniła. Na próżno otwierał usta! chmura czarna przepłynęła, ani rosą nie zwilżyła warg spieczonych jak skorupy.
Pokaleczył krwawo nogi, rękoma się jeno trzyma. Słońce zaszło — patrzy w górę, aby dojrzał jéj wierzchołka, musiał tak zadzierać głowy, że mu barania czapka spadła. Spojrzy na dół, jaka przepaść! tam śmierć pewna i niechybna! Z przegniłych trupów smrodliwe ścierwy zaduszały oddech czysty, były to szczątki zuchwałéj młodzi, co się darli jak on tutaj.
Już mrok ciemny, gwiazdy blado oświecały szklanną górę; a żak młody, jak przykuty, na skrwawionych ręku wisi. Wyżéj drzeć już nie może, bo wyczerpał wszystkie siły; sam nie wiedząc co począć, wyciągniony czeka śmierci. Nagle sen mu skleił oczy, zapomina kędy leży, strudzony smacznie usypia; lecz choć we śnie ostre szpony tak głęboko w szkło zapoił, że przespał się do północy, nie zleciawszy z onéj góry.
Złotéj jabłonki pilnował sokół, co zrzucił z koniem rycerza; zawsze w nocy jak czujny strażnik oblatał gór wokoło. Zaledwie miesiąc wyszedł z za chmury, uniósł się z jabłoni i krążąc w powietrzu, zobaczył żaka.
Łakomy ścierwu, pewny, że trup świeży, spuszcza się nagle i siada. Lecz żak już nie spał, dojrzał sokoła i postanowił z jego pomocą uratować się z téj góry.
Sokół zapuścił szpony ostre w ciało, wytrzymał ból mężnie, i uchwycił za nogi ptaka; ten przestraszony uniósł go wysoko nad zamek i począł krążyć wokoło wysokiéj wieży. — Żak krzepko się trzymał, patrzał na lśniący zamek, co przy bladych promieniach miesiąca świecił jak mgła lampa; patrzał na okna wysokie, migające różnobarwna ozdobą, a na ganku siedziała śliczna królewna, zatopiona w myślach, dumając nad swoją dolą. Widząc, że blizko leci jabłoni, dobył z za pasa kozika[39] i obiedwie odciął nogi sokołowi. Ptak zerwał się z bólu wyżéj, i znikł w obłokach, a młodzieniec spadł na szerokie gałęzie jabłonki.
Wtedy odrzucił szpony sokole, ugrzęzłe wraz z szponami w ciele, a skórkę złotego przyłożywszy jabłka do ran skaleczałych, wnet wygoił wszystkie. Narwawszy pełne kieszenie złotych jabłek, wchodzi śmiało do zamku, przy bramie zatrzymuje go smok wielki, lecz zaledwie rzucił nań jabłko, smok skoczył w fossę i zniknął.
Zaraz się wielka otworzyła brama, zobaczył podwórzec pełen kwiatów i drzew ślicznych; a na wysokim ganku siedziała zaklęta piękna królewna wraz z dworem swoim.
Ujrzawszy dorodnego młodzieńca, zbiegła ku niemu, witając w nim rada pana i męża. Wszystkie mu skarby oddała, a żak młody został wielkim i bogatym panem; na ziemię wszakże już nie powrócił, bo wielki sokół, co był strażnikiem i zamku tego i saméj królewnéj, mógł tylko zamek i skarby na skrzydłach swoich na ziemię przenieść. Lecz kiedy nogi postradał, w poblizkim lesie, na szklannéj górze, znaleziono jego zwłoki!




Gdy raz z królewną, a żoną swoją chodził po ogrodzie zamku, spojrzy na dół, i widzi z podziwem, że się mnóstwo ludzi zbiera. Świsnął więc w piszczałkę srebrną, a jaskółka, co służyła za posłańca w złotym zamku, nadleciała.
— Idź się dowiedz co nowego! — rzekł do małéj ptaszyny.
I jaskółka szybko leci, wkrótce wraca i powiada:
— Krew z sokoła ożywiła martwych zwłoki, wszyscy co polegli pod tą górą, wdzierając się na nią zuchwale, wstali dziś jakoby ze snu, dosiadają rzeźwo konie, a lud cały, dziwem zdjęty, patrzy na cud niesłychany.




Pieczary w Czarnéj-Górze.




Rysował F. Sypniewski. Rytował A. Zajkowski.
Pieczary w Czarnéj-Górze.


W około Czarnéj-Góry[40], wije się nie daleko pieczar wązka ścieżka, pomiędzy kłodami powalonych drzew starych i gęstemi zaroślami. Gdy zmrok zapadnie nikogo z ludzi już tu nie zobaczyć, a jeżeli wędrowca na tém miejscu noc przypadkiem zaskoczy, przejmie go dreszcz bojaźni, po zachodzie bowiem słońca, słychać zaraz wśród góry szum i brzęk łańcuchów, a wśród nocy widać przy świetle miesiąca widma rozbójników, którzy tu nie dawno gościli i mordy i pożogi po przyległych rozszerzali osadach. W milczącym i poważnym orszaku wychodzi dwanaście postaci w bieli, niosących na barkach otwartą trumnę; zanoszą ją na wierzch Czarnéj-Góry i jak mgła znikają. Wtedy także podnoszą się same czaszki nieboszczyków, porozrzucane wśród Kamieńca[41].
Przez długi czas przemieszkiwali w tych Pieczarach rozbójnicy, odzierając podróżnych, cerkwie i przyległe sioła. Zdobyte skarby w nich zagrzebywali, leżą one tam do dziś dnia ukryte, bo rzadko kto może namacać drzwi do nich prowadzące, chociaż się często zawarty wchód pokazuje, a widma w postaci pustelników wchodzą do Pieczar.




Razu jednego zobaczył biedny wieśniak, który za załomem skały chciał ściąć buka, postępującego z wolna pustelnika. Ażeby od niego nie był dostrzeżonym, schował się za grube drzewo; pustelnik przeszedł pomimo niego i stanął przy Pieczarach; wieśniak z wolna za nim postępował i zobaczył, że się przy małych zatrzymuje drzwiczkach, których żaden dotąd ze wsi nie uważał.
Pustelnik zakołatał z cicha i wyrzekł:
— Otwórzcie się drzwiczki!
A drzwi odskoczyły. Na drugi rozkaz:
— Zamknijcie się drzwiczki!
Znowu się zawarły. Drżał kmieć ze strachu, a jednakże naznaczył wchód gałęziami i chrustem.
Od onego czasu nie mógł ani jeść ani spać, wciąż go tylko coś tajemnie ciągnęło, aby się dowiedziéć, coby w tych pieczarach było, do których drzwi prowadziły. Pościł dla tego w najbliższą sobotę, a ze wschodzącém słońcem, poszedł z krzyżem w ręku do naznaczonego miejsca. Stanął teraz nic daleko drzwiczek i dzwonił ze strachu zębami, bo mu się wciąż zdawało, że znowu jakieś widmo w postaci pustelnika zobaczy, lecz żaden się duch nie okazał. Z drżeniem przystąpił bliżéj, i długo się przysłuchiwał, ale nic nie usłyszał, nakoniec zakołatał mocno w drzwiczki, i wyrzekł głosem słabym i cichym:
— Otwórzcie się drzwiczki!
Odskoczyły drzwiczki i ujrzał się w wązkim a ciemnym sklepie; wszedł głębiéj i zobaczył obszerną izbę jasną.
— Zamknijcie się drzwiczki! — zawołał mimowolnie i drzwi się zamknęły.
Tutaj to było co niemiara w dużych kadziach białych talarów i złocistych dukatów, tam bez liku leżały skrzynki z perłami i drogiemi kamieniami, szczero złote krzyże, obrazy świętych, to leżały, to stały na srebrnych stołach. Żegnał się z podziwieniem wieśniak jakby zaczarowany, nie mógł się jednakże wstrzymać, aby cokolwiek nie wziął i to na odzienie dla swéj żony i ośmiorga dzieci, które już nago prawie chodziły. Przeżegnał się z bojaźnią, sięgnął ręką do kadzi, co koło niego stała i wziął sobie nieco tych białych pieniędzy, ale zaraz pochwycił się za głowę, czy ma ją jeszcze na karku, przekonany o tém, już z mniejsza bojaźnią, wziął znowu garść pełną drobnych białych pieniędzy, i z dreszczem posunął się do drzwi.
— Przyjdź znowu! — odezwał się głos gruby z głębi pieczary. Teraz zawróciło mu się w głowie, zaledwo mógł wyrzec: — Otwórzcie się drzwiczki! drzwi odskoczyły, a wieśniak wybiegł uradowany. W domu nic nie powiedział o skarbach znalezionych, tylko poszedł do cerkwi i dał cząstkę tego co wziął w pieczarze, na kościół i na ubogich. Nazajutrz poszedł do miasta, kupił żywność i odzienie żonie i dziatkom; a powiedział, że zardzewiałe talary i garść złotych znalazł pod pniem ściętego buku. Następnéj niedzieli z mniejszą bojaźnią i odważniejszym krokiem poszedł ku drzwiom pieczary, Czynił toż samo co i pierwéj, i nabrał skromnie do kieszeni.
— Przyjdź znowu! — odezwał się ten sam głos gruby, a on przyszedł — trzeciéj niedzieli i napełnił kieszenie.
Teraz już był sobie gospodarzem bogatym, lecz cóż miał robić z tak wielkiém bogactwem? Raz dał na cerkiew dwie dziesięciny z tego wszystkiego co posiadał, a co zostało, chciał w piwnicy zachować, aby na każdy wypadek mógł się zapomódz w jakiéj niedoli gospodarstwa. Chciał jednakże wprzódy pieniądze przemierzyć, bo rachować nie umiał, pożyczył więc ćwierci od sąsiada wielkiego bogacza, który przy dostatku głód cierpiał, zbożem z lichwą kupczył, robotnikom zarobek umniejszał, sługom płacy nie dawał, wdowom i sierotom ich mienie grabił, pieniądze na fanty z lichwą rozdawał, a przytem dzieci nie miał.
W onéj ćwierci były wielkie szpary, przez które jak zboże ubogim robotnikom sprzedawał, strząsane i ubijane ziarna wylatywały, które on znowu na swą kupę zgarniał. Między te to szpary, zaroniło się kilka małych białych pieniędzy, których wieśniak nie wytrząsł — te nie utaiły się przed bystrem, sokołem okiem sąsiada. Szukał więc kmiecia w lesie, a gdy go znalazł, zapytał, co by ćwiercią pożyczaną mierzył?
— Leśne nasienie i mysiarki[42] — odpowiedział z zająknieniem. — Potrząsając głową, pokazał mu lichwiarz srebrne pieniądze, groził sądem i mękami, a potem wszystko obiecywał, i tak powoli wyłudził z wieśniaka tajemnicę, dowiedziawszy się o niezliczonych skarbach.
Cały tydzień przemyśliwał skąpiec nad tém, jakby zaraz cały skarb z pieczary wyprowadzić można, nieopuściwszy tych, co w pobocznych jaskiniach lub pod ziemią ukryte leżały, a jakby już cały skarbiec miał u siebie, wyobrażał z radością, jak go będzie liczył, pomału jeden łan pola po drugim od swych sąsiadów na wpół darmo skupował lub wyprocesywał, albo krzywoprzysięztwem zagrabiał. Takim sposobem całe sioło zakupił, potém wieś jedne po drugiéj, zamek za zamkiem nabywał, aż wreszcie książęciem zostanie.
Wieśniakowi nie było po myśli, że się jego zawistny sąsiad do pieczary uda, ale wszelkie prośby jego były daremne. Groźbami lichwiarza kmieć zniewolony, dał się namówić, aby z nim raz jeszcze do drzwi pieczar poszedł, a tam miał on wory, które skąpiec napełni, odbierać. Tém się mieli podzielić, dziesięcinę dać na kościół, i wszystkim ubogim we wsi nowe suknie sprawić. Tak prawił lichwiarz, lecz w sercu swojém postanowił, wtrącić wieśniaka w najgłębszą przepaść jak go nie będzie potrzebował, cerkiew kilkoma zbyć srebrnikami, a ubogich niczém.
Następnéj niedzieli wybrali się przed wschodem słońca do pieczary w Czarnéj-górze. Dźwigał skąpiec na plecach łopatę, potężną siekierę i wielki wór trzy ćwierciowy, w którym było do stu mniejszych woreczków. Wieśniak napomniał go raz ostatni, aby poprzestał takiéj chciwości, ale ten klnąc i zgrzytając zębami, szedł nie wstrzymany niczém coraz daléj. Już doszli do drzwiczek, kmieć, któremu nie dobrze robiło się ze strachu, został przed otworem pieczary, aby podawane worki odbierał.
— Otwórzcie się drzwiczki! — krzyknął grubym i tęgim głosem lichwiarz. Drzwi się otwarły. — Zawrzyjcie się drzwiczki! — a drzwi się za nim zamknęły. Zaledwo wszedł, zobaczywszy kadzie, beczki, skrzynki pełne złota i drogich kamieni, przejrzał chciwemi oczyma wszystkie te skarby i przerachował, i począł wyjmować drżącą ręką worki i woreczki aby je napełnić. Wtém wyszedł powoli z głębi pieczary chart wielki, czarny, z błyszczacemi oczyma i położył się na skarbach i pieniądzach. Wystraszonemu lichwiarzowi zawróciło się w głowie, upuścił worki, a czarny chart pokazał mu zęby i przemówił:
— Po coś tu przyszedł lichwiarzu?
Dreszczem przejęty upadł na ziemię, i popełzał na rakach ku drzwiom jaskini, lecz w strachu tym zapomniał powiedzieć: — Otwórzcie się drzwiczki! tylko raz po raz krzyczał: — Zawrzyjcie się drzwiczki! — a drzwi były zamknięte.
Długo czekał nań wieśniak z bijacém sercem, wreszcie przystąpił ku drzwiom bliżéj. Tu usłyszał głuchy krzyk i jęk po mięszany z złowieszczém psa wyciem, wkrótce potem wszystko ucichło. Właśnie zaczęto dzwonić na służbę Bożą do cerkwi; zmówił Ojcze nasz i z lekka zapukał do drzwi, przemówił, a te się roztwarły. A tam co za okropność! Leżało krwią zbroczone ciało lichwiarza, rozciągnione na worach, a kadzie, beczki i skrzynie ze złotem, srebrem i drogiemi kamieniami, zapadały się powoli w ziemię przed jego oczyma.




Trzej Bracia.



Czarownica, w postaci wielkiego sokola, ustawnie wybijała w kościele okna. W tejże wsi saméj, gdzie stał kościół, było trzech braci, którzy się uwzięli, by zabić szkodnego sokoła. Ale napróżno dwaj starsi ze strzelbami czatowali ile razy ptak nadlatywał, sen kleił im powieki i budzili się dopiero brzękiem szyb potłuczonych, z domu bożego.
Poszedł i najmłodszy na czaty; lecz, żeby nie zasnął, pod brodą położył sobie cierni, by jak głowę pochyli, snem zmorzony, z ukłuciem się ocknął.
Już miesiąc zaszedł, rozwidnił wieczór, słyszy szum wielki. Czarownica go dojrzała, i spuściła nań drzymotę[43]. Skleiły się powieki, ale zaledwo głowa spadła mu na ramię, aż do krwi cierniem ukłuty, rozbudził się zaraz. Widzi, że sokół już blizko kościoła, porywa strzelbę, mierzy, a z odgłosem wystrzału, upada pod wielki kamień sokół ze gruchotaném skrzydłem. Przybiega w to miejsce, i dostrzega, że pod tym kamieniem roztwarła się niezmierzona przepaść. — Daje znać braciom, ci przynieśli sznur długi i łuczywa dosyć; uwiązali go i z zapalonemi drzazgami spuścili aż na dno. Ciemno było z początku, a smolne łuczywo oświecało tylko ściany wilgotne i brudne. Aż nagle ukazała się piękna kraina; kwitły tam kwiaty ciągle bez zmiany, i zawsze zielone drzewa.
Wśród téj krainy stał wielki zamek, cały z muru i kamieni, żelazna brama stała otworem. Śmiały młodzieniec na zamek wchodzi, a pierwsza izba miedziana. W niéj siedzi panna, złoty włos czesze, co włos upadnie, zabrzęczy. Widzi, że gładka, białego ciała, oczu sokolich, złotego włosa; rozmiłowany klęka i prosi, czy go nie przyjmie za męża. Piękna dziewczyna oddaje rękę, ale zarazem ostrzega, że nie wpierw wynijść może na ziemię, dopóki matkę jéj czarownicę nie zabije. Lecz niczém więcéj zabić nic zdoła, jak tylko mieczem, co wisiał w zamku; a miecz tak ciężki że go nie dźwignie!
I poszedł daléj. W srebrnéj komnacie siedziała siostra rodzona, srebrny włos czesze, co włos upadnie, to brzęczy, jakoby struna. Ta miecz podała, ale nie dźwignął, napróżno wytężał siły, aż trzecia siostra dała mu kropli, co mocniejszym człeka robią. Wypił jednę, lecz nie dźwignął; wypił drugą, podniósł trochę; za trzecią dopiero kroplą zaczął ciężkim mieczem władać.
Wtedy utajony w zamku, czekał matki czarownicy; ciemnym zmrokiem nadlatuje, na jabłoni dużéj siada, poskubała złotych jabłek i upadła pod jabłonią. Wnet przybrała postać człeka, i z sokoła jest niewiasta. Czekał na to młody junak, machnął silnie ostrym mieczem, spadła głowa, krew trysnęła.
Wonczas wolny od obawy, skarby w skrzynię upakował, które bracia wyciągnęli. Za skarbami trzy dziewice wydostały się na ziemię. Wszystko wybrał, sam się został, braciom przecięż nic ufając, do sznura kamień uwiązał, począł głośno wołać na nich, by i jego wydobyli. Z początku ciągnąć poczęli, zaledwie w połowie drogi puścili nagle, a kamień twardy, w drobne rozleciał się kawałki.
— Jakby się moje kości skruszyły! — rzekł zasmucony młodzieniec — zapłakał rzewnie, ale nie skarbów, lecz, płakał gładkiéj dziewicy z łabędziem ciałem, ze złotym włosem.
I błądził długo zasępiony, osowiały, po téj krainie wiosennéj. A że spotka czarownika, ten go pyta o łez powód. Gdy mu wszystko opowiedział:
— Bądź spokojny, młody człecze! jeźli dzieci mi obronisz, na złotéj skryte jabłoni, wyniosę cię wnet na ziemię. Bo czarownik, co tu drugi, tę krainę zamieszkuje, zawsze dzieci mi wyjada. Próżno kryłem je pod ziemię, próżno w zamku murowanym! teraz trzymam je na drzewie; skryj się z mieczem w téj jabłoni, o północy przyjdzie zbrodzień.
Młodzieniec wdarł się na drzewo, złotych jabłek narwal sobie i miał syta z nich wieczerzę.
O północy wiatr zaszumiał i pod drzewem szmer usłyszał; spojrzy na dół, aż tu robak, wielki, długi, sunie prosto, okręca się na pniu w około i podsuwa coraz wyżéj. Ogromną głowę z gałęzi, z iskrzącém okiem wychyla, aby dojrzeć gniazdo dzieci, co stulone, drżące z strachu, pochowały się pod liście.
Wtedy ciężkim mieczem machnął, i odciął głowę od razu, kadłub w drobny mak posiekał, i rzucił na cztery wiatry.
Ojciec dzieci ucieszony ze śmierci swojego wroga, wziął młodzieńca na swe barki, wyniósł z pieczary na ziemię.
Z jakąż leciał on radością do białego dworu braci; wbiegł do izby, nikt nie poznał, tylko jego ulubiona za kucharkę u sióstr służąc, zaraz lubego poznała.
Bracia strwożeni przybyciem, co go zmarłym ogłosili, skarby wszystkie mu oddali, a sami ociekli w lasy. Lecz on kazał ich wyszukać, równo z nimi się podzielił, wielki zamek wybudował ze złotemi oknami, miedzianemi drzwiami, i tam z żoną złoto-włosą szczęśliwie do śmierci mieszkał.






Dąb albo Barani Kożuszek.



Piękna królewna miała srogiego i przykrego ojca. Nie mogąc wytrzymać w domu, wdziała na się kożuch brudny i poszła wyszukać służby.
Z państwem ojca graniczyła królowa wdowa, mająca jedynaka syna, co, naglony ażeby pojął żonę, długo nic mógł dobrać małżonki. Do niéj się to w służbę do kuchni udała królewna. Nadeszło święto. Biedna pomywaczka chciała pójść do kościoła, ale pani wyniósłszy garniec maku, zmięszanego z popiołem, rozkazała, by osobno mak wybrać, bo nie prędzéj pójdzie do kościoła, dopóki roboty zadanéj nie skończy.
Usiadła więc na podwórzu i gorzko zapłakała sobie. Aż w tém nadlecą dwa siwe gołąbki: — Nie płacz, królewno! — wyrzekną słowami z cicha! — połóż się na murawie i śpij spokojnie, my ci mak wybierzem i zbudzimy rychło, a jeszcze będziesz w kościele.
I sen jéj skleił powieki. Zbudzona patrzy i widzi z dziwem, że mak przebrany. Niesie do pani i śpieszy do lasu.
Na drodze spotkała młodego królewicza, któremu bicz upadł, podnosi mu i oddaje, a młodzieniec rozgniewany, uderza ją po kożuchu. Spłakana, poszła do boru. Tam w zarośli stał dąb wielki, z którego wszystko, co zapragnęła, mieć mogła. Uderzy weń ręką i rzeknie:
— Otwórz się, otwórz, złoty dębie! niech mam bogate suknie, i kolaskę i dworzan.
I wnet złociste błysnęły na niéj szaty, wsiadła w bogatą kolasę, a otoczona licznym dworem, pojechała do kościoła.
Zaledwie weszła, wszystkich się oczy na nią zwróciły. Był i obecny królewicz młody. Ujęty wdziękiem i jéj urodą, szle do niéj marszałka swego, by się dowiedział zkąd ładna pani?
— Z podniesionego biczyka! — odrzekła zapytana.
A młody królewicz napróżno szukał grodu lub wioski z takową nazwą.
I znowu kilka upłynęło niedziel, nadeszło święto, a pomywaczka znowu prosiła pani, aby jéj pozwoliła do kościoła. A pani znowu wynosi dwa garnce maku z popiołem, by osobno mak wybrała, bo nie prędzéj pójdzie do kościoła.
Usiadła więc znowu na podwórzu, i gorzko zapłakała sobie: aż wtém nadlecą dwa siwe gołąbki.
— Nie płacz, królewno! — wyrzekną z cicha; — połóż się na murawie i śpij spokojnie, my ci mak wybierzem, zbudzimy rychło, a jeszcze będziesz w kościele.
I sen jéj skleił powieki. Zbudzona, patrzy, widzi, że mak przebrany. Niesie do pani, śpieszy do lasu. Aż na dziedzińcu spotyka królewicza, co szukał pierścienia złotego. Znajduje królewna pierścień i oddaje młodzieńcowi: a ten gniewny, odbiera pierścień, samą z gniewem odpycha, by szat bogatych nie pobrudził sobie.
Spłakana, poszła do lasu, tam w zarośli stał dąb wielki, z którego wszystko, co zapragnęła mieć mogła. Uderzy weń ręką i rzeknie:
— Otwórz się, otwórz, mój dębie złoty! niechaj mam szaty, pojazd i dworzan. I wnet bogate na niéj jaśnieją szaty, złocisty pojazd zajeżdża, i orszak liczny z barwą dworzanów, w około panią otacza.
Zaledwie weszła do cerkwi bożéj, wszystkich się oczy na nią zwróciły. Był i obecny królewicz młody. Ujęty wdziękiem i jéj dorodą, szle do niéj marszałka swego, by się dowiedział zkąd ładna pani?
— Ze złotego pierścienia! — odrzeknie słudze. Młody królewicz napróżno szukał grodu lub sioła z takową nazwą.
I wraca nazad z dworem do lasu, dąb ukrył pojazd i orszak dworzan, zamknął się znowu; młoda królewna okryta brudnym kożuchem, poszła do zamku królowéj, kędy mieszkała.
I znowu kilka upłynęło niedziel, nadeszło święto, znowu prosi do kościoła. Już jéj pani nie zadała żadnéj roboty, a młoda królewna śpieszy do boru, uderza w dąb ręką i rzeknie:
— Otwórz się, otwórz mój dębie złoty! daj mi szaty najbogatsze, daj mi powóz najpiękniejszy, orszak dworzan najstrojniejszy.
Zajaśniały na niéj szaty, całe od złota i srebra, zaświecił pojazd ozdobny i orszak dworzan przy barwie Zaledwie weszła do cerkwi bożéj, wszystkich się oczy na nią zwróciły. Był i obecny królewicz młody.
A gdy napróżno szukał ją wszędzie, umyślił zdradą domacać prawdy. I skoro weszła, już beczki smoły, co w pogotowiu ukryte stały, rozlał przed kościół, i cały cmentarz oblał powodzią smoły.
Młoda królewna wychodzi z cerkwi, przylepia jéj się leciuchna stopa. Ucieka prędzéj, lecz jeden trzewik w zdobyczy ostawić musi. I wraca nazad z dworem do lasu, pełna obawy i trwogi; dąb ukrył pojazd i orszak dworzan, zamknął się znowu; młoda królewna okryta brudnym kożuchem, poszła na zamek, kędy służyła.
Królewicz młody cały w radości, porywa trzewik zdobyty i szuka wszędzie by odkryć piękność nieznaną. Napróżno szukał, obsyłał wszędzie: na żadną nogę trzewik się niezdał, nie było nogi tak składnéj, małéj.
Dręczony smutkiem i zadumany, chodzi przed zamkiem z głową schyloną; aż nadlatuje para gołąbków, obadwa białe jak mleko.
— Nie dumaj próżno, młody paniczu! — rzekły słowami i głośno — wiemy co myślisz i pragniesz. Przypomnij sobie kto ci niedawno na drodze biczyk podnosił, a kto ci potem zgubiony złoty pierścień wyszukał i oddał. Znajdziesz tam nogę na trzewik złoty.
I odleciały. Królewicz prędzéj wołać na zamek rozkazał, by pomywaczka w brudnym kożuchu przyszła do komnat złocistych.
Próżno płakała, daremne żale, na rękach prędko ją wnieśli, aż z pod brudnego kożucha błyśnie bogata szata i trzewik jeden. Poznano w on czas, że ta, co serce rozmiłowała królewicza, była wzgardzona w kuchni służebnica.
Wkrótce brzmiał zamek muzyką, pieśnią; z beczek się lały i miód i wino, bo obchodzono huczne wesele królewicza z baranim, jak nazywano, kożuszkiem.
A blizko dębu owego, co dawał szaty, pojazd i dworzan, królewna stawiła kaplicę na cześć, chwałę i podziękowanie Bogu.






Brat i Siostra.



Było rodzeństwo brat i siostra, oboje sieroty, bez ojca i matki, a chociaż mieli znaczne królestwo, nie byli wszakoż szczęśliwi.
Siostra tak piękna, że brat rodzony zakochał się w niéj bez pamięci. Gdy prosił, by mógł ją pojąć za żonę, odrzuciła jego nalegania, w onczas z rozpaczą zawołał: Pójdę w świat szeroki jeżeli znajdę podobną do ciebie, nie zobaczysz już mnie więcéj, bo taką tylko pojmę za żonę, co ci we wszystkiém będzie podobną, jeżeli nie znajdę, wrócę nazad, i musisz być moją.
Przyrzekła mu niebaczna, a młody królewicz na próżno jeździł i chodził na wschód i zachód słońca. Siedm lat wędrował, na końcu siódmego roku brat powraca i żąda, by dotrzymała swego przyrzeczenia. Dopiéro swój błąd poznała, a chcąc odwłoki, zapragnęła, by jéj suknią taką świetną jak miesiąc i gwiazdy sprawił.
Niedługo przyniósł jéj szatę ozdobną; wtedy zażądała sukni tak świetnéj jak słońce. I tę prędko otrzymała. Naostatek chciała mieć taki wózek, ażeby ją gdzie zechce zaniósł, i, żeby na nim niewidzialną była.
Za pomocą czarownika, dał jéj i wózek cudowny wtedy nie mogąc już odwłóczyć, oznaczyła dzień ślubu. Weszła do osobnéj komnaty odprawiła skrycie sługę, a sama stojąc na wózku, poczęła szaty oblekać W onczas czyli suknie kładła czy zapinała, przemawiała takie słowa:

„Rozstąp się, ziemio!
Brat siostrę za żonę bierze.
To wielki grzech.“

Gdy już gotowa do ślubu stała, ziemia się rozstąpiła, i piękna królewna zapadła się z wózkiem lecz wpierw plunęła, i téj ślinie nakazała, by głosem służebnéj mówiła.
Brat niecierpliwy przysyła dworzana, ten puka we drzwi i pyta, czy prędko będzie królewna gotowa?
A ślina na to głosem służebnicy:
— Już pończochę jednę wdziała.
Nie długo znowu, dworzanin uderza we drzwi:
— Goście czekają, pan młody czeka, czy prędko pani gotowa?
Ślina odrzeknie:
— Suknie już wdziała, nie długo będzie.
Wieczór nadchodzi, mrok ciemny pada, zniecierpliwiony pan młody gdy próżno sztuka, napróżno woła, drzwi odbijać rozkazuje. Wpada z dworem, aż mu ślina odpowiada, gdy o siostrę zapytuje:

Siostra twoja, już pod ziemią,
Zostawiła ci te słowa:
— Rozstąp się, ziemio!
Brat siostrę za żonę bierze,
To wielki grzech.”






Duch Pogrzebanego.



Szedł drogą do miasta żak ubogi, i spotkał pod murami bramy ciało zmarłego człowieka, niepogrzebione, potrącane nogą przechodniów. Nie wiele miał w mieszku, ale dał z chęcią na pogrzeb, by nań nie pluto i nie rzucano kije. Pomodlił się nad świeżo wysypaną mogiłą, i poszedł daléj w świat wędrować.
W dębowym lesie sen go umorzył, a gdy się zbudził, z podziwem zobaczył pełne kieszenie złota. Dziękował niewidoméj dobroczynnéj ręce, i przyszedł nad wielką rzekę, gdzie się przeprawiać potrzeba było. Dwaj przewoźnicy ujrzawszy pełne kieszenie złota, wzięli go w łódkę, i na samym wirze, odebrawszy złoto, utopili.
Gdy bezprzytomnego unosiły wały, przypadkiem pochwycił deskę, i za jéj pomocą, wypłynął na brzeg szczęśliwie. Nie była to deska, ale duch pogrzebanego, i temi doń przemówił słowy:
— Uczciłeś zwłoki moje pogrzebem, dziękuję ci za to! Na znak wdzięczności, nauczę cię jak przemienić się można w wronę. Tu go nauczył zaklęcia. — Oto masz list do mego rodzonego brata, on cię nauczy przedzierzgania się w zająca i sarnę.
Żak nauczony zaklęć, z łatwością mógł się przemienić we wronę, zająca i sarnę. Wędrował długo, wędrował daleko, aż przywędrował na dwór możnego króla, gdzie został strzelcem nadwornym. Król ten miał córkę nadobną, ale ta mieszkała na wyspie niedostępnéj i zewsząd oblanéj morzeni. Mieszkała w miedzianym zamku, a miecz miała taki, że kto nim machnął, największe wojska zwyciężał. Właśnie nieprzyjaciele naszli granicę onego króla, zapotrzebował i zapragnął zwycięzkiego miecza! Lecz jakże go otrzymać, gdy nikt się dotąd jeszcze nie dostał na wyspę samotną!
Ogłosił przeto, że ktokolwiek miecz zwycięzki od królewnéj przyniesie, nie tylko, że jéj rękę otrzyma, ale i tron po nim osiędzie.
Nikt nie był tak śmiały, aż żak wędrowny, a teraz strzelec nadworny staje przed królem, oświadcza gotowość, prosi o pismo, by na ten znak, królewna oręż wydała.
Zdziwili się wszyscy, a król powierzył mu pismo do swojéj córki. Poszedł do lasu, nie wiedząc wcale, że drugi strzelec nadworny za tropami jego śledzi.
Zrobił się naprzód zającem, a potem sarną, i leciał prędko i żwawo; ubiegł drogi już niemało, aż nad brzegiem morza staje. Wtedy zamienił się w wronę, i przeleciał wody morza, a nie spoczął aż na wyspie.
Wszedł do zamku miedzianego, pięknéj królewnie oddaje pismo od ojca, i prosi, by mu miecz zwycięzki dała.
Piękna królewna na strzelca patrzy. Ujął jéj serce od razu. Pyta ciekawie, jakim sposobem mógł się dostać do jéj zamku, co oblany zewsząd wodą, stopy ludzkiéj nie dowidział?
Wtedy strzelec opowiedział, że znał tajemne zaklęcia, któremi zmienić się może w sarnę, zająca i wronę. Piękna królewna prosi więc strzelca, by się w jéj oczach zamienił w sarnę. A gdy się zrobił wysmuklą sarną i począł się lasie i skakać, królewna skrycie z samego grzbietu wycięła mu kosmyk sierci. Kiedy w zająca zamienił się znowu, z podniesionemi słuchami skakał, królewna skrycie z samego grzbietu wycięła mu sierci trochę. Aż gdy się zrobił i czarną wroną, zaczął podlatać w komnacie, ze skrzydeł ptaka skrycie królewna wyrwała po kilka piórek.
Wnet napisała pismo do ojca, i oddała miecz zwycięzki. Żak młody wroną przeleciał morze, biegł potem sarną nie mało drogi, aż blizko lasu zającem skacze.
Zdradliwy strzelec już tam czatował, widział kiedy się zmienił w zająca, i poznał teraz. Naciągnął luku, wypuścił strzałę — zabił zająca. Wyjął mu pismo i miecz odebrał; poszedł do zamku, królowi pismo i miecz oddaje zwycięzki, lecz zarazem dopełnienia obietnicy danéj żąda.
Król radością uniesiony, wraz przyrzeka rękę córki, wsiadł na konia, i z tym mieczem przeciw wrogom jedzie śmiało Ledwie dojrzał ich sztandary, machnął silnie kilka razy, a na cztery strony świata. Za każdym zamachem miecza, szeregi wrogów trupem upadły, a drugie trwogą przejęte, jak zające uciekały.
Wraca wesół ze zdobyczą, i sprowadza piękną córkę, by strzelcowi, co miecz przyniósł, oddał za małżonkę.
Sprawiono ucztę. Już brzmią grajkowie, cały zamek świeci jasno. Lecz królewna zasmucona siedzi obok strzelca zbójcy; poznała zaraz, że nie ten wcale, którego widziała w zamku, ale nic śmiała ojca zapytać, gdzie tamten dorodny strzelec; płakała jeno wiele a skrycie, do tamtego serce biło.
A on żak biedny, w zajęczéj skórce, leżał zabity pod dębem, leżał rok cały. Aż jednéj nocy, czuje się zbudzon ze snu mocnego. I staje przed nim on duch znajomy, którego ciało pogrzebał. Ten mu przygody jego powiedział, wrócił do życia, i mówi:
— Jutro królewnéj już zaślubiny, śpiesz więc do zamku co prędzéj, ona cię pozna, pozna i strzelec, co ciebie zabił zdradziecko.
Młodzieniec zerwał się żywo, idzie do zamku z bijącém sercem, wchodzi do wielkiéj komnaty, gdzie liczni goście jedli i pili. Piękna królewna wnet go poznała; krzyczy z radości i mdleje, a strzelec zbójca, skoro go dojrzał, zbladł ze strachu i zzieleniał.
Wtedy młodzian opowiedział zdradę Strzelca i morderstwo; a, by słowom dał świadectwo, w obec wszystkich zgromadzonych, zrobił się wysmukłą sarną, i królewnie począł się łasić. Ta, sierć mu uciętą w zamku, na grzbiet sarny przyłożyła, a sierć zaraz przyrosła. Znów zamienił się w zająca, i podobnie sierć ucięta, którą schowała królewna, za dotknięciem, wnet przyrosła. Wszyscy patrzą podziwieni, aż się młodzian zrobił wroną. Królewna dobyła piórek, co z skrzydeł w zamku wyrwała, a piórka zaraz przyrosły.
W on czas stary król rozkazał, aby Strzelca zbójcę stracić. Wywiedziono cztery konie. A były to wszystko dzikie. Przywiązano ręce, nogi, pojedzono biczem konie; a te, za jednym poskokiem, rozszarpały zdrajcę strzelca.
Młodzieniec otrzymał rękę młodéj i gładkiéj królewnéj. Cały zamek jaśniał świetno; pili, jedli z wesołością, a królewna nie płakała, bo jak chciała tego miała.






Ucieczka.




Rysował W. Gerson. Rytował A. Malinowski.
Ucieczka.


Piękna królewna zaklęta, siedziała w zamku, na górze, pod władzą czarownicy. Strzegła ją jak oka w głowie; a młody królewicz, który był z nią zaręczony, napróżno chodził w około góry i patrzał w zamkowe okna, kędy jego narzeczona w tęsknocie pędzi godziny. Płakał nieraz gorzkiemi łzami; aż jedna wróżka ulitowawszy się nad nim, obiecała wyzwolić królewnę zaklętą. W postaci gołębia, siadła na kratach okna komnaty królewnéj i rzekła:
Oto masz grzebień, szczotkę, jabłko i prześcieradło. Uciekaj z zamku. Jeśli cię będzie gonić czarownica, rzuć najprzód grzebień, obejrzyj się i uciekaj. Gdy potém gonić cię będzie, rzuć szczotkę, a potém jabłko. Jeżeli i wtedy nie przestanie pogoni, rzuć prześcieradło, a dostaniesz się do zamku ojca swego rodzonego.
Piękna królewna czule podziękowała gołąbkowi, i gdy czarownica we czwartek po nowiu księżyca, wsiadła na łopatę, a zawoławszy: — „Wieś nie wieś — Biesie, nieś!“ — poleciała na Łysą górę, ucieka równo ze świtem. Biegnie co siły zdyszana, aż się obejrzy za siebie — widzi z przestrachem, że czarownica, która ją strzegła tak pilnie, pędzi na wielkim kogucie, i już ją niemal dogania.
Wtedy rzuca grzebień po za siebie, spojrzy — a grzebień rozwija się wężem długo na milę, szeroko na milę, i wnet z grzebienia rozpłynęła się rzeka. Słońce wschodzące oświecało niebieską wodę, pluskały po niéj stadami dzikie gęsi i kaczki, a jaskółki czarne skrzydła w chyżym polocie maczały. Czarownica zatrzymana bystrym pędem wielkiéj rzeki, patrzy, pieniąc się ze złości, jako na przeciwnym brzegu piękna królewna chyżemi skoki, uchodzi sobie swobodnie. Dosiada przeto koguta, rzuca się w wodę, przepływa rzekę i dogania swego zbiega.
Królewna z przestrachu zbladła, rzuca po za siebie szczotkę, obejrzy się, aż każda szczecina w drzewo wyrasta. I powstaje bór ogromny, ciemny, gęsty, nie przejrzany. Zawyły w nim stadem wilki, a czarownica zatrzymana w biegu, dzień cały przedzierać się musi, pośród gęstwy i wąwozów.
Lecz i królewna zmęczona, nic mogła tak żwawo uciekać jako w początku. Czarownica wydostawszy się przeto z lasu, prędko ją dopędzić mogła. Biedna królewna zaledwo powłócząc nogami, rzuca jabłko; obejrzy się — aż to jabłko w górę wysoką i stromą wyrosło. Zapieniała z gniewu, i ze złości czarownica, drze się w górę, i po całodziennym trudzie, z samego wierzchołka dostrzega, jak omdlałym krokiem, zbiedzona strachem i trudem, uchodzi młoda królewna.
Dosiada żwawo koguta, leci z góry i już za kraj szaty nieszczęśliwą ma pochwycić, gdy ta rzuca prześcieradło, obejrzy się, a płachta szeroka w szersze morze się rozpływa. Wiatr ruszał wielkie bałwany. Płynąc na wielkim kogucie już zmęczona czarownica, wydawała się z daleka, jako jedna bryła śniegu, opryskana białą pianą szumiących bałwanów morza.
Uszczęśliwiona królewna, doszła zamku ojca swego. Już tam na nią oczekiwał i królewicz narzeczony. Król więc stary zaraz przeto ucztę sprawił i wesele. Cały zamek jaśniał ogniem, a czarownica zemdlona, siedząc na zdechłym kogucie, podrzucana bałwanami, patrzała na jasny zamek, słysząc wesołych grajków — okrzyki drużbów radosne. Miotała długo przekleństwa, aż skonała w wielkich bólach.
Morze wielkie zaraz znikło, zostawując czarownicy trupa na polach zamkowych. Ale wrony, czarne kruki, uciekały od jéj ścierwa. Napróżno chciano pogrzebać, ziemia na wierzch wyrzucała nieczystego trupa ciało. Aż jednéj nocy wśród burzy, sam wiatr zaniósł brzydkie zwłoki na podwórzec zamku tego, gdzie królewna lat nie mało, pod jéj strażą zostawała.






Zaklęty w wronę.




Rysował Witkiewicz. Rytował J. Styń.
Zaklęty w wronę.


Było trzy siostry w królewskim zamku, wszystkie młode, równo gładkie. Najmłodsza, lubo urodą nie przechodziła swe siostry, jednak z nich była najlepsza.
Nie daleko, o pół mili, stal zamek drugi zniszczony, a przy nim ogród prześliczny; tam to najmłodsza królewna na przechadzkę często chodzi.
Raz pod lipami gdy idzie, aż z pod krzaka różannego występuje czarna wrona, poszarpana i skrwawiona. Kiedy nad nią ubolewa, aż ta wrona mówić pocznie:
— Nie jestem ja czarna wrona, lecz młody królewicz, co zaklęty na pokucie, muszę spędzać młode lata. Gdybyś chciała, o królewno! ty mnie jedna zbawić możesz. Połącz się ze mną na zawsze, opuść ojca i rodzinę, przenieś się do tego zamku. Jest jedna komnata cała, stoi tam łoże złociste, tam będziesz mieszkać samotnie. Ale pamiętaj! cokolwiek w nocy zobaczysz, cokolwiek w nocy usłyszysz, żebyś żadnego okrzyku trwogi, ni przestrachu nie wydała, bo jeżeli choć raz krzykniesz, męki się moje podwoją.
A królewna litościwa, opuszcza rodzinę, ojca, i przenosi się do zamku; zamieszkała całą izbę, gdzie stało łoże złociste.
Zadumana spać nie może. Zbliżyła się północ sama, słyszy z trwogą, że ktoś idzie, drzwi na ściężaj się roztwarły, i czereda złych szatanów wchodzi do téjże komnaty. Na dużym kominie pali i nanieca duży ogień, na nim stawia wielki kocioł, a pełen wody kipiącéj. Potém z hałasem i krzykiem zbliżają się do jéj łoża, porywają dziewczę drżące, i niosą do kotła.
Mało z strachu nie skonała, jednak ni słowa nie rzekła — aż kur zapiał; wszystko znikło. I pokazuje się jéj wrona, skacząc rada i wesoła. Dziękuje czule królewnie, że odważnie zniosła wszystko i zmniejszyła mu cierpienia.
Jedna z sióstr ciekawa zawsze, wywiedziała się o wszystkiém; więc przychodzi w odwiedziny, tyle prosiła królewnéj, że ta w końcu zezwoliła, by z nią jednę noc przespała. Kiedy o północnéj dobie złe się duchy pokazały, siostra z przestrachu poczęła krzyczeć, a królewna zaraz słyszy jęk i piski biednéj wrony. Odtąd siostry nie przyjęła nigdy potém już w gościnę.
Pędząc samotne godziny, wytrzymała wszystkie strachy; co dzień wrona przychodziła, dziękując za cierpienia umniejszone. Było już tak ze dwa lata, raz się wrona ukazała i poczęła taką mowę:
— Za rok będę uwolniony od pokuty, którą znoszę, bo się siódmy rok zakończy. Nim odzyskam swoją postać, ojca skarby i dziedzinę, musisz pójść po świecie służyć.
Posłuszna młoda królewna woli swego oblubieńca, sługiwała przez rok cały, a chociaż młoda i gładka, uniknęła zdradnych sideł.
Kiedy przędła w wieczór nici, spracowawszy ręce białe, słyszy gwar, wesołe krzyki. Aż tu wchodzi piękny młodzian, klęka przed nią i całuje ręce białe narobione.
— Ja to jestem on królewicz, co zaklęty w czarną wronę, któregoś sama zbawiła od męczarni i pokuty. Chodź więc ze mną, na mój zamek, tam będziemy żyć szczęśliwie.
Przyjeżdżają pod ten zamek, gdzie takich strachów doznała, już go i poznać nie mogła tak był cały ozdobiony; w nim sto lat szczęśliwie żyła, nie doznawszy przykréj doli.






Gołąbek.



Młody królewicz jedzie na łowy, i dojrzał jabłoń wysoką, na niéj złote jabłka rosną. Posyła dworzan po owoc, lecz gdy który ręką sięgnie, gałęzie wnet uskakują, i nie dadzą jabłka zerwać. Rozgniewany więc królewicz, sam z rumaka swego skacze, i biegnie pod jabłoń ową, lecz podobnie jak dworzanom, z rąk uciekają owoce. Aż ukaże się gołąbek, a bijąc siwemi skrzydły, wiedzie w zamek opuszczony, zdziwionego królewicza.
W jednéj komnacie zniszczonéj zastaje obrzydłą pannę, ta mu rękę ofiaruje, gdy pobije nieprzyjaciół, i przez całe siedm roków nie pokocha innéj panny.
Zbladł królewicz na te słowa, z obrzydzeniem wzrok odwraca od potworu a nie panny, i co rychléj przez drzwi wiele ucieka z onego zamku.
Ledwie powrócił do ojca, aż tu wojnę ogłoszono; stary król swemu synowi rozkazuje by hetmanił. Młody królewicz posłuszny, z rycerstwem wyrusza w pole, i w jednéj bitwie morderczéj rozbił wszystkich nieprzyjaciół.
Siedm lat się prędko kończy, znów królewicz jedzie w knieje, znowu widzi tęż jabłonkę i owoce na niéj złote. Przypomina sobie pannę, ciekawością przeto zdjęty, idzie w zamek. Co za zmiana! Miasto murów, wszystko kryształ; a za jedną ścianą szlanną dostrzega śliczną dziewicę, miasto dawnego potworu. Postrzegła zaklęta panna dorodnego królewicza, pada przed nim na kolana, i zaklina w rzewnéj prośbie, by na krok się nie posunął; cały bowiem szklanny zamek otacza brzęcząca struna, kto jéj dotknie z jéj odgłosem wnet poruszy stado biesów.
Więc rozkochany królewicz, patrząc chciwemi oczyma na dziewicę cudnych wdzięków, w tył się cofa zadumany, i rozmyśla nad sposobem, jak wydobyć piękne dziewczę. Woła swego bandurzystę, każe mu się skryć za ścianą, i za danym przezeń znakiem by uderzył w wszystkie struny. Po chwili zabrzękły struny, wnet się zatrząsł zamek cały, i czereda biesów wszystkich poskoczyła ku téj stronie, gdzie brzęk struny się rozlegał. A gdy biedny bandurzysta, krzyczał, płakał nadaremnie, dręczony od czarnych biesów, królewicz jednym poskokiem wpadł w komnatę kryształową i uwolnił piękny pannę. Wtedy z wysokiéj jabłoni, zniknęły złote owoce, i on siwy gołąbeczek zniknął zaraz z tego zamku. W tym gołąbku dusza ojca zaklętéj kólewnéj, który zmarł przed czasem, do niebiesiech uleciała.
Na swój zamek wiedzie piękną, stary król płacząc z radości, że doczekał się synowéj, a do tego urodziwéj, sute wesele wyprawił; sprosił gości, i nim umarł, rozweselał stare lata równie pięknemi jak matka wnuczęty.






Przypisy.



Żaba. Zupełnie niemal taż sama klechda jest znaną powieścią u wschodnich ludów, z tą główną odmianą, że nie w żabiéj skórze, lecz w małpiéj zaklęta dorodna królewna. Lecz i u nas nieraz zasłyszéć można tę samą klechdę, w któréj także nie o żabie, lecz o małpie opowiadają; spisałem ją tak jako bywa pospolitsza. Dla porównania naszéj klechdy z powieścią indyjską, dołączamy całą wyjętą z Asiatic-Journal.
„Był król mający siedmiu synów, a ponieważ wszyscy doszli do wieku męzkiego, rozmyślał nad tém, jakby ich przyzwoicie pożenić. Ale że nie chciał między bracia wzniecać niezgody, gdyby jednemu nad drugich dawał pierwszeństwo, zasięgnął przeto rady swojego Wezyra, chcąc się od niego dowiedzieć, jakby najroztropniéj postąpić, ażeby każdy z synów zadowolony był zrobionym dlań wyborem. Wezyr, co był rozsądnym człowiekiem, i w tak łaskotliwą, a oraz niewdzięczną sprawę bynajmniéj mięszać się nie chciał, pomyślał chwilę i wyrzekł: — O! królu! jeżeli tę sprawę chcesz zakończyć szczęśliwie, każ festyn powszechny ogłosić, wyjedź z pałacu twego w poblizką dolinę na czele szlachty, królewiczów, synów swoich i licznego wojska, objaw zamiar zgromadzonemu ludowi przez usta swojego sługi; potém każ przynieść siedm łuków i strzał siedm, niech siedmiu królewiczów każdy po jednéj strzale wybierze, i niech te strzały w różne strony z cięciw wypuszczą, a dokąd która poleci, tam niech królewicze szukają, a każdy znajdzie żonę, jaka mu przynależy. — Podobała się królowi ta rada, i wnet zgromadził liczne wojska, wsiadł na swego słonia, i wyruszył ku poblizkiéj dolinie, na czele szlachty, znakomitych urzędników i państwa, a za nim wyruszyło całe miasto, i rozłożono się z mnóstwem koni, wielbłądów i bawołów.
W dniu naznaczonym, gdy lud cały zgromadzony, donośnym głosem oznajmił Wezyr zamiar króla, a skoro królewicze zezwolili, i żądaną od nich złożyli przysięgę, że wszelkim poddadzą się skutkom, przyniesiono siedm łuków i strzał siedm, a bracia uczynili wybór. Wypuścili strzały, a każda w inną poleciała stronę. Jedna upadła przed domem wezyra, który miał piękną córę, pięć poleciało ku pałacom innych znakomitych dworzan, tylko strzała najmłodszego brata, utkwiła w drzewie tamaryndy[44].
Wielkie było pomięszanie z tego zdarzenia. Król naradzał się znowu ze swoim wezyrem, lecz roztropny doradzea zawsze baczny na to, by wszelką odpowiedzialność od siebie oddalić, radził królowi, zapytać o to wieszczków i świętych mężów dworu, co najlepiéj będą mogli rozstrzygnąć, jak dalece strzał tak nieszczęśliwy obowiązywał królewicza.
Na rozkaz króla zgromadzili się przeto przed oblicze monarchy w mnogiéj liczbie pobożni i uczeni mężowie. Rozważywszy rzecz dokładnie, oświadczyli po odbytéj naradzie, że królewicz powinien wypełnić wzięte na siebie zobowiązanie, i że lepiéj, iż będzie poślubiony z drzewem, jak gdyby miał nie dotrzymać słowa, i stać się krzywoprzysięzcą, nie chcąc przyjąć za małżonkę strzałą wskazaną mu istotę, z którą uważać się powinien tak prawnie poślubionym, jak inni bracia jego z żywemi oblubienicami, które im los szczęśliwszy przeznaczył.
Król uznał sprawiedliwość takowego wyroku, a lubo mocno ubolewał nad tém, że syn najukochańszy drzewo poślubić musi, zalecił jednakże, ażeby onéj nieżywéj oblubienicy te same zaszczyty czynione były, co i córkom znakomitych dworzan, które do rodziny królewskiéj przyjęto. Roztropny wezyr pocieszał go tymczasem, tą uwaga, że to jest czcza formalność, a po odbytym obrzędzie wolno będzie królewiczowi wybrać przyzwoitszą towarzyszkę życia. Król uspokoił się tém niepomału, iz ulżoném sercem czynił przygotowania do wesela.
Nadszedł dzień, w którym dary ślubne miano wręczyć córce wezyra, tudzież pięciu innym dziewicom, i z równie uroczystą wystawnością, położono pod drzewo taką samą ilość koszów z darami ślubnemi wraz z umową ślubną, przepysznie na pargaminie spisaną. Przy téj sposobności dostrzegli oddawcy podarunków, że drzewo to było najpiękniejszego rodzaju, i widzieli jak z pod rosochatych gałęzi strumień czysty wytryskał. Gdy nazajutrz znowu pod drzewo przyszli, ujrzeli miasto położonych wczoraj koszów inne daleko piękniejsze, napełnione najprzepyszniejszemi, jakie widziano kiedy, szalami, sztukami złotéj i srebrnéj lamy, daleko kosztowniejszemi niż materye Kaszyhu, wreszcie dyamentami najczystszéj wody, i owocami, pięknością i zapachem o wiele krajowe przewyższającemi. Oprócz tego na osobném miejscu znaleziono list, pisany pięknemi literami, w którym wyrażono, że drzewo przyjmuje dary królewicza, oraz zawiadamia go, ażeby w oznaczonym czasie stawił się z przyzwoitym orszakiem dla odprowadzenia oblubienicy w miejsce jéj przyszłéj siedziby.
To niezwykłe wesele wielkie sprawiło wrażenie i wszędzie mówiono o nim. Słysząc o strumieniu pod drzewem tamaryndy, nikt nie wątpił, że to było siedlisko czarownicy, ale nikt nie umiał powiedzieć, co to była za czarownica, i jaką oblubienicę przeznaczyła królewiczowi. Nareszcie zbliżył się dzień wesela. Pan młody dosiadł rumaka, i na czele swego orszaku pojechał do drzewa tamaryndy. Zastał tam równie świetną drużynę, czekającą nań z jeźdźców i mnóstwa palankinów, okrytych szkarłatnemi kobiercami, a które haftami złotemi bogato ozdobione, i na żerdziach jasnych kolorów niesione, w promieniach słońca jak brylanty błyszczały. Wszystkie te palankiny były gęsto ściśnięte, i najmniejszego nie zostawiały otworu, tak, że nie można było ani oblubienicy ani jéj kobiet obaczyć.
Królewicz jechał obok najpiękniejszego palankinu, usiłując złożyć wszelkiemi sposobami uszanowanie nieznajoméj dziewicy, która przyjęła jego zaloty. Lecz gdy tak jechał w marzeniach o przyszłém szczęściu pogrążony, niedostrzegł z początku, że orszak zboczył z drogi, prowadzącéj do pałacu, który mu ojciec dla niego i oblubienicy przeznaczył. Co większa, ujrzał się w okolicy całkiem nieznajoméj, i wkrótce przybyli do wysokiego muru, opasującego niezmierną przestrzeń. Orszak zatrzymał się przed kamienną bramą, gdzie poważny starzec, prosił królewicza, ażeby rozpuścił drużynę swoją, gdyż dwór zamężnéj z nim dziewicy był dosyć dla nich obojga dostatecznym. Życzenie tajemniczéj władzczyni jego serca było prawem dla czułego królewicza, rozpuścił zatém ludzi swoich, i przyłączył się do obcego orszaku. Prowadzono go więc przez trzy lub cztery obszerne dziedzińce, których regularne czworoboki rzędami słupów otoczone były, ozdobne płaskorzeźbami cudnemi, wiodły do pomieszkań najznakomitszych urzędników dworu. Dostał się nareszcie do ogrodu, pełnego najosobliwszych drzew i kwiatów, a w nim ptastwo bujało najrzadszych rodzajów.
Wpośród czarodziejskiego ogrodu, wznosił się marmurowy pałac, tak przepysznéj budowy, że wszystko przewyższał, co dotąd widziało oko królewicza. Wszedłszy doń, ujrzał mnóstwo kobierców, złotych i srebnych naczyń, zwierciadeł; a komnaty napełnione były woniami i mieściły łaźnie wyłożone najprzedniejszą porcelaną. Młody małżonek ulotnym jeno wzrokiem rzucił na te wszystkie przepychy, i przez komnaty, bogactwy jaśniejące, których szereg długo się ciągnął, śpieszył z niecierpliwością jak najrychléj stanąć w podwojach małżonki swojéj. Ale stanął jakby piorunem rażony, ujrzawszy, że to była — małpa.
Zanadto jednak posiadał wykształcenia z dobrém sercem, ażeby w obec wszystkich okazał okropny zawód, owszem zrobił twarz zupełnie wesołą, i z uprzejmością największą składał małżonce swojéj uszanowanie. Małpa odpowiadała na jego grzeczność wymownie, i okazała tyle dowcipu i żywości w rozmowie, że królewicz wiele ze wstrętu utracił, a wkrótce zapomniał, iż rozmawiał z brzydkiém zwierzem, i tego rodzaju, którego szczególniéj nie lubił.
Dostrzegł oraz, że dwór cały składał się z małp samych; w duchu więc cieszył się niepomału, że rozpuścił swój orszak.
Napady smutku zasępiały chwilami czoło młodego małżonka; lecz te rozpędzała wkrótce małpy wesołość i przyjemna rozmowa. Grała na kilku instrumentach, śpiewała przecudnie. Pojednany z losem królewicz, tę jedynie czuł jeszcze troskę, jakby ukryć przed rodziną nieszczęśliwą postać swojéj małżonki. Dla tego do dworu ojca przybywał zawsze z obliczem wesołém, i był ostrożny w mowie, aby nie wydał własnéj tajemnicy.
Królewicze bracia jego często wybadywani przez małżonki swoje o niewidzialną bratowe, nie mogli ciekawości ich zaspokoić. Ginęły więc z niecierpliwości docieczenia tajemnicy, i wszelkich poruszały sprężyn, by ujrzéć tę dziwną osobę. Wszystkie atoli usiłowania ich były nadaremne; bo nie przyjmowała odwiedzin żadnych, i sama nie odwiedzała nikogo. Brały się zatém na różne, jakie wymyślić mogły, sposoby. Stare kobiety jeszcze ciekawsze i natarczy wsze jak one same, pod różnemi pozorami posyłane były od nich do pałacu; lecz, mimo wszelkich podstępów, nie znalazły przyjęcia. Przejeżdżający kupcy, kuglarze, wróżbitowie i śpiewacy, podobnież odprawiani byli od bramy, a nawet ludzie, co przypadkiem koło saméj bramy zasłabli, żadnéj nie doznawali pomocy i musieli wedle możności sami się krzepić, gdyż ani spojrzano na ich, chociażby najgłośniejsze, cierpienia.
Królewne wyczerpawszy tym sposobem nadaremnie swój dowcip, wpadły nareszcie jeszcze na myśl jednę, a lubo nie spodziewały się zupełnie pomyślnego skutku, miały jednak nadzieję, że się pomszczą za te wszystkie klęski, jakie dowcip ich poniósł.
Synowe namówiły króla teścia swojego, ażeby dla nich wyprawił świetną ucztę, i były ciekawe pod jakim pozorem która z zaproszonych gościń wymówi się z niebytności swojéj. Najmłodszy królewicz zmiarkował zaraz, że to była nań łapka, i że go w kłopot wprawić chciano, a że nie wiedział jakby zniweczyć złośliwy zamiar bratowych, popadł przeto w ponurą trwogę.
Zmiana, zaszła w umyśle królewicza, nie mogła ujść baczności uważnéj jego małżonki; lecz na zapytanie jéj nie mógł dać innéj odpowiedzi, jak tylko, że go to mocno boli, iż będąc w przymiotach duszy tak dalece wyższą od małżonek jego braci, nic może jednak pokazać się bez wystawienia się na ich szyderstwa i pogardę. Przyjemna małpeczka, dotknięta smutkiem małżonka, zatopiona chwilę w głębokiém dumaniu, nagle w oczach zdumionego królewicza zrzuciła skórę małpią; i odurzonym jego oczom ukazała się w postaci najpiękniejszéj kobiety, o jakiéj pomyśléć tylko można było, i w przepysznym i bogatym ubiorze.
— Mojéj małpiéj maski nigdy przedtém nie zrzucałam, bo nie mogę tego czynić bez wielkiego niebezpieczeństwa. Mimo téj potwornéj skóry, żyliśmy z sobą szczęśliwie, a ja nie potrzebowałam wystawiać się na niebezpieczeństwo dla saméj powierzchowności, w oczach rozsądnego człowieka tak mało wartości mającéj. Weź tę skórę małpią, którą niechętnie składam, i chowaj ja troskliwie w mojéj niebytności, z jéj stratą popadlibyśmy oboje w wielką nędzę, i nie mogę ci dosyć zalecać, ażebyś jéj ani chwili z oka nie spuszczał.
Wyrzekłszy te słowa, odeszła, za nim królewicz ochłonął z rozkosznego zadziwienia, w jakowe wprawiła go ta nagła przemiana małżonki. Słowo po słowie powtarzał sobie napomnienia małżonki; lecz im więcéj nad tém rozmyślał, tém bardziéj się przekonywał, że nie jest to dlań rzeczą zupełnie obojętną, miéć żonę pod postacią ładnéj kobiety czy brzydkiéj małpy, a ponieważ myśl ta była mu nieznośną, że nadobna jéj postać znowu do szkaradnego przebrania powróci, mimo zapowiedzianego niebezpieczeństwa, pewny, że małżonce swojéj przeszkodzi do ukrywania powabów i wdzięków, postanowił spalić skórę, i już do tego czynił przygotowania.
Tymczasem małżonki sześciu królewiczów, zgromadzone w pałacu królewskim, zdziwiły się nie pomału, ujrzawszy wchodzącą bratowę, która z tak powabną godnością do uczty biesiadnéj zasiadła, że nie wiedziały zaiste, nad czém się zastanawiać więcéj, czy nad bogactwem jéj stroju, czy nad jéj prawie nadziemską pięknością, czy wreszcie nad jéj czarowném postępowaniem. Wszelako, lubo na chwilę zmięszane i odurzone były, to mimowolne uczczenie wkrótce ustąpiło zawiści, porównywając się z tą królewską osobą, i widząc jak niższemi były od swojéj bratowéj. Nim ta zawiść dojrzała, nagle z pośrodka uczty zrywa się z największém przerażeniem powabna gościni, a zawoławszy: — Palę się! — znika z przed zadziwionych oczu zgromadzenia[45].
Grzmot okropny zapowiedział królewiczowi, co się stało u stołu królewskiego. Zaledwo skórę małpią wrzucono w ogień, gdy buchnęła płomieniem i zgorzała; w téj chwili zapadł się pałac i ogród. Nic nie pozostało, tylko srebrna lutnia, którą ukochana małżonka nie dawno z rąk wypuściła, dostrzegłszy, że dźwięki jéj nie były w stanie rozpędzić smutku królewicza. Królewicz w czas ją jeszcze uchwycił, nimby wraz ze wszystkiém, co go otaczało, rozpłynęła się w powietrzu. Łańcuch z rubinów, na którym lutnia wisiała, zarzucił na szyję i pośpieszył do pałacu ojca dowiedzieć się, co się stało z jego małżonką; powiedziano mu, że znikła, a powód k’temu łatwie odgadywał; lecz gdzie jéj szukać, gdzie ją wyśledzić?
Odwiedził drzewo tamaryndy, lecz, i tam nic dowiedział się o niczém. Drzewo stało jak dawniéj, i u stóp jego jako dawniéj szemrał strumień, ale na czułe zaklęcie królewicza żaden głos nie odpowiedział, i ani czarownica, ani małpa nie przybywały uweselić strapionych ócz jego.
Nieszczęśliwy królewicz poddał się zupełnie rozpaczy; nigdy małżonka nie wydawała mu się tak przyjemną jak teraz, gdy ją już może na zawsze utracił. Owa wielka zmiana jego szczęścia niemniéj także zasmucała, bo lubo w pierwszéj chwili nie przyznawał się do tego, że żal po stracie małżonki bardziéj jeszcze pomnożony został zniknieniem pałacu, i wszystkich niezmiernych kosztowności; smutek wszelako byłby go daleko prędzéj ominął, gdyby mu czarownica przynajmniéj zostawiła dla pocieszenia ogromne skarby swoje, i gdyby mógł żałość swoję wynurzać na poduszkach z aksamitu, i w salach złotem wyłożonych, ale nie na pustém polu, przy studni i koło drzewa tamaryndy.
Pełen chęci odzyskania straconego szczęścia, a może i wstydząc się w teraźniejszym poniżenia stanie ukazać się u dworu, postanowił pójść w świat, i dopóty nie spocząć, dopókąd nie odszuka téj żony, którą nieroztropnością swoją utracił. Przebył wiele krajów, i widział małp mnóstwo, ale żadna nie umiała go zawiadomić o straconym przedmiocie jego miłości. Znużony nareszcie długa i bezowocną pielgrzymką, udręczony na ciele i na duszy, umyślił odpocząć na chwilę. Cały świat znienawidziwszy, pragnął ustroni bezludnéj, i w niéj zamieszkał. Dom opuszczony stał samotnie na końcu ogrodu, co opasywał wiejskie pomieszkanie jednego kupca, aż o tym w gruzy rozsypanym niemal gmachu biegała pogłoska, że go złe duchy nawiedzały. Nikt więc nie śmiał zbliżać się do niego, i królewicz mógł tam bez przeszkody czas długi bawić.
Ponieważ smutek i myśli tęskne spać mu nie dawały, najcichszy szelest zaraz go budził z marzenia. Jednéj nocy, gdy śnił właśnie o swojéj małpiéj małżonce, obudzony był niezwykłém poruszeniem w powietrzu. Spojrzy przez dach otwarty — lecz mgłę jeno dojrzał, wkrótce głośny szelest skrzydeł rzadkiego zapowiadał gościa. Ukryty królewicz dojrzał go wreszcie, był to geniusz trochę niezgrabnéj postaci, a po wzdychaniach i jękach, jakie wydawał, łatwo się domyślił, że był zakochany. Lubo sam także cierpiał też samą chorobę, nie uznawał jednak za rzecz roztropną ukazywać się: został przeto w ukryciu i uważał niepostrzeżony, co smętny jego towarzysz czynić będzie. Geniusz złożył najprzód skrzydła, poprawił na sobie ubiór, a potém rzadkie owoce, które przyniósł w połach szaty, zgrabnie układał na srebrnym talerzu.
Królewicz poznał w nich zaraz owoce raju, jakie tak często jadał u małżonki swojéj, i która go zapewniła, że one rosną tylko w ogrodach rajskich. Gdy geniusz zajęty był czyszczeniem talerza, wysunął się królewicz z ukrycia, schwycił mu kilka owoców, i te w sukni swojéj ukrył. Wykradł się potém po cichu do ogrodu, i krok w krok idąc za geniuszem, widział, jak tenże zatrzymał się pod jedném oknem. Tu co do słowa podsłuchał rozmowę, którą geniusz miał z żoną kupca. Geniusz przechwalał się mocno przyniesionemi jéj owocami, i zapewnił, że żaden śmiertelnik nie jadł ich jeszcze, ponieważ one tylko w ogrodach rajskich od istot błogosławionych i od geniuszów, łaskę nieba posiadających, rwane być mogą. Słowa te zdawały się czynić wrażenie na onéj niewieście, która, jak cała płeć biała, lubiła szalenie wszystkie zagra niczne osobliwości, i jak uważać było można, nie długo dała się prosić o przyjęcie tak przepysznych owoców. Geniusz wszelako nic więcéj od niéj za to nie zyskał, tylko pozwolenie, że może przyjść znowu z nowym zapasem świeżych owoców. Królewiczowi przyszło na myśl, czyby nie można korzystać z głupstwa zakochanego geniusza i z próżności żony kupca. Przebrał się więc nazajutrz za ogrodnika, i udał się do kupcowéj, wzięte owoce niosąc jéj na przedaż. Kupiono je chętnie, i gdy głupi geniusz, nie postrzegłszy, iż mu owoce skradziono, znowu ze świeżemi następującéj przybył nocy, nie był najuprzejmiéj przyjęty. Rozgniewana niewiasta nazwała go kłamcą i oszustem, ponieważ udawał, że z raju przyniósł owoce, we wszystkich prawie ogrodach rosnące. Biedny geniusz nie wiedząc co na ten zarzut powiedzieć, na próżno zaklinał się, że bynajmniéj jéj nie oszukał, i że drzewa na których te przecudne owoce rosną, mają konary ze złota, a liście ze szmaragdu. Uprzedzona kupcowa niczém jednak przekonać się nie dała, i odrzekła, że nie wierzy jego przysiędze, chyba że da jéj lepsze dowody swoich zapewnień. Geniusz nie uposażony ani szczególniejszemi darami wymowy, ani nader w sposoby przemyślny, nie wiedział jak sobie poradzić, i coby zrobić, by się usprawiedliwić w oczach swojéj kochanki. Po długiéj rozwadze podjął się wreszcie wziąść z sobą człowieka jakiego do ogrodów rajskich, by ten na własne oczy obaczył drzewa, z których owoce te zerwano. Nie zachodziła więc już żadna trudność, jeno żeby kogo wynaléźć, coby się podjął téj niebezpiecznéj podróży. Zaradził temu królewicz, ofiarując się na tę wyprawę. Geniusz obwinął go z lekka w swoją długą szatę, wzbił się z tym ciężarem w powietrze, i spuścił królewicza do jednéj z owych czarownych okolic, z których się niebo składa.
Trafiło się właśnie, że dawano tam w on czas wielką ucztę, i Bilmeryk — tak się nazywał ów geniusz — którego jeno nie stawało jeszcze, musiał przybywszy dla saméj przyzwoitości pozostać. Wbrew zwyczajowi swojemu, zajął najodleglejsze miejsce, kryjąc jeszcze ciągle towarzysza w faldach swojéj szaty. Królewicz wynalazł sobie tymczasem otwór do patrzenia i mógł całe towarzystwo oglądać. Jakże wielką uczuł radość, gdy ujrzał w całym blasku piękności swoją ulubioną małp królowę, siedzącą na dyamentowym tronie. Na jéj obliczu dostrzegł wyraz smutku, co go nadzieją poiło, iż rozłączenie z nim i ona także czuła boleśnie. Wszelako, ile możności, poskramiał niecierpliwość, oczekując pomyślnéj chwili, kiedy będzie się mógł jéj ukazać. Tymczasem nie uszła uwagi jego rozmowa, którą miał Bilmeryk z jednym małym potwornym, i daleko jeszcze brzydszym geniuszem. Jaka przyczyna — zapytał się ostatni — że na dworze naszym od nie dawna tak smutno? zaiste umrę z nudów, i jeżeli się to nie odmieni, to na przyszłość starać się będę unikać takich uczt smutnych. — Że tak śpiące życie prowadzimy, na które tak słusznie się skarżysz — odrzekł Bilmeryk — tego wszystkiego jest winną królowa małp; straciła dawną swoją wesołość, a co gorsza przez to niepotrzebne połączenie się z królewiczem Indów postradała skórę małpią i swoję srebrną lutnią. Co do niéj saméj, nie żałuję, bo sama na tém cierpi, ale co do lutni, to wszyscy cierpimy na tém, gdyż król nasz nie może słuchać żadnéj muzyki, bez towarzyszenia tego tak melodyjnie dźwięcznego instrumentu; a tobie musi być wiadomo, że my dworacy nie śmiemy nosić na twarzach wypogodzonych promieni słońca, kiedy oblicze króla zasępione.
Królewicz usłyszawszy to, wiedział co czynić; wysunął się nieznacznie z pod geniusza i niespodziewanie uderzył w struny srebrnéj lutni, któréj czarujące dźwięki po niebios gmachu zabrzmiały. Król geniuszów zerwał się uradowany, a królowa małp zemdlała. Posiadanie lutni magicznéj sprawiło królewiczowi nader uprzejme przyjęcie, gdy się zbliżył do władcy tych krain, dla złożenia mu uszanowania. Chętnie zrzekł się przyjaciół i krewnych dla owéj niebiańskiéj istoty, która tak dawno pragnęła powrócić w jego objęcia. Jeden Bilmeryk tylko stawszy się przyczyną tak szczęśliwego połączenia, najgorzéj wyszedł w téj sprawie. Nie mógł żadną miarą namówić królewicza, by z nim na ziemię powrócił, i niewiadomo z pewnością czy mu się kiedy udało przekonać kupcową o prawdziwości owoców rajskich.

Piszczałka. Cała ta klechda jest nacechowana słowiańskiém piętnem. Równie w powieściach jak i pieśniach ludu, znajdujemy jedną barwę rodzimą. Dusze zabitych niewinnie, zwykły przybierać postacie białych i siwych gołębi, a na mogiłach wyrastaja dęby, jawory, brzozy i wierzby.

„A na jéj mogile wyrosł ci dąbeczek,
I tam siada, i tam siada biały gołąbeczek.“
(Złamek pieśni biało-chrobackiéj).

Przytoczyć tu muszę dumkę ruską z Galicyi, która ten przedmiot rozjaśni lepiéj:

„Czo ty Nastio tak sumujesz?
— Maju czoho sumowaty,
Choczu z panom wandruwaty!“

Wziała pani za ruczeńku,
Poweła ji w temnyczeńku,
Ta stiała ji holowoczku:
„O tu Nastio probuwaty,
Z moim panom wandruwaty.“

De Nastynia hołowoczka,
Tam wyrosła topoloczka.
De Nastyni biłyj łyci,
Tam wyrosły dwi jałyci.

De Nastyni biłyj rukij
Tam wyrosły dwa buky:
De Nastyni biłyj nohy,
Tam wyrosły dwa jawory.

Drzewo tak wyrosłe nie ma w sobie zwyczajnych soków, ale chowa za korą czerwoną krew zabitéj i pogrzebanéj istoty. To napomyka nasza klechda, to samo wyraźnie opiewa pieśń Słowaków zbioru Szafarzyka. (Pieśni swetskie Lidu Slawenského w Uhrach 1827 w Peszcie T. 2).
„Szła Anna po wodę, na łąkę zieloną, nie mogła wody zaczerpnąć; matka ją przeklęła, a córka zdrewniała zielonym jaworem:

I szli dwaj młodzieńcy,
Obaj byli grajki:
Ach, braciszku miły!
Dużoś-m świata przeszli
Jeszcześmy takiego
Jawora nie naszli;
Utnijmyż sobie
Po jednych skrzypeczkach,
A po drugich smyczkach.


I poczęli rąbać.
Krew z jawora tryśnie:

Wnet się polękali
Na ziem popadali,
Ona przemówiła:

— Nic się nie lękajcie,
Lecz sobie utnijcie
Po jednych skrzypeczkach,
A po drugich smyczkach;
Idźcie wygrywajcie,
Żałośnie śpiewajcie,
Przed méj matki wroty:
„Ta to jest ta panna,
W jawora zaklęta.“

I szli ci młodzieńcy,
Załośnie grający.
Gdy matka słyszała
Do okna bieżała.

— Ach! młodzieńcy moi,
Nieróbcie mi żalu;
Wszakże ja go dosyć mam,
Gdy Anusi méj nie mam.


Aleksander Chodźko (Poezye, St. Petersburg 1829 r.) z téj powieści ludu napisał następną balladę, którą dołączam.

MALINY.
(Na nutę: „Hej tam na górze etc.“)

Przez litewski łan,
Jedzie, jedzie pan;
Przed nim, za nim jego cugi
W złocie, srebrze jego sługi.
Jedzie w gościnę.

Przyjechał na dwór,
Do matki dwóch cór:
— Matko! matko! masz dwie róże,
Obie krasne, obie hoże,
Daj mi jednę z nich!

Matka prosi wnijść,
Każe córkom przyjść,
Lecz pan obie równie kocha
I tę trocha, i tę trocha;
Którąż tu wybrać?


— Dwa im dzbanki daj!
Niechaj idą w gaj.
Która więcéj malin zbierze,
Tę za żonę Pan wybierze,
Ta będzie panią.

Słońce się z za drzew
Rumieni jak krew,
Krwawa huna gaj ozłaca,
Z gaju starsza córka wraca,
A młodszéj nie ma.

Na jéj czarnéj brwi,
Niby kropla krwi;
Któż wié z jakiej to przyczyny,
Od maliny, lub kaliny,
Może to nie krew.

— Oto malin dzban,
Gdzie mój mąż, mój pan?
Siostra już nie wróci z gaju
Może wpadła do ruczaju,
Może pożarł wilk.

Pan rozesłał sług,
Do gaju, nad strug.
Cała noc w gaju wołali,
Cały dzień w strugu szukali
Niéma i niéma.

Pan miał złota wór,
Murowany dwór;
Szczęśliwy z żoną szczęśliwą,
Z krasawicą urodziwą
Z tą córką starszą.

A gdy przyszedł maj,
Pobiegł panicz w gaj;
Kręcił dudki, zrywał kwiatki,
Z klaskiem, wrzaskiem biegł do matki:
— Ach! mamo, mamo!

— Otóż dudkę mam,
Otóż pięknie gram.
Dudka moja osobliwa,
Jak siostrzyczka moja śpiewa,
Słuchaj piosenki.


— Graj, Michasiu, graj!
Jak dziś kwitnie maj,
Tak nad róże, nad blawatki,
Dwie nas kwitło w domu matki,
O moja wiosno!

Ach! lecz siostry nóż,
Skosił różę róż;
Pod kurhanem me mieszkanie,
Dzika wierzba na kurhanie,
O moja wiosno!

— Dziko, synu, grasz,
Zkąd tę dudkę masz?
Dudkę skręciłem w gaju,
Z dzikiéj wierzby, przy ruczaju,
Przy krzaku malin.

Pani pobladła,
Jak stała padła;
Ileż straty, ile szkody,
Wieś tak wielka, mąż tak młody,
Dziatki nieletnie!

Przez litewski łan,
Jedzie, jedzie pan;
Lecz w całunach jego cugi,
Lecz w żałobie jego sługi,
Przy trumnie pani.


Koszałki-Opałki. Powieść ta jest jedna z najpowszedniéj znanych tak w Polsce jako i na całéj Rusi. Słyszałem ją powtarzaną równie nad Dniestrem, Prutem, Stryjem, Łomnicą i starym Bugiem, jak nad Narwią, Sanem, Nidą i Wisłą.
Jan Nepomucen Kamiński, znany zaszczytnie pod wielą względami w literaturze naszéj, w operze swojej „Twardowski na Krzemionkach“, dotąd z upodobaniem wystawianej na Teatrze Lwowskim, wyprowadził na scenę owe pałki cudowne z niniejszéj powieści; jak na zawołanie wyskakują same z kobiałki i biją porządnie plecy wskazanéj osoby.

Czarownik i uczeń.Trzéj bracia.Duch pogrzebanego.Zaklęty w wronę. — We wszystkich tych klechdach widzimy dziwne przemiany ludzi w ptaki i zwierzęta. Jakkolwiek te pomysły można uważać za obce, wędrowne, jednakże i u nas były między ludem od dawna znajome. Przypomnijmy co się rzekło o Herburtach i córach przemożnego domu Pileckich w przedmowie, a dalej o wilkołakach. Żałować potrzeba, że czas zatarł pomniki tych formuł, za pomocą których te przemiany uskuteczniać się dały, jako lud utrzymuje. Wiele jeszcze szczątków do zaklęć i zamawiania chorób przechowało się tak w Polsce jako i na całéj Rusi, które lud pod największą ukrywa tajemnicą. W pieśniach ludu tak polskich jak ruskich znajdujemy wiele na to dowodów, co mocno przemawiają, że wiara w takowe przemiany należy do bogosłowia słowiańskiego. Oto niektóre przykłady:
Przyjechali swaty, a córka nieszczęśliwie wydaną została, z nakazem surowym, żeby przez siedm lat u matki nie bywała; ale

„Ja ne wyterpiła
Za rik pryłetiła,
Perekinulam sie w sywu Zuzuleńku
(Kukułka)
W kałynowym haju siła!
Jak wziała kowaty,
Załibno spiwaty
Aż sia wziały k’zemli lisy kałynowi
Wid hołosu rozlihaty.“

Usłyszała matka smutnego ptaka, którego głos zawsze ma swe znaczenie, więc:

Wyjszła moja maty, stała na porozi,
Prychadyła sobi swoju ridniu doczku,
Obillały jeju slozy.
Jesłyś moja doczka, proszu tia do chaty,
Ale jesłys sywa ptaszka zazuleńka
Lety w zełen lis kowaty.“

(Pieśni polskie i ruskie ludu Galicyjskiego Wacława z Oleska, Lwów, 1833).

Kiedy nieznany piewca ludu wystawia w starodawnéj dumie śmierć wojownika, widzi, w postaci trzech kukułek: matkę, siostrę i kochankę.

Oj! nadletiło dwi, try zazuleńki,
Wsi try prosiwenki,
Ta wsi try smutneńki!

Oho! odna upała po konec hołowki,
A drugaja upała po konec nużeczok,
A tretaja upała po konec serdeńka.
Po konec hołowki, maty stareńka,
Po konec nużeczok, sestryczka rydneńka,
Po konce serdeńka, to jeho myłeńka.


Szklanna Góra. O szklannéj górze wiele nasłuchać się można dziś jeszcze między ludem polskim. Opowiadają o potępieńcach, że są tacy, którzy na nią z wielkim trudem wdrapywać się muszą, a z samego wierzchołka nie wstąpiwszy nań nogą, oślizgają się i spadają, szwankując; bo tak im naznaczono.
Starodawne u Litwy było religijne podanie, że dusze po śmierci na straszną wdzierać się muszą górę, dla czego palili z umarłym rysie i niedźwiedzie pazury. M. Stryjkowski w kronice swojéj o tém mówi: (Ed. Warsz. Bohomolea, 1766, str. 148)
„Rysie i niedźwiedzie paznokcie palą z umarłemi, wierząc, iż przyjdzie dzień w którym zmarli znowu do żywota przywróceni będą; a jeden bóg jakiś — którego nie znali, tylko wierzyli — wszechmocny, i nad wszystkie bogi największy, miał wszystkich ludzi dobre i złe sprawy sądzić na górze wysokiéj i przykréj, na którą, aby tém snadniéj i bezpieczniéj wleźli, paznokciami rysiemi i niedźwiedziemi myśleli sobie pomagać“.
Teodor Narbutt, wedle powieści gminnéj żmujdzkiéj, około Kretyngi, pisze:
„Jest góra wielce wysoka, stroma, niedostępna skala, nazywająca się Anafielas, na którą cienie umarłych wdzierać się muszą. Dla tego paznokcie dlugie, pazury zwierząt, oręże, konie, sługi i t. p. potrzebne są dla prędszego dostania się na nią. Im zaś człowiek był bogatszym, tém trudniejszy mu przystęp; gdyż mienia ziemskie ciążą na duszy; ubogi lekki jak piórko, może się wedrzéć na górę, kiedy bogów nie obrażał w życiu. Inaczéj grzesznego bogacza smok Wizunas, pod góra mieszkający, obedrze, i równie jak ubogiego grzesznika złe wiatry uniosą. Istota boska mieszkająca na szczycie téj góry, która pełna jest sprawiedliwości, sądzi umarłych z ich postępków za życia. Każdy według jéj sądu odbiera nagrodę lub karę wieczną.“
(Dzieje starożytne narodu Litewskiego, tom 1. Wilno, 1835 r., str. 284).
Mniemam, że wyobrażenia te religijne Litwinów, tak blizkiego pokolenia, daly początek pomienionéj klechdzie, którą dodatki późniejsze pokrzywiły.
Wystawiona tu jaskółka, użyta jako posłanice z zamku szklannéj góry, jest pomysłem słowiańskim. Jaskółka, zwiastunka dziennego świtu, jak mówi Słowak w Węgrzech:

„Lastowicka liéta
Poweda że świta“.

Zwiastuna wiosny wedle dawnéj przypowieści.

„Jedna jaskółeczka nie uczyni lata,
I jedna wioski, nie uczyni chata“.

Jest posłańcem miłośnym w pieśniach ludu: polskich, czeskich i słowackich. Przestajemy na jednym przekładzie ze zbioru Szafarzyka. Ciekawy czytelnik znajdzie ich więcéj w osobnych zbiorach pieśni ludu.

Zakochany młodzian pyta:
Cóżeś mi przyniosła czarna jaskółeczka?
— Doniosłam ci liścik od twego serdeczka.
(Kochanki).


Brat i siostra. W téj powieści widzimy karę na siostrze, że się zapada w ziemię dla tego, że ją brat chciał pojąć za żonę. Lud w niéj chciał wystawić grzech ciężki, ścigający nie szanujących związki tak blizkie pokrewieństwa, które dotąd ze czcią poważa.
Rusini po wielu jeszcze miejscach skrupulatność w tym względzie tak daleko posuwają, że, gdy parobek córkę swego ojca chrzestnego chce pojąć za żonę, idzie prosić o rozgrzeszenie miejscowego proboszcza.
Że zdarzały się związki małżeńskie między rodzeństwem, Ruś zdarzenia opowiada i śpiewa dumę następną, opisującą podobny wypadek, a który miał dać powód do ogłoszenia zapowiedzi po cerkwiach:

Wandruwało pachole z Kijewa Lwowa,
Wandrujuczy, pytajuczy, a de korszma nowa?


Tam szenkarka mołoda,
— Szenkarka mołoda,
Daj wyna i pywa.

Jak ja tobi wyna dan,
Koły na tobi zły żupan.

— Chot’ u mene zły żupan,
Koły u mene hroszy zban.

— Koły w tebe hroszy zban,
Ja za tebe doczku dam.

U izbi zwińczyły,
A w cerkwi ślub brały,
U izby spat’ kłały.

— Oj! ty myłyj, myłeńki,
Jak holubok syweńki,
Upowiż ty myni prawdoczku,
Kotroho ty rodoczku?

— Ja ny z miasta miszczanyn,
Ani z sela selanyn,
Ja na pryzwiszcze Karpiw syn.
Oj! ty myla, myłeńka,
Jak holubka syweńka,
Upowiż ty myni prawdoczku,
Kotroho ty rodoczku?

— Ja ny z miasta miszczanka,
Ani z sela selanka,
Ja na pryzwiszcze Karpowa doczka.

Bodaj maty propała,
Sestru z bratom zwińczała;
Oj ty sestro! taj bud’,
A ja idu w Bożu put;
Czerczykiw szukaty
Hrychiw spowidaty.“


Zakończenie przez opowiadacza powieści, które wiernie dołączyłem przy klechdzie czwartéj: Czarownik i uczeń, bywa jeszcze dziwaczniejsze. Tak słyszałem jedne niewiastę wiejską, bardzo wziętą z dobrego opowiadania, która w tych słowach zamykała każdą wypowiedzianą bajkę:
„Ja tam byłam, jadłam, piłam, po brodzie kapało, w gardle nic nie pozostało. Byłam ustrojona w suknię papierową, w trzewiki szklanne, stroik maślanny na głowie; niezgrabiasz wziął mnie do tańca, stłukł mi trzewik; gorąco mi było, stroik na głowie się stopił, suknia się zdarła, i sama’m zachorowała. Wyrzucili mnie na gnój, w armatę nabili; jak wystrzelili tak siadłam tu i siedzę.“




Zakończenie.



Otóż i koniec zbioru naszych klechd i wszelkich przypisów do nich. Ktokolwiek przeczyta je uważnie, zrozumie, co znaczy fantazya narodowa. Jeżeli mu się wyda dziwaczną albo dziecinną, niech otworzy księgę Edda religii dawnych Skandynawów.
U nas oczy urocze, zadają śmierć, chorobę, niecą pożar nagły; w Eddzie rozpada się słup kamienny na spojrzenie olbrzyma, a na dwoje pokrycie z drewna[46].
Gdy u nas tyle zaklętych przybiera postacie zwierząt i ptaków, i tam przerzucanie się w szczupaki i wydry widzimy[47].
W klechdach naszych, djabeł porusza wicher i zamiecie; w Skandynawii, w końcu nieba siedzi olbrzym w odzieży orléj, i skrzydłami swojemi wiatr tworzy[48].
Jeżeli dosyć się nasłuchać można powieści ludu, o zamianie serc, o przyprawianiu tychże i smażeniu dla zjednania miłości, i Edda nie zapomniała o tém, lubo w innym celu.
Sirgurdr wziął Fafna serce i na żarze piekł, gdy dosyć przypiekł, i pieniła się krew z serca, próbował palcem, czy zupełnie upiekł. Sparzył się i palec do ust włożył. A w tém, gdy krew z serca Fafnera na jego dostała się język, zrozumiał głos ptasi, i słyszał orły, gadające na gałęziach[49].
W klechdzie Szklanna góra widzimy, jak orzeł w szponach unosi młodego żaka; w Eddzie, olbrzym w postaci orła, jednego z bogów Loka pociąga za sobą; a tak wiszący Lok tłukł się o skały i o krzaki[50].
Ten sam Lok w stroju sokolim, zamieniwszy piękną Idunę w jaskółkę, porywa i ucieka[51].
Ale dosyć tych porównań; sama Edda więcej je wskazać może. Zoryan Dołęga Chodakowski (Czarnocki), zebrał pomiędzy naszym ludem pieśni zaklinające, podobne skandynawskim, o których w wspomnianéj księdze czytamy:
„Umiem śpiewać pieśń, któréj żona królewska nie zna, ani syn człowieka! Zowie się Pomoc, oddala kłótnie, choroby, smutek.“
„Umiem śpiewać pieśń, którą syny człowieka śpiewać powinni, jeśli chcą choroby leczyć.“ „Umiem śpiewać pieśń, którą osłabiam i czaruję oręż nieprzyjaciół i niweczę sztuki“[52].
„Umiem śpiewać pieśń, którą śpiewam gdy mię ludzie skrępują; bo gdy zaśpiewam, więzy pękają i chodzę“.
„Gdy widzę czarownice, w powietrzu biegające, spojrzeniem mięszam i do opuszczenia zamiarów przymuszam“[53].

Zwróćmy teraz oczy na podania słowiańskie. Nie zbywa na klechdach ani Rusi, ani Serbom, ani Słowakom, ani Czechom.
Już podanie Serbów o Trojanie umieściłem w przedmowie; przestanę tu na przytoczeniu podań Serbskich i powieści Słowaków, z pism Wuka Karadzicza i J. Kollara zbioru pieśni.
I. W dzień Trzech Króli, o północy, otwiera się niebo, a wtedy każdy człowiek, co jeno pragnie, otrzyma od Boga. Dlatego lud Serbski wychodzi o północy na pole; ale nie każdy dostąpi téj łaski. Dawne podanie mówi, że dziecię jedno patrząc przez okno, usłyszało jak starszy wiekiem gospodarz wyrzekł: Daj mi Boże ćwierć dobrego. Nie dosłyszawszy wyrazu dobrego, wyrzekło: Daj mi Boże jak ćwierć głowę. I urosła mu, jak ćwierć głowa, że wyjąć nie mogło z okna, aż ludzie siekierami wyrąbali większy otwór.
II. Morową, zarazę nazywają, Serbi Kuga. Wyobrażają sobie jako młodą niewiastę w białych szatach, idą, cą przez sioła. Jeżeli zdybie na drodze człowieka, każe mu się na miejsce, gdzie zechce, zanieść, i siada mu na karku. Człowiek ją zanosi bez wszelkiej szkody. Niewiasta ta zaglądała w chaty; jeżeli garnki i łyżki nie były pomyte, wtedy je zatruwała. Kugi za morzem mają swoją krainę, i na rozkaz boga idą, i oznaczoną liczbę ludzi morza.
III. W Hercegowinie słychać o Stuaczu. Stuacze, rodzaj duchów, przebywają, po kamieńcach, nosząc chodaki plecione z żył ludzkich, aby im się nogi po kamieniach nie ślizgały. Jeżeli z nich który zgubi chodak, wtedy łapie człowieka, wyciąga mu żyły z nogi i robi sobie chodak, który w miejsce zgubionego przywdziewa.

Powieści Słowaków. I. Pewien myśliwy chcąc zobaczyć piekło, poszedł w daleką drogę i długo błądził, aż przyszedł do jednego lasu. Głodny, przeziębły, rozpalił pod drzewem ognisko, wyjął z torby kęs słoniny, wsadził na drewniany rożen, a przypiekając, zbierał kapiącą tłustość na okrawki chleba. Jedną razą pocznie coś na drzewie od zimna jęczyć, a trzęsącym głosem wołać: — Jaj! jak mi zimno! jaj! jak mi zimno! Myśliwy spogląda na drzewo, a zobaczywszy niewiastę, rzeknie do niej: — Zejdź na dół i ogrzéj się. — A niewiasta zeszła i ogrzewała się przy ogniu. Przecięż słonina wzbudziła w niéj oskomę; przeto wziąwszy kawałek kijka, poszła do blizkiego jeziora, wsadziła nań żabę, a wróciwszy do ognia, kręcąc nią na wszystkie strony, te słowa mówiła:

Mnie się piecze pieczenia,
Tobie piecze żaba:
Ty chcesz iść do piekła,
Ja’m jest Jenżibaba.

To wyrzekłszy, ukazała mu Jenzibaba wnijście do piekła przez głęboką jamę, dając mu przytém radę, aby się w dużo zaopatrzył mięsa, albowiem go drak jakoby koń na swoim grzbiecie z jaskini na dół do piekła nieść będzie; a kiedykolwiek paszczę roztworzy, aby zaraz kęs mięsa wetknął, bo inaczej samego myśliwca pozrze.
Szedł tedy łowiec, nabrawszy ile zdołał unieść mięsa; przystąpił do onéj jaskini, siadł na draka i zajechał do głębiny piekła, co raz mu wtykając po kawale mięsa, jak tylko paszczę otworzył. Obejrzał całe piekło szczęśliwie, wracał na powrót, ale mu mięsa przy końcu drogi zabrakło. W téj trwodze, gdy już był blizko pod wierzchem ziemi, w obawie, aby go drak nie pożarł, oderżnął kawał własnej nogi, i rzucił w otworzoną paszczękę. Wydostał się na ziemię, ale na cały żywot kulawym został.

II. Strzelec zabił zająca przed jaskinią Jenżibaby, która to ujrzawszy, porwała go za tylne skoki, i poczęła do jaskini wciągać. Łowiec za słuchy schwyciwszy nie dał sobie zdobyczy odebrać, grożąc Jenżibabie, że nabije swoją rusznicę jednym z dziewięciu gwoździ z końskiéj podkowy i do niej strzeli. Przestraszona tém, puściła zająca; bo takim jeno sposobem można należycie trafić i ranić Jenżibabę[54].

III. Jeden król miał dwunastu synów. Gdy dorośli kazał im się żenić, ale pod tym warunkiem, żeby pojęli dwanaście sióstr, jednéj matki córki. Chodzili więc długo szeroko, daleko — wszystko na próżno. Raz przyszli pod górę, gdzie chałupa stała, a że był wieczór prosili o nocleg. Wnet wyszła z izby stara baba (Jenżibaba) i pozwoliła przenocować. Tu znalazłszy cór dwanaście, prosili, aby im za żony oddała; matka przyrzekła, radząc, żeby spać poszli strudzeni.
I zasnęli twardo, ale najmłodszy z braci, we śnie poczuł wielkie gorąco w izbie; przebudzony patrzy w około w milczeniu, i zobaczy w piecu rozpaloną kosę, którą chciała Jenzibaba wszystkim dwunastu braciom głowy poodcinać.
Wstaje więc cicho, skrada się do ognia, a wyjąwszy kosę, poucinał głowy dwunastu córkom; poczém zabrawszy trzewiki Jenżibaby, co tę własność miały, iż po wodzie człowiek bezpiecznie przeszedł, wdział na nogi, zbudził braci i społem wszyscy uciekli.
Jenżibaba zbudzona, leciała na ożogu najwięcéj za onym, co jéj zabrał trzewiki, ale był już na drugiéj stronie wielkiéj rzeki, gdzie go doścignąć nie mogła.
Miała ona w domu głowę trupa, którą gdy na swobodne powietrze wystawiła, wnet deszcz padał; gdy ją do izby schowała, zaraz świeciło słońce. Dowiedział się o tém najmłodszy on królewicz; póty czychał aż gdy raz głowę tę wystawiła, porwał i uciekł. Goniła go na ożogu, lecz ten w trzewikach cudownych po powierzchni wody, swobodnie biegnąc, uszedł.
Jenżibaba miała mówiącego ptaka, i tego chciał ukraść; przeto skrył się w pościel, wyglądając po temu sposobnéj chwili; ale ptak wydał go wołając: — Tu jest złodziéj! tu jest złodziéj! — Jenżibaba znalazłszy go, zawołała służebnicy swojéj, aby królewicza w piec wsadziła ognisty. Służka zabrawszy go do kuchni, każe położyć się na łopacie, ale on kładł się zawsze krzyżem i przez to nigdy do pieca pomieścić się nie mógł. Kiedy się długo męczyła służka nie mogąc do czeluści wsadzić, doradził młody królewicz, aby położywszy się sama, ukazała jak to ma zrobić. Gdy się położyła na łopacie, on ją w piec co rychléj wsunął, a sam przy oknie utajony, czekał co Bóg zdarzy.
Jenżibaba kazała drugiéj służebnicy ono pieczyste wyjąć, kiedy przyniosła na stół, chwaląc dobrą pieczeń zaczęła krajać, i z przestrachem poznała upieczoną własną służkę. Wtedy królewicz ze śmiechem w swoich trzewikach uciekł, na próżno goniony od Jenżibaby.

IV. Tatosz[55]. Pewien król miał wielce piękną, a śmiałą córkę, która nie chciała nikomu oddać swéj ręki, lubo wielu możnych panów i książąt starało się o nią.
Na mnogie naleganie swego ojca, rzekła: Ojcze! będę ci posłuszną, ale pod jednym warunkiem. Postawię na najwyższéj wieży proporzec, miecz, a jabłko na srebrnym talerzu; kto ztamtąd je dostanie, i na dół szczęśliwie zniesie, temu oddam rękę, i tego będę małżonką.
Wiadomość o postanowieniu córy królewskiéj wnet się szeroko rozeszła; w krótkim przeto czasie mnóstwo panów a rycerzy ze wszech stron zgromadziło się po dwakroć, lecz usiłowali daremnie.
W jednym szlacheckim rodzie było czterech braci, trzech odważnych i wysokiego ducha, czwarty niepozorny, a od braci piecuchem i popielnikiem zwany dla tego, że najwięcéj przy piecu siedział, a z rzadka gdzie wychodził. Ale miał on Tatoszyka konia, którego, kiedy potrzebował, na głos jego z pod mostu przybiegał.
Trzech braci jego na dzielnych koniach udali się także w ono miejsce, ażeby dobijać się o rękę królewnéj; piecuch po odejściu ich ubrawszy się nieco, poszedł ciekawy zobaczyć ktoby to jabłko dostał. Gdy na próżno i po trzeci raz rycerze i panowie ubiegali się, chcąc zdobyć proporzec, miecz i jabłko, wystąpił on piecuch przebrany na nędznym swoim Tatoszu, którego inni jeźdźcy wyśmiewali i popychali. Na końcu, gdy nikt dostać nie mógł, on piecuch na Tatoszyku, co się w krasnego orła przemienił, wyleciał na wieżę, pochwycił proporzec jedną ręką, miecz z jabłkiem drugą, i zniknął z oczu zdziwionych.
Król i jego córa wnet ogłosili, aby ten rycerz stanął przed niemi, gdy żaden nie stawał, kazali szukać w całéj krainie i po wszystkich domach, gdzieby się to jabłko znalazło.
Wysłańcy po długiém szukaniu, przyszli i do tego domu, gdzie czterech braci mieszkało, a szukając w ognisku piecucha i popiele, znaleźli jabłko. Zaraz więc wiedli tego rycerza, jako małżonka do księżniczki.
Po ożenieniu wyjawił jéj tajemnicę, o znajomości swojéj z Tatoszem; a ona radując się tak dziwotwornemu koniowi, wnet poszła do wskazanego mostu, osiodłała Tatosza, skakała na nim za jednym skokiem na Matrę, drugim na Fatrę, trzecim skokiem na Tatrę[56].




A.
Abramowicz Leopold, z Wołodarki.
Abramowicz Władysław, z Kamionki.
Abramowicz, z Wilna.
Abramowicz Franciszek, Tow. Prok. Sądu, z Moskwy.
Adamowicz Adam, rz. rad. st. prof. Uniw. w Wilnie.
Adamowicz Aleksander.
Adamski Jan, magister farmac. z Czaus.
Adamska Marya, z Łodzi.
Akliński Antoni, z Hermanowicz.
Alberski Walenty, ks. proboszcz z Kłodawy.
Albrecht Adolf, ze Śmiły.
Aleszko Natalia, z Biały.
Aleksandrowicz Stanisław, hr. z Konstantynowa.
Amborski Lucyan, z Nowej Aleksandryi.
Ancuta Leon, Dr. z Orska.
Anezyc, z Wilna.
Andriolli Elwiry Michał, z Warszawy, 3 egz.
Antoszewski Bolesław, sąd. Bok. z Orłowa.
Antoszewski Adam, z Woli Kalkowej.
Antonowicz Józefat, ases. koleg. z Poniewieża, 2 egz.
Antulski Michał, ks. kan. Lub. Proboszcz w Bełżycach.
Antosiewicz.
Antonowicz Stefania.
Aquilino Karol.
Arct Stanisław, Księgarz i Wydawca z Lublina, 4 egz.
Arkuszewski Teodor, 5 egz.
Arndt Kazimierz, z Kapitanówki.
A. W.
Arcimowicz Adam, z Białéj-Cerkwi.

B.
Babiński Teofil, z Warszawy.
Babiński Franciszek.
Baczyński Feliks, z Wałówie.
Bądarzewski Teodozy, Obywatel.
Bajerkiewicz, z Brześcia Litewskiego.
Bąkowski Konrad, z Komornik.
Balicki Izydor, Ases. Kol. z Jampola.
Balicki Onufry, z Charkowa, 2 egz.
Balun, Ks. z Filipowa.
Baltasińska, z Jawornika.
Bagieński Wincenty, Rad. D. Szcz. T. K. Z.
Bańkowska Emilia.
Bansemer Jan, z Warszawy.
Baranowski, Ks. Biskup z Lublina.
Baranowski.
Baranowski Jan, b. Dyr. Obser. Warsz. z Lublina.
Baranowicz, Dr. z Moskwy.
Bartoszewicz Aleksandra, z Kowna.
Barwińscy Alfred i Marya, z Karczówki.
Baraniecka Eleonora, z Ostrowa.
Bardzka Marya, z Sieniawy.
Bardzki, Adwokat.
Bauerfeind Józef, z Warszawy.
Bauman Salomon, z Warszawy.
Belke Lucyan, Ks. Proboszcz z Miakorowa.
Belkowski Zygmunt.
Benisławski Michał.
Benisławski Mieczysław.
Benisławski Maryan.
Benislawska Jadwiga.
Bentkowski Leon, Obywatel z powiatu Berdyczowskiego.
Berezowski Adam, z Siniawki.
Berezowski K. z Buka.
Berezowska Antonina, z Odessy.
Berezowska k. ze Śmiły.
Berezowski Heliodor, Aptekarz z Petrowierowki.
Bereśniewicz Leonard, z Moskwy.
Bernsztein Ignacy, z Warszawy.
Berstein Feliks.
Bersohn Matias.
Bersohn Jan.
Bersohn Bernard, z Warszawy
Berdau, Profesm z Nowéj Aleksandryi.
Bezler Henryk.
Beyzyn Olga, z Onaszkowa.
Beski Adolf, z Gorzechowa.
Białecki Ignacy, ze Skrzynna.
Białobrzeski Ed.
Biberstein, z Nieszawy.
Biblioteka Ordynacyi Hrabiów Krasińskich.
Biedrzycki Tomasz, Obyw. Ziem.
Biedrzycki Henryk, Obyw. Ziem.
Bieksakowski Wiktor, z Aleksandrowa Pogranicznego.
Bieńkowska, z Kielc.
Bielawski Hijacynt, z Poniewieża.
Bilicki, z Warszawy.
Bieliński Józef, Dr. z Chołunieckiego.
Bielska Marya, z Iwankowiec.
Bielakowski Józef, z Nieborówki.
Bielc J.
Biesiadowski Jan, Dr. z Jasła, 2 egz.
Biesiekierski Włodzimierz, z Płowiec.
Biergiel Julian, Ks. z Słucka.
Blumberg W. S.
Błędowski Gustaw, z Czemernik.
Błuś Władysław Naczelnik Ruchu, z Orła.
Błoszczyński Floryan, z Pińska.
Bobowski Karol, z Winnicy.
Bobrownicka Zuzanna, z Lutomierska.
Bobrowski, ze Snopkowa.
Bobrowski, Ks. Residens z Lublina.
Bobrowski Henryk, Inżynier z Kielc.
Bobiński Wojciech.
Boczarski, z St. Petersburga.
Boczkowski, Inżynier z Homla.
Boczkowski Józef, z Wilna.
Boerner Edward, Pastor z Zduńskiéj Woli.
Bogusławski, Pułkownik z Talnego.
Bogatko Wincenty.
Bohdanowicz Władysław, z Rozalina.

Bohdanowicz, z Warszawy
Bojanowski Józef.
Bolcewiczowa Teodora, z Uciany.
Bolechowski Antoni, z Rozlazłowa.
Bołdok, Ks. Dziekan z Lublina.
Boniecki Stanisław.
Bonkowski, Senator z Warszawy.
Bąkowski Jan Kazimierz, z Ożarowa.
Bonkowski Adolf, z Pomian.
Boren Mieczysław, z Zastawia.
Borejko Ksawery, z Nowej Sieniawy.
Borecki Leonard.
Borkowski Jan, z S. Petersburga.
Borkowski Stanisław.
Borkowski Ksawery.
Borowski Aleksander z Łukowca.
Borowska, z Lublina.
Borzymowski Edward, Rad. St. z Kazania.
Borysowicz Platon, z Brańska.
Boruchowski Seweryn, z Kamieńca Podolskiego.
Bouqnerel, z Warszawy.
Bożyniec-Jatowieeki Aleksander, z Kirowa.
Brandt Józef, z Mnichowa.
Brandel Konrad, z Warszawy.
Branicki Konstanty, Hr. 10 egz.
Bratkowski Antoni, Obyw. Pow. Winnickiego.
Breza A.
Bronikowski Stanisław.
Brodowski Ludwik, z Grabówki.
Brunner Ignacy, hr.
Brudziński Antoni, Ks. z Sarbiewa.
Brynk Ludwik, z Horodyszcza, 2 egz.
Brzezicki Tomasz.
Brzeziński Emilian.
Brzeźniakiewicz, z Wołynia.
Brzeziński Jan.
Brzezicki, Dr. z Kamieńca Podol.
Brzostowski Stanisław, z Suwałk.
Brzoska Henryk, Regent z Wolkowyszek.
Brylewicz Matylda, z Żytomierza.
Buczwiński Leon, ze Słomnik.
Bucewicz Nestor, Dr. z Charkowa.
Buckiewicz Władysław, z Bednarówki.
Buczeli.
Budkiewicz, z Żytomierza, 4 egz.
Budziszewski, Ks. Kanonik.
Budziszewski, z Chęcin.
Budziszewski Ludwik, z Cicibora.
Budzyński.
Budzyński, 2 egz.
Buechner Adolf, z Jelca.
Bujno, z Brzezin.
Bujno Bolesław, z Ostrołęki.
Bujno J. A. Ks. z Petersburga.
Bukraba Władysław, z Zukowców.
Bukowiecki Leon, z Rydzewa.
Bukowski Jan Nep. z Makocic.
Burhard, z Kiejdan.
Burzyński Mirosław, Dr. z Brześcia Litew.
Buszyński Józef, Student Med. z Charkowa.
Buszczyński Konstanty, z Lublina.
Busz Marya, z Mińska Gub.
Butler Jan, z Rapszan.
Butkiewicz Kamilla, z Suwałk.
Butkiewicz Władysław, z Bednarówki.
Bykowski Mikołaj, z Macherzyniec.
Bylicki, Ks. Wikaryusz z Kalinowszczyzny.
Bylina Żelislaw, z Krasnoburki.
Bylinowa Elżbieta, z Wargówki.
Byszewska Stanisława.
Bzura Władysław, z Nieckowa.

C.
Celichowski Antoni, z Warszawy.
Chełwicki Ignacy, z W arszawy.
Chełmicki Jan, z Chocima.
Chichocki Dominik.
Chlebowski Leon. Radca Ziemstwa Kr. z Poznania.
Chlebowski Włodzimierz, z Zagajec.
Chmielewski St. Inżynier z Abeli.
Chmielowski Piotr.
Chmielewski, z Lubotyna.
Chmielewski Wincenty, z Uladówki.
Chodźko Leonard, Księgarz z Piotrkowa, 4 egz.
Chodyński Adam, z Kalisza.
Chodzikiewicz Władysław z Paryża.
Chodacki Witold, z Szamrajówki.
Chodorowicz Michał. Ks. z Poniewieża.
Chodkowski Aleksander, z Łukowa.
Chodakowska Zofia.
Chojecka Ksawera, z Piliczyniec.
Cholewicki Aleksander, z Warszawy.
Chomętowski Stanisław, Dr. z Warszawy.
Chomętowski Władysław, Bibliotekarz Bibl. Ord. Hr. Krasińskich.
Chomiński Michał, Art. Dram.
Chomska Helena, z Warszawy.
Choromański Karol, Właś, Ziem.
Choromański Ludwik, z Wesołowa.
Choroszewska Kamilla, z Gruszyńska.
Choroszewski Wincenty, Inżynier Górniczy.
Choroszyński, Sztabs-Kapitan, z Tambowa.
Chromiński Jan.
Chrzanowski, Ob. z Żytomierza.
Chrząszczewski Cezary, z Jastrzębińca.
Chrząszczyński.
Chrucki August, Urzęd R. G. z Suwałk.
Chrząszczewski Józef, Ob. Pow. Lipowieckiego.
Chrząszczewski Michał, Inżynier Dróg i Kom.
Chrząszczewski Antoni, Podoficer Gwardyi Huzarów.
Chrząszczewski Jan, Uczeń V. klassy z Odessy.
Chrząszczewska Zofia, Ob. Pow. Lipowieckiego.
Chudziński, z Pliskowa.
Chudzynski Józef, z Ciszowa.
Chwalibóg Stefania.
Chylewska Olga, z Tarnowa w Galicyi.
Ciąglińska, z Warszawy.
Ciecierski Stefan, Hr. z Pobikrów.
Cielecki Pelagiusz, z Świątkowic.
Ciechanowiecka Ludwika, z Warszawy.
Cichocki Dominik.
Cichowski Roman, z Ilinowa.
Ciemniewski Seweryn, Wł. Dóbr.
Cieński Franciszek, z Soczewki.
Ciesielski Ignacy, Rejent.
Cieślewski, Ks. z Warszawy.
Cisowski Ignacy.
Cukani Józef, Naczelnik Dr. Żel. z Charkowa.
Cywiński Jan, Dr. z Wilna.
Czabowski I. Nacz. St. Fel. w Achałcychu.
Czabowski Henryk, z Kijowa.
Czajczyński, Dr. z Tweru.
Czajewska, z Warszawy.
Czajkowski Józef, z Tomaszowa.
Czajkowski Piotr, z Karczyniec Dąbskich.
Czaplicki J. z Stopnicy.
Czaplicki Aleksander, z Włodzimierza.
Czapliński Stefan, z Sławna.
Czapikowska Stasia, z Równego.
Czapczyński, Ks. Proboszcz.
Czarnecki Dyonizy, z Szczodrowa.
Czarnecki Teodor, Ks. z Kopajgrodu.
Czarnowski Kazimierz.
Czarkowska Longina i Czerwiński M. z Odessy.
Czarkowski Jan, z Białogródka.
Czarnecki Modest, z Jałtuszkowa, 2 egz.
Czarnota de Bojary Bojarski, Technolog z Petersburga.
Czartoryski Władysław, Książę ze Lwowa, 11 egz.
Czeczot Konstan. i Elżb. z Ostaszyna.
Czechoński Józef.
Czerkawski Jan, z Białogródka
Czerkawski Paweł, z Orenburga.
Czerniec Alfred, z Winnicy.
Czerniewska Marya, z Staroduba.
Czermiński Ksawery.
Czerkaski Dydak.
Czerny Aleksander, z Łędkowic.
Czerepewowicz Ksawery, z Petersburga.

Czerwiński Zygmunt.
Czerwiński, emeryt z Lublina.
Czerwiński.
Czerwiński Aleksander.
Czerszyk, Dr. z Turku.
Czetwertyński Włodzimierz, książę.
Cziszak Marya, z Krzemieńca.
Czopowski Antoni, Inspektor Le­karski.
Czuwasz Kazimiera, z Niemięeczyniec.
Czwaliński Anzelm, z Odessy.
Cygoński Stanisław.

D.

Daniewski W. Ks. Prałat z Kent (w Anglii).
Daniłowska Henryka, z Warszawy.
Daniszewski, z Kiełczewa.
Darowski Adam.
Dawidowska Leokadya, z Wilna.
Dąbski Władysław, z Pałć.
Dąbrowski Gracyan, Obrońca Prokuratoryi.
Dąbrowski Feliks, z Dubieńki.
Dąbrowski Feliks, z Konika.
Dąbrowska Tekla, z Lebiotki.
Dąbrowski Bronisław, Maszynista D. Ż. W. W.
Dąbrowska Józefina, z Kamieńca Pod.
Dąbrowski Jan.
Dederko Ludwika, z Oborka.
Dekuciński Józef, Czł. b. Rady Stanu.
Dembowski Edward, z Pratulina.
Demidowicz Jakób, z Maryińska.
Deniszewicz Ignacy, Rad. Hon. z Mińska Gub.
Dębicki Zygmunt, z Ustrzeszyn.
Dębicki Ig. i Dunajski Wł. z Ale­ksandrowa Pog.
Dębiński Aleksander, Sek. przy Kom. Włoś. p. Sokołowskirgo.
Dienheim Chotomski, Hr. z Ro­ściszewa.
Dienheim Chotomski Hr. Ferdy­nand z Korszowa.
Dienheim Chotomski, Hr. Bolesław, z Korszowa.
Diotte Teodor, z Huszczy.
Dłużewski Józef.
Dmochowski Aloizy, Rad. Dwor. z Sejn.
Dobiecki Władysław.
Dobiecka.
Dobraczyński Józef, Właśc. Apt. w Berdyczewie.
Dobrowolski Felicyan, z Topały.
Dobrowolski Seweryn z Moskur­ni.
Dobrowolski Szymon, z Kamieńca Pod.
Dobrucki Walery, Dr.
Dobrzański Mirosław, z Szląkowic.
Dobrzański Aleksander, Dr.
Dobrzański, z Radomska.
Dobrzyjałowski August, z Warszawy.
Dobrzyński, z Kutna, 3 egz.
Dobrzyński N., z Kutna.
Doliński Jan, Urzędnik z Końskich.
Dolański Ludwik, z Krakowa, 2 egz.
Doliwa Józef, z Kumelska.
Dolkowski Seweryn, ze Skwiryn.
Domański Seweryn, Urzęd. Bióra Powiatu Włodawskiego.
Domański Ludwik, z Jelca.
Domaradzki Tadeusz, z Kosko­wa.
Downorowiez Antoni, z Moskwy.
Donbar Michał, Stud. Med. Wet. z Charkowa.
Draczewski Jan, z Dąbrówki.
Drązewski Ludwik.
Drobyszewski Andrzej, z Smoleńska.
Drohojowski Władysław, z Piorkowicz.
Drowanowski Julian, z Krutenki.
Dryll Gaspar, z Warszawy.
Dubiecka Aniela, z Rutki.
Duchnowski Rajmund, Prof. Em. z Kielc.
Duchińska Seweryna, 10 egz.
Duczymińska Anna.
Dulemba, z Ostrowa.
Dulewicz Zenon, z Petrozawodz­ka.
Dumoulin Stefania, z Jarosławia.
Dunajewski Aleksander, Kapi­tan, z Kowna.
Dunin Borkowski Antoni, z Mohylewa.
Duszyński Antoni, z Noskowiec.
Dwernicki Jan, z Cyganówki.
Dyakowska Natalia, z Żmerynki.
Dymnicki, Dr. z Buska.
Dymowski, Ks. Prałat z Lublina.
Dymowski Julian, z Lublina.
Dynowska Hemilda, Doktorowa, z Berdyczewa.
Dynakowski, Ks. Dziekan.
Dziakowicz, R. R. S.
Dzierzgowski Stanisław.
Dzierzbicki Konstanty, z Jaranowa.
Dzierzbieki.
Dzieszuk Romuald, z Siedlec.
Dziewanowski Dominik.
Dziewanowski, Obywatel, 2 egz.
Dziewanowski Kazimierz, 5 egz.
Dziewulski Zenon, z Mereczowczyzny.
Dziewulski, z Warszawy.

E.

Eliaszew Joachim, Pr. Farmacyi Aptek. w Wilnie.
Epstein, z Kutna.
Erentraut Otton, z Sosnowca.
Eynarowicz Kazimierz, Ob. Powiatu Sokolskiego.
Eysymond Michał, z Płocka.

F.

Fabiszewski Henryk, z Aleksan­drowa Pogr.
Fahrnholz Amelia, z Kamieńca Pod.
Fajans Maksymilian, z Warszawy.
Falewicz Anna, z Witebska.
Faleński.
Falęcki, z Warszawy.
Falęcki Apollon, z Śledzi.
Falęcki Emilian, Dr. z Belżyć.
Falkowski Bolesław.
Fedkowicz Józef, z Kalusika.
Fedorowski Michał, ze Zdowa.
Ferdynandzki Stefan, Archiwista z Miechowa.
Fermer Karol, Dr. z Sochaczewa.
Fijałkowski, Aptekarz.
Filipowicz, z Łodzi.
Fiorentini Marya, z Warszawy.
Fiorentyni Antoni, z Wilna.
First, Księgarz z Łęczycy.
Flamm Wiktor.
Flejszerowski Tomasz, z Kobylan.
Florkowska.
Foland Bogumił, Dyrektor Teatrów Warszawskich.
Frankowski Władysław, Dr. R. S. z Charkowa.
Freit Ch., Kupiec z Kalwaryi.
Frey Zygmunt, z Warszawy.
Fryk, z Wilna.
Fukier Teofil, z Warszawy.
Furowicz Ferdynand. Dr. z Mohilewa Gub.

G.

Gacki, Ks. Kanonik Sand.
Gadomski Ignacy, z Wiaczki.
G. A. X. z Prużan.
Galati Matylda.
Gałecki Aleksallder, z Warszawy.
Gamft.
Garbolewski, z Czerwonki.
Garczyński Walenty.
Garlicki, Ks. z Krasnobrodu.
Garszyński Julian, z Łubna.
Garwoliński Franciszek.
Gasparski Józef, z Warszawy.
Gawińska Julia, z Białéj-Cerkwi.
Gawłowski Franciszek.
Gawroński Zygmunt, Radca Kom. T. K. Z.
Gawroński Włodzimierz, z Kir­sna.
Gazda W., Księgarz z Tarnowa.
Gątkiewicz Klementyna, z Sma­szkowa.
Gąsowski Ignacy, z Miastkowa.
Gąsowski Paweł, z Domaszewni­cy.
Gdowski Tolentyn, z Winnicy gub. Podolska.
Gebethner i Wolff, Księgarze z Warszawy, 24 egz.
Gedroić, Książę z Warszawy.
Geisztor, z Wołkowysk.
Geneli Wladysław, z Białéj-Cer­kwi.
Gepner Wladysław.
Giedymin Jadwiga, z Maryampola.

Giejsztor Stanisław.
Gieniusz Ignacy, z Irkucka.
Gintowt Tadeusz, z Wilna.
Giryn Antoni, Dr. z Wołczańska.
Glińska Bronisława, z Radomia.
Gliszczyński, z Hrubieszowa.
Gliszczyński, z Żelinek.
Gloger Zygmunt, z Jeżewa.
Glotz Antoni, Obywatel z Sulmowa.
Glücksberg Michał, Księgarz i Wydawca z Warszawy.
Glücksberg Elżbieta, z Warszawy.
Glücksberg Max., Patron z Kalisza.
Głębocka Antonina, z Zorokowa.
Głębocki, Rzecz. Radca Stanu z Warszawy.
Głogowski Tomasz.
Gniazdowski.
Gniewiewski Waleryan, z Libawy.
Godlewski, z Warszawy.
Godlewski Ant., z Petersburga.
Goes Stan., z Janiszek.
Golcz Jan, z Gradowa.
Adam, z Puczysk.
Golański i Leon, z Jurzynka.
Goleński, z Piotrkowa.
Goltz Golembowski Bronisław, Radca D. G. T. Z.
Gomulicki, z Mławy.
Górski Maryan, z Strzyżawki.
Gostomski Karol.
Gorzechowscy Leon, Marceli, Maksymilian i Grabowski Stefan, z Kuchar-Kresek.
Gorzkowski Ignacy, z Bogusławia.
Grabiański Leon, z Woźnik.
Grabowski Hipolit, Regent z Sejn.
Grabowska Marya, z Łęczny.
Grabowska Karolina, z Łęczny.
Grabowski Bonawentura, Ks. 2 egz.
Grabowski Maciéj, z Borówki.
Grabowski Antoni, Hr. z Döblingu.
Grabowski Stanisław, Hr.
Grabska Marya, z Kuchar.
Grabski, Obywatel z Borówka.
Grant Ignacy, z Wróblówki.
Grąbczewski B.
Grodzicka, Obywat. Ziems. Gub. Kaliskiej.
Grodzki Aleksander, z Łucka.
Grodziński Antoni.
Grodzicki Arkadyusz, z Józefowa.
Grodecki Franc. Dr.
Groer Marya.
Grochowski Jan, z Łopienia.
Grochowski Aleksander, z Rydzewa.
Grochowski Andrzej.
Grocholski Władysław, z Pokutyniec.
Grudziński Stanisław, z Trojanki.
Gruel, Dr.
Gruszecki Dyonizy, z Szerszyniec.
Gruszecki Marcin, Notaryusz z Penzy.
Gruszecki Antoni, z Fastowa.
Gruszecki Aleksander.
Gruszczyński Szymon.
Gruf Erazm, z Kowna.
Grzywiński, Art. Dram.
Grzybowski, z Pisar.
Gubrynowiczowa Ludwika, ze Lwowa.
Gubrynowicz Ludwik, ze Lwowa.
Gubrynowicz i Schmidt, Księgarze ze Lwowa, 6 egz.
Gucewicz Zofia, z Ławrzedyszek.
Gudowski R. R. S.
Gumkowski Felicyan, z Garoczkowki.
Gutowski Floryan, Adw. z Charkowa.
Gutkowski Józef.
Górska Anatola, z Warszawy.
Górski, Dr. z Odessy.
Górski Jarosław, Kapitan Korp. Leś. z Charkowa.
Górecki Ludwik, Prof. Uniwer. z Kijowa.
Górowska, Hrabina.
Günther i Malecki, Księgarze, z Kijowa, 5 egz.

H.

Habinak, z Lublina.
Haberbusch.
Halkader.
Halkiewicz Aleksander, z Białéj Cerkwi, 2 egz.
Halkiewicz Władysław, z Kotowa.
Halkiewicz Józef, z Czerepina.
Haneczke Helena, z Lewanic.
Hausztein Józefa, z Wilna.
Hellman Edward.
von Helmersen Franciszka, z Cięcierszyna.
Hemmerlin.
Hendrychowski Edmund, Urz. D. Ż. z Charkowa.
Henszel Michał, z Koweńków.
Hermanowski Wojciech, z Rusan.
Hertzberg Łucya.
Hewich J. Budowniczy.
Higersberger Józef, vice-Prezes Ban. Pol.
Hiszpański Aleksander, Szewc, z Charkowa.
Hoffman Jan.
Hołowko Aleks. z Kurgania gub. Tobolska.
Hołyński Adolf, z Mścisławia.
Hoppen S., z Szopowa.
Hoppen Władysław, z Radziszewki.
Horain Julian, z San-Francisco.
Horodeński Eugeniusz.
Horodyski Władyslaw, z Mołodiatycz, 10 egz.
Horwartt Aleks. z Mozyra.
Hoszowski Ludwik, z Krakowa.
Hrehorowicz, Dr. z Dukory.
Hrehorowicz Michalina, z Hołowińszczyzny.
Hryncewicz Władysław, z Rossień.
Hryniewiecki Józef, z Starej Wsi.
Hryniewiczowa Julia, z Witebska.
Hryszkiewiczowa Józefa, z Libawy.
Hubicki, z Bychawki.
Hulanicki Cezary, z Czeczelówki.
Huppman Jan, Dr. z Warszawy.
Hurko Godfryd, Dr. Rad. Kol. z Tyflisu.
Husarski Romuald, z Żwańca.
Husarski Ks. z Zbrzyzia.
Huszcza Andrzéj, z Niewicz.

I.

Idzikowska Helena.
Ignatowski, Dr. z Ciechocinka.
Iliński Heliodor, Hr. z Proskurowa.
Ilnicka Marya, z Warszawy.
Inatowicz Jan, z Woźniesieńska.
Iwanowski Hilary, z Koziatynia.
Iwanowski Romuald, z Petersburga.
Iwanowski, Dr. z Szepietówki.
Iwanowska Marya, z Chmielnika Podol.
Iwanowicz Jan, z Podgaja.
Iwaszkiewicz Aleksander, z Terespola.
Iwaszkiewicz Leon.
Izdebski, z Nerubajca.

J.

Jabłecki Hipolit, z Letyczewa.
Jabłonowska Julia.
Jabłonowski Wincenty, z Kielc.
Jabłonowski Michał, Ks. Proboszcz z Poręba.
Jabłońska Antonina, z Warszawy.
Jahołkowski Jan, z Chełma Lub.
Jagielski Stanisław, z Wilkowic.
Jagmiński Jan, z Tomaszowa Lub.
Jagielska Pankracya, z Warszawy.
Jahilnicki Onufry, z Nowogródka.
Jakobi.
Jakóbowska Apolonia, z Czermiatki, 2 egz.
Jakubielska, z Groźnéj.
Jakubowski, z Lublina.
Jakubowski F. z Hapsala.
Jakubowski, Ks. Kanonik z Warszawy.
Jałowiecki Florentyn, z Uciany.
Janczewski, Naczelnik.
Janicki Ignacy.
Janikowski Leopold, z Sieradza.
Jankowski Ludomir, z Konstantynowa.
Jankowski Józef, z Janiewicz.
Jankowska Mar., z Rosołowiec.
Jankiewicz Wincenty, z Rokan.
Janiszewski Michał, z Okołowic.

Janiszewski Aleksander, Dr. z Lublina.
Janiszewski Leopold, z Łodzi.
Janowski Teofil, z Krasuli.
Januszewicz Konrad, z Petersburga.
Januszkiewicz Jan, z Grodna.
Januszewski Albin, z Proskurowa.
Jarnutowski, Ks. Dziekan, z Ostrowa Łom.
Jarmóchowicz Bronisława, z Rygi.
Jaroszewicz Bronisław, z Wasilkowa.
Jaroszyński Henryk, Marszałek.
Jasiński, z Honorówki.
Jasiński Henryk, z St. Petersburga.
Jasiński J. S. b. Dyrektor Teatr. Warsz.
Jasiński, Patron.
Jasiński Ignacy.
Jasieński Stanisław, z Borek.
Jasieński Maksymilian, Radca Kom. T. K. Z.
Jasieńczyk-Krajewski Stanisław, z Siwek.
Jasieniecki P. z Nowomirgoroda.
Jaskłowski, z Krakowa.
Jastrząbowski Ludomił.
Jaworski Wincenty.
Jaworski Władysław, z Włoszczowy.
Jaworowski Stanisław.
Jazgiewicz Paweł, Aptekarz z Prońska.
Jelec A. z Kamieńca Pod.
Jelec Kazimiera, z Wołkowyska.
Jelec Aloiza.
Jelski Leon, z Turków.
Jeleńkowski Juliusz, z Warszawy.
Jełowicki Kazimierz.
Jenicz Klementyna, z Kawonówki.
Jenicz Olimpia z Kawonówki.
Jenicz Stanisława, z Kawonówki.
Jenike, Redaktor Tyg. Illust.
Jeśman Jarosław, z Bychowa.
Jezierski Walery, z Poniatówka.
Jezierska Marya, Hr. z Mołczan.
Jezierski, Prof. z Warszawy.
Jezierski, z Siedlec.
Jezierski Karol, z Syngur.
Jeż T. T. Literat.
Jodko Józefina, żona b. Inżyn. z Sarnowskiéj Woli.
Jogne Antoni z Aleksandrowa Pogr.
Johne, z Płocka.
Johne, Obywatel Ziemski.
Jokisz W. z Romanówki.
Jordan Zofia, z Głazowa.
Jotejko Wiktor, z Odessy.
Jundził Maurycy, z Warszawy.
Jurjewicz, z Berszady.
Juszkiewiczowa Antonina, z Kazania.
Józefowicz-Hlebicki Henryk, z Warszawy.
Józefowicz, z Odessy.
Józefowicz, z Warszawy.
Juźwiński Feliks, z Borowa.

K.

Kaczkowski St. z Tyrłówki.
Kaczkowski Stanisław.
Kaczyński Antoni, Obyw. Ziem.
Kaftal Bernard.
Kajzer K. z Woroneża.
Kallay Jan, z Lwowa.
Kalicki, z Rybak.
Kalenkiewicz A. Ases. Kol. z Okop.
Kalinka, Mecenas.
Kallszewski Ant. Bud. z Rawy.
Kamieniecka Aniela, z Kośmina.
Kamieniecki, z Żyrowa.
Kamieński Wł. Kupiec z Berdyczewa.
Kamieński Paulin, z Sobolewki.
Kamieński Kazimierz, z Kurklów.
Kamiński Ludwik, Naczel. Szk. Rząd.
Kamińska Zofia, z Rożków.
Kamocki Stefan, Obyw. Ziem.
Kamocki Józef, Obyw. Ziem.
Kamocka Józefa.
Kanigowski Ignacy, z Mudzewka.
Karczewska Antonina, z Zduńskiéj Woli.
Kardaszewicz St. Radca Honor. z Ostroga.
Karłowicz I. ze Smorgoni.
Karnkowski Konst. z Oleszna.
Karpowicz Julian, z Czombrowa.
Karpowicz K. z Kropiwny.
Karpińska Rozalia, z Łódzki.
Karpiński Higin, z Warszawy.
Karsznicki, Agent z Kremienczuga.
Kartius Stanisław.
Karwowski Piotr.
Kaszewski Kaz. Literat. z Warszawy, 2 egz.
Kaszowski Teodor. Ks. z Łabuńki.
Kasperowicz, Radca Dw. z Petersburga.
Kasprzycka Julia, z Charkowa.
Kautsch Marcin, z Gieczna.
Kazimirus.
Keller Adam, b. Inspek. Poczt, z Warszawy.
Kępiński, z Szepietówki.
Kępiński.
Kiersnowski, z Warszawy.
Kiersnowski Saturnin, Major z Wyborga.
Kiersznicki St. z Jaworowa.
Kijanka Józef, Ks.
Kijeński St., Ucz. VIII kl. gimn. w Piotrkowie.
Kielpsz Alfons, z Owil.
Kilarski Jan, z Mikołajewa.
Kiniarski Walery.
Kitzmann Edwin, z Wiśniewicz.
Kleczkowska Zofia, z Chomla.
Klimkiewicz Antoni.
Klaczkowski Jan, Ks. Proboszcz z Jedlińska.
Klottin, Cukiernik z Warszawy.
Kluczewicz, Jan, z Warszawy.
Kluczewski Erazm, Ks. z Kazania.
Kluczewski Józef, z Tyflisu.
Klukówski A., z Nowochoperska.
Kłodnicki Włodzimierz.
Knaap Ludwik, z Petersburga.
Knoll Elżbieta, z Żerebek Małych.
Knott Artur, Obyw. Pow. Skwirskiego.
Kobierzycka Eliza, z Witowa.
Kobiński, ze wsi Leszna.
Kobylańska Klotylda, z Sołochobówki.
Kobyliński Juliusz, z Elizawetgradu.
Kobyliński Adolf, z Cieszewni.
Kobyliński, Ks. Kanonik z Kluczkowa.
Kobyliński, z Pułtuska.
Kociejowski Wł. Y. M. C. X z Pikowa.
Koch Stanisław, z Korsunia.
Kociejowska Marya, z Orszy.
Kocińska Marya, z Ekaterynburga.
Koglarski, Ks. Regent. Kons. z Lublina.
Kohn L., Księgarz z Częstochowy.
Kolenda Kaz. Ks. z Szak.
Kolankowski Witold, z Lass.
Kołakowski Stefan.
Kołakowski Jan, z Cisowa.
Konstański Michał.
Konopacka.
Konaszewski Emil, Inżynier z Grodźca.
Konopacki Włodzimierz, z St. Petersburga.
Komierowska Irena.
Komierowski Ludwik, Prez. Dyr. S. T. K. Z. w Płocku.
Komorowski Zygmunt Hr. Piekarz w Berdyczewie.
Koope, Aptekarz z Warszawy.
Kopczyński, z Kijowa.
Kopczyński Ignacy, Obywatel.
Kopystyńska Janina, z Toplika.
Kopytowski.
Korbel Adolf, z Krakowa.
Kordzikowski Józef, z Rad.
Koral Bronisław.
Koroza Ignacy, z gub. Mińskiéj.
Korotyński Wincenty.
Korsak Jan, z Prużan.
Korsak.
Korsak, z Annińska.
Korytyński Leon.
Korzon Teofil, Radca Dw. z Mińska Gub.
Korzon Konstanty: z Krzywoszyna.
Kosacki, z Warszawy.
Kosacki Aleksander.
Kossakowska Michalina, Właś. Drukarni w Lublinie.
Kościa Konstanty, z Olkowic.
Kościałkowski Romuald, z Mitawy.
Kosserski Aleksander, z Kowna.
Kosiński Aleksander, Dr. z Razania.
Koskowski Maryan.
Koskowski Wincenty.
Koskowski Bolesław.

Kossowski Wład. Ks. Proboszcz z Koszowaty.
Kotnowski Piotr, z Warszawy.
Kotwicki Franciszek, z Lipna.
Kotlewicz Wacław, z Wiatki.
Kowalewski Hipolit, Kapitan z Charkowa.
Kowalewski Ignacy.
Kowalewski. Ks. z Teofilpola.
Kowalewski Józef, Ks. Proboszcz z Wąsowa.
Kowalewski, Dziekan.
Kowalski Jakób, z Aleksandrowa Pogr.
Kowalski I. z Antonin.
Kowalski Marcin, z Mutwicy.
Kowalski Tadeusz, z Olbielcia.
Kozakowski, z Buchajówki.
Kozarzewski Zygmunt.
Koziejowski, Ks. Kan. or. z Lublina.
Kozłowski Kajetan.
Kozłowski Jan, z Lebiedina.
Kozłowski Konstanty, z Moskwy.
Kozłowski Leon, z Płocka.
Kozłowski Rudolf, z Smorgoni.
Kozłowski Eustachy, z Smorgoni.
Kozłowski Gracyan, z Frydrych­sztadu.
Kozłowski Hipolit, Dr. z Wilna.
Kozłowski Aleksander, z Kre­mienczuga.
Kozłowski, Dr. z Grycgalen.
Kozłowski Zdzisław, Urząd. Leś. z Włocławka.
Kozłowski, z Krajkowa.
Kozubowski Karol, z Kijowa.
Kożarski Henryk, z Konopnicy.
Krajewski Leon.
Kraiński Wiktor, z Tomaszowa.
Kraiński Adolf, z Boguczowa.
Krasińska Elżbieta Hr.
Krasińska Marya Hr.
Krasowski, z Moskwy.
Krasowski Fran. z Smogorzewa.
Krasowski Hier. z Uciany.
Kraszewska Jadwiga, z Korzówki.
Kraushar Aleksander.
Krauze Fryd. z Łuski.
Krawczelun Józef, Ks. z Ławkorzew.
Kretkowski Bron. z Więsławic.
Kretkowski Emilian, z Boruchowa.
Kroneuberg Stan. (senior).
Kronhelm, z Bogusławia.
Krotkiewski Ignacy, Sztabs-Kapitan z Hołowaniewska.
Kropiwnicki Stanisław.
Krukowska Marya i Franciszka, z Rutki.
Krukowski Jan, z Berezyny.
Królikowski Jan, z Warszawy.
Królicki Albin, Dr.
Krupski Bonifacy, z Słucka.
Krupowicz Maurycy, ze Skierniewic.
Kruszewska Alina, z Sławowa.
Kruszyński Ludwik, z Popówki.
Krycka Zuzanna, z Siedlec.
Kryński Adam Ant. z Warszawy.
Kryński Kalikst, R. St.
Krysiński Leon.
Krzeczkowski Aleks, Dr.
Krzemiński St., Literat z Warszawy.
Krzywicka.
Krzyżanowski Erazm, z Tulonki.
Krzyżanowski, Księgarz z Krakowa, 2 egz.
Krzyżanowski, z Koszyc.
Krzyszkowski, z Hrebionek.
Ksiegarnia „Narodnaja Polza“, z Grodna.
Kubicki Wład. z Razania.
Kucz Karol, Red. Kur. Codzien­nego.
Kuczewski Kaz. Ks. z Starzynek.
Kuczewski K. A. Podpułkownik z Windawy.
Kuczewski Aleks. Dr. z Sewa­stopola.
Kuczyńska Stef. z Koroszczyna.
Kuczyński Konstanty, Kapitan z Olwiopola.
Kucharewicz Piotr, z Żawrowa.
Kulczycki Ludwik, z Tyflisu.
Kulesza Aleks. Geometra.
Kulesza Karol, Dr. z Suwałk.
Kuliński, Ks. Biskup z Kielc.
Kulikówski Mik. z Januszowców.
Kulikowski Mikołaj, z Januszowiec.
Kulikowski Karol, z Pawłówki.
Kulikówska Ant., z Dembówki.
Kulski, Dr.
Kunachowicz Konst. z Woroneża.
Kunkel Robert, z Warszawy.
Kuprewicz Antoni, R. D. z Linca.
Kurczyński Ludwik, z Juryszewa.
Kurkowski Tadeusz, z Woźniesieńskiéj Przystani.
Kurowska, ze Lwowa.
Kuszel Wanda, z Warszawy.
Kuszel Julian, z Niwisk.
Kuszel Lucyan, z Nowéj wsi.
Kuszelewski Franciszek, z Ożenina.
Kurtz Adam, z Ożarowa.
Kurzeniewski Wiktor, z Duboj.
Kurzykowsld, Heg. z Łęczycy.
Kwiatkowski Eugeniusz, Sędzia Honorowy z Bielc.
Kwiatkowski, Dr. z Kijowa 2 eg.
Kwiatkowski Julian, z Kamieńca Pod.
Kwiecień Feliks, z Dąbrowy Górniczej.
Kwiecińska Leopoldyna.
Kwiecińska Karolina, z Lewady.
Kwieciński.
Kwieciński F. z Czeczelnika.

L.

Laskowski Ksawery, z Warsza­wy.
Lappa Michał.
Lasofa Jan, Budowniczy z San­domierza.
Laursewicz Bronisław, z Łęczy­cy.
Leber, Dr. z Mikołajewa.
Leja Emilia, z Warszawy.
Lelewel Prot. z Woli Cygowskiej.
Lelewel Tadeusz.
Lembke Edward.
Lemański Kazimierz.
Leski Jan, z Olechowca.
Leśniewska Bronisława, z Warszawy.
Lesser Aleksander, Artysta Malarz z Warszawy,
Lesser Jan, Baron.
Lesser Stanisław.
Lesser Daniel.
Lesisz Romania, z Warszawy.
Leszczyński Jan Nepomucen, z Warszawy.
Leszczyński Roman, z Chochu­twy.
Leszczyński, Ks. Prof. Sem. z Lublina.
Leszczyńska Halina.
Leszczyński Józef.
Levittoux, Dr. z Warszawy.
Lewandowski, z Wojciechowa.
Lewandowski Józef.
Lewental Salomon.
Lewestam F. H., Prof. Uniwer.
z Warszawy.
Lewestam Henryk, z Aleksandrowa Pogr.
Lewiński Marceli, Dr.
Lewkowicz Kazimierz, z Rajk.
Löwe.
Libicki Leopold.
Ligocki Edward, z Odessy.
Lilpop Karol, Aptekarz.
Lion Wiktor, z Warszawy.
Lipczyński Kazimierz, z Płockiego.
Lipiński Stanisław, ze Stopnicy.
Lipiński Władysław, Dr. z Grójca.
Lisowski, z Warszawy.
Liszko Konstancya, z Warszawy.
Litwinowicz Ludwik, z Ujścia.
Liwski Jan, z Krasnopola.
Lochman Aleksander.
Luba-Radzimiński Zygmunt., z Sinek.
Lubątyńscy Laura i Władysław, z Krassówki.
Lubomirski Władysław, Książ.
Lubowski E. Literat, z Warsza­wy.
Lutyński Władysław.

Ł.

Łabęcki Józef, Urzęd. B. P.
Łagodziński E.
Łaguna Estella, z Siedlec.
Łańcucki Antoni, z Zahoroszczy.
Łaniewski Adam, z Warszawy.
Łaniewski-Wolk, z Sołtanowa.
Łaniewski M. z Mohilewa Pod.
Łapicki Julian, z Kruszyna.
Łapiński Ludwik.
Łaszewska Kornelia, z Odessy.
Łasiewicki Antoni.
Łebkowski Władysław, z Pęcła­wic.
Łempicki, Ks. A. z Kuczborka.

Łempicka Franciszka, z Zalesia.
Łempicki, z Płońska.
Łepkówski Józef, Dr. Prof. Un. Jag. z Krakowa.
Łępicka Józefa, z Rynka.
Łojewski Konstanty, z Tomaszowa Lub.
Łoś Jan, z Klembowki.
Łoski Józef, z Niwisk.
Łotocki Leon, z Kijowa.
Łowicki Maciéj, Dr. z Nurczyka.
Łowieniecki Cezary, z Petersburga.
Łowieniecka Anna, z Horodnic.
Łubkowski Roman.
Łukaszewski Franciszek, z Raciąża.
Łuniewski Kazimierz, Literat.
Łuniewscy Edwardowie.
Łuszczewski Bronisław, z Jeżówki.
Łuszczewski Jan Paweł, z Pęcic.
Łuszczkiewicz, z Tambowa.
Łychowski Antoni, Obywatel Powiatu Lityńskiego.
Łysiński Aleksander, b. Członek Senatu, M.

M.

Maciejewicz Józef, Insp. Szkół z Orła.
Machnicki, Eksp. z Koła.
Machnaur Jan Wacław.
Mackiewicz Jan, z Wilna.
Majcherski, Ks. Proboszcz z Jasiennicy.
Majewski, Inżynier z Warszawy.
Majewski N. Vice-Regens Sem. z Lublina.
Majewski Hipolit, Wynalazca kr. amer.
Makarowicz Antoni, z Warszawy.
Makowski Urz. Teleg. z Aleksandrowa Makulec Jan.
Maleszewski Tytus, Art. Malarz z Warszawy.
Malewski, z Wilna.
Malewski Gustaw, Rad. R. Gub. z Kutaisu.
Malkiewicz Donat, Dr. z Nieświeża.
Malicka Marya, z Niemirowa.
Malinowski, z Okszowa.
Malinowski Bolesław, Leśniczy z Warnawina.
Malinowska Kazimiera, z Trojanki.
Malinowska Anna, z Wilna.
Małdorski Jan.
Mankiewicz, Ks. Przeor K. Dominikanów w Lublinie.
Marchocki, Hr. z Lubomiły.
Marchocki Klemens, z Krzeska.
Marchwińska Paulina.
Markiewicz Piotr, Kand. Nauk His. Fil. z Denhofówki.
Markowski, z Huby.
Markiewicz WI. Dr. Adwokat z Krakowa, 2 egz.
Martyszewski Edward, z Nowego Dworu, 2 egz.
Matuszewski Leon, z Warszawy.
Mazarakowa Olimpia, z Ułanowa.
Mazowiecki, z Lublina.
Mazurkiewicz Gustaw, z Niedrzwicy.
Mazurkiewicz Justyn, z Narbuciszek.
Mejer Kazimierz, Adwokat przysięgły.
Meleniewski Feliks, z Narajówki 2 egz.
Mellerowicz, Urz. Komory z Rewla.
Mężeński Ludwik, ze Swobody, Mianowski, Dr.
Mianowski Walenty, z Łyszkowic.
Miaskowski Henryk, z Makarówki.
Miączyński Józef, ze Lwowa.
Miączyński Mieczysław, Hrabia z Trąbczyna.
Miączyńska, Hr.
Miecznikowski Aleksander.
Miecznikowski Antoni, Ks.
Michałowska Michalina. z Bikiewicz.
Michalski, Ks. z Warszawy.
Michałowska Hersylia, z Rakiszek.
Michałowski Kazimierz, U. D. G. T. K. Z.
Michałowski Ant. z Horbakowa, Michałowska Ludwika.
Miedzianowski Eugeniusz, z Gruszkowa.
Mieleszko-Maliszkiewicz, z Żytomierza.
Mielżyński Wład. Hr. z Rozkoszy.
Mierzanowski.
Mierzejewski, z Radomia.
Mikulski, Kupiec z Kalisza.
Mikłaszewicz, Aptekarz z Rożan.
Mikułowski Maurycy.
Mikułowski Edmund.
Milikont-Narwojsz Otton, z Ryszkor.
Millard Romuald, z Elizawetgradu.
Miler Józef, z Suwałk.
Milikowski, Księgarz ze Lwowa.
Mila, czewska Julia, Ob. Pow. Nowogrodzkiego.
Miłkowski Seweryn, Obywatel z Żytomierza.
Miniewska Teresa.
Minkiewicz Jan, Gł. Chir. Kauk. armii, z Tyflisu.
Minter Karol Juliusz.
Mirowski A. z Suchéj Woli.
Mirecka Marya (Szeliga), z Głębokiego.
Mirecki Szeliga Michał, z Peńskich.
Misiągiewicz Fr. Prof. Gimn. Suwałk.
Misiągiewicz Kajetan, Farmaceuta z Sierputowa.
MisiilSki, Ks. Kanonik z Lublina.
Misiewicz, z Wilna.
Misiewicz Stefania, z Juszek.
Mizgier Franciszek, Dr. z Poddębic.
Młocki Alfred ze Lwowa.
Moczarski Aleksander, z Lipcowa.
Moczulski Kazimierz, z Uglicza.
Modlińska Natalia z Zdzitowieckich.
Modrzewski, Budowniczy z Siedlec.
Mogielnicki Br. z Borowic.
Mogilnicki A.
Mojcho, R. St. z Warszawy.
Mokrzycki Ludwik, Dr. z Wilna.
Molski Ignacy, Dr. z Włodzimierza.
Monkiewicz, z Petersburga.
Monkiewicz Fran. Kupiec z Berdyczewa.
Montresor.
Morgulec Teodor, Obyw. Pow. Berdyczowskiego.
Mordasiewicz Ant. Dr. z Chojnik.
Moro Antoni, z Szawel.
Mostowski Adolf, z Mytnik.
Moszyński Wład, z Wilna.
Moszyńska Józefa, z Sieniawy.
Moszczeński Wiktor, z Zielonko wa.
Mozejko Tytus, z Wilna.
Murawleki Józef, z Sulina.
Murzynowski Konstanty, ze Stolca.
Muśnicki Mieczysław, z Tomaszowa L.
Muszyński Alfons, z Warszawy.
Mutniański Michał, Aptekarz z Makowa.
Muraszko Franciszek, z Samary.
Mysłowski Kajetan, z Daszkowiec.
Mysłowski Michał, z Proskurowa.
Mystkowski Piotr, Ks. Proboszcz z Wierzbna.
Myszkowski.
Myszkowska Walerya, z Dłutowa.
Mysyrowicz Jadwiga.

N.

Nagórny Antoni.
Narkiewicz-Jodko Edward. z Niechorełego.
Naruszewicz Ferdynand, z Winupi.
Nawojewski A. z Maryampola.
Nawrocki G. W. Inżynier z Berlina.
Nebelskie Marya i Józefa, z Rudek.
Nelkenbaum Julian.
Nelkenbaum Henryk.
Netto Ksawery.
Nejman Stanisław, z Ekaterynburga.
Neuman H. Księgarz z Włocławka, 5 egz.
Niedziałkowski Stanisław.
Niekraszewicz Aloizy, z Wilna.
Nielubowicz Władysław, z Mutwicy.
Niemojewska Helena, z Oleszka.

Niemorszański Bolesław, z Uszy.
Niemyski Ks.
Niepokojczycki, z Latyczewa.
Niepokojczycki, z Dobry.
Niewęglowski Adolf, z Odessy.
Niewęglowski Oktawian, z Ławrówki.
Nikitowicz, Sztabs Kap. z Taratinskoi.
Nikorowicz Emilia, z Rossochowaty.
Niniewska, z Kalisza.
Niwiński Adam, z Niwina-Zakrzewa.
Nizieński Ignacy, z Warszawy.
Niżyński.
Noakowski Wł. Regent z Nieszawy.
Noiszewski Ks. Vice-Regens Sem. z Lublina.
Noniewicz Edward, z Sochaczewa.
Norejko F. T. z Penzy.
Nosalewski Kalikst, z Tynny.
Noskowski Jan, z Warszawy.
Noskowski Bronisław, z Rykowa.
Nowacki Seweryn, z Wyszogródka.
Nowakowski Janusz Ferd., Dr. z Warszawy.
Nowakowski.
Nowakowski Michał, z Parczewa.
Nowakowski Jakób, Sędzia Pok. z Grocholic, 2 egz.
Nowicki Ludwik, z Kazania.
Nowicki Aleksander, z Sewastopola.
Nowicki Feliks, Budowniczy z Łomży.
Nowicki Józef, z Mark.
Nowicki Antoni, z Nieświastowa.
Nowiński St. z Wiednia.
Nowicki Wawrzyniec, Dr. z Białéj Gliny.
Nowolecki Aleks.
Nowolecki Aleksander.
Nowosielski, z Błogocić.
Nowosielski Julian.

O.

Obrąpalski Józef, z Horytnicy.
Obodziński Teodozy, z Petrozawodzka.
Obrąpalski Józef.
Obidziński Teodozy, Profesor z Petrozawodzka.
Obrąpalski Franciszek, Ks. z Orla.
Ochenkowski Karol, z Skrzeszewa.
Ochocki Józef, z Huminiec.
Oczesalski Klemens, Sekretarz Pow. Łowickiego.
Odechowska, z Kalisza.
Odelski Lubomir.
Odyniec Edward, Literat z Warszawy.
Okolski Antoni.
Okołow Cezary, Dr. z Prużan.
Okuszko Kaz. z Norzycy.
Olendzki St. z Zamościa.
Olędzki Romuald, Podpuł. z Orla.
Oleski Nazaryusz, Ks. Przeor Dominikanów.
Oleszkiewicz Robert, z Obidima.
Oleszkiewicz Adam, z Charkowa.
Olszamowska, z Kostenicy.
Olszański Adolf, z Dziadowszczyzny.
Olszewski Andrzej, z Szarogrodu.
Olszewski, z Bendzina.
Olszyński Marcin, z Warszawy.
Ołtarzewski Władyslaw, Naucz. Muz. z Razania.
Omiecińska Cecylia, z Warszawy.
Onichimowski nowski Ignacy, z Lipowéj.
Onufrowicz Br. Członek Sądu Okr. z Samary.
Opoczyński Ludwik, z Syczewki.
Oraczewski, Inżynier z Sieradza.
Oranowski Leon, R. D. z Kazania.
Orda Napoleon, z Albrechtowa.
Orda.
Ordega.
Orgelbrand Hipolit.
Orgelbrand Mieczysław.
Orłowski Ludwik, Ucz. Gim. Lub.
Orzechowski Stanisław, z Kitajgorodu.
Orzechowski Włodzimierz, z Bugajewki.
Orzechowski Franciszek.
Osiecki Józef, z Czerniejowic.
Osiecki Godfryd, z Nowomirgorodu.
Osiecki, z Lublina.
Osipowicz Jan, z Mozyra.
Oskierko Alfons, Pułk. z Ruszon.
Ossowski Julian, z Warszawy.
Ossowska Marya.
Ostrowski Fr. Dr. z Olgopola.
Ostrowski, Generał z Piórkowa.
Ostrowski Aleksander, Prezes Komitetu T. K. Z.
Ostrowski Krystyn, z Paryża.
Osuchowski Michał, z Trzeciak.
Oszmieniec Marya, z Rokiszek, 2 egz.
Owczarski Konstanty.
Ozimiński Ks. z Rudna.
Ożarowski, z Sejn.
Ożegalski Stanisław, z Bolechowic.

L.
P.

Pac-Pomarnacki Wacław, z Wederowszczyzny.
Pachniewski Mikołaj Kalikst, ze Snieżkowa.
Padlewska Emilia, ze Sledzi.
Padlewska Antonina z Krakowa.
Pajewski, Dr.
Pakosz Karol.
Pałuski, z Pliszkowa.
Panasiewicz Jan, Aptekarz z Łowicza.
Panczyński Wojciech, R. H. z Jędrzejowa.
Pankiewicz Jan.
Papieski Leon.
Papi Jadwiga.
Papłoński Jan, Rz. R. St.
Paprocki Emeryk.
Paprocki Teodor.
Paskal Ludomiła, z Szyrokiego Karamysza.
Paskal Ks. z Tarłowa.
Paszkiewiczowa Monika, z Łapy.
Paszkiewicz Ks. z Tarnorudy.
Paszkowski Stan. Ucz. IV War. Gim.
Paszkowski Kazimierz, z Pskowa.
Paszkowska Janina, z Kropiwny.
Paszkowski, z Łukowych.
Patro, Ks. Kan. z Lublina.
Pawełek Stefan, Insp. Gim. w Łowiczu.
Pawlicki Wł. Dr. z San-Francisco.
Pawliszak Fr.
Pawłowski Adam, z Szepietówki.
Pawłowski Adam, R. St. z Kremieńczuga.
Pawłowski Ks. z Płocka.
Pawłowicz Mścisław.
Pawłowicz, Sędzia Gmin. z Maryampola.
Perczyński Kazimierz, ze Snitówki.
Peschke Dr.
Pęczelski Jan.
Pędkowski Mieczysław.
Petrycki Henryk, z Żytomierza.
Piasecki Maurycy.
Piaskowski Mikołaj, Kupiec z Berdyczowa.
Piasecki Władysław, z Sochaczewa.
Piątkowski Henryk, z Paryża.
Piątkowska Janina, z Nowéj Grobli.
Piekarska Amelia, z Mińska Gub.
Pieślak Konstanty, z Rygi.
Pietkiewicz Leon, z Wielkich Graz.
Pięczewski, Dr. z Woroneza.
Pigłowski Konstanty, z Nietuliska.
Pilawska Franciszka, z Janowicz.
Pilchowski Wincenty.
Pilichowski Jan.
Pilecki Wincenty, Urz. Dr. Żel. z Charkowa.
Piotraszko Fr. z Kaińska.
Piottuch Antoni, z Staszkuciszek.
Piotraszewska Wilhelmina, z Lisowicz.
Piotrowski Wincenty, Dr. z Łucka.
Piotrowscy Kazimierz i Walerya.
Piotrowski Józef, Dr. z Władysławowa.
Piotrowski Łukasz, z Warszawy.
Piotrowski Walenty.
Piotrowski Andrzej, z Warszawy.
Piotrowski Ludwik, z Jeziorańskiej Fabr. Cukru.
Piotrowski Jan, Ucz. Chełm. Gim. z Włodzimierza.
Pląskowski Romuald, z Warszawy.
Pleszkowski.
Plewiński Leon, z Szyrokiego Karamysza.

Pliszczak, Ks. z Kamieńczyka.
Płoński, z Łomży.
Płotnicki Bolesław, Obyw. Pow. Skwirskiego.
Pług Adam, Literat z Warszawy, 3 egz.
Podczascy Stanisław i Antoni, z Zawad.
Podgórski Andrzej, z Olszany.
Podhorski Włodzimierz, z Korzowy.
Podhorski Edmund, z Krzywego-Jeziora.
Podlewski Waleryan, ze Lwowa.
Podlewski E. Rad. ze Lwowa.
Podrezowna Walerya, z Rygi.
Podymowski, z Ługińskiego Zawodu.
Pogorzelski, Dr. z Opatowa.
Poklewski Koziello Gustaw, z Koweniowa.
Polaczek Jan.
Polaczek Ant. Geometra z Węgrowa.
Polkowski Michał, z Telengina.
Polkotycki Władysław.
Polubińska Idalia, z Zwienczatki.
Ponikowski Cezary
Popiel Jan, Dr. ze Lwowa.
Popławska, ze Struży.
Kotkowa.
Popławski Jan, z
Popławski Henryk, z Wilna.
Poraziński St. z Sobolówki.
Poraziński, z Wilma.
Potkański Kalikst.
Potkański Waclaw.
Potocki Konstanty, Hr. z Pieczary, 10 egz.
Potocki Wincenty.
Potworowski Piotr, Inż.
Prawocheński Roman St. z Birucza.
Pożerski, Dr. z Woroneża.
Preiss Aleks. Prez. Adm. W. T. Dobr.
Prendowska Jadwiga, z Ostrowia.
Priebatsch, z Ostrowa, 3 egz.
Pronaszko Mieczysław, z Warszawy.
Proszyński Jan, z Smoleńska.
Protasiewicz, z Prość.
Próchnicka Marya, z Niegorelego.
Próchnik.
Prószyński Wincenty, z Charkowa, 5 egz.
Pruszyński Piotr Ursyn.
Pruszyńska Wanda, z Kaniowa.
Pruszyński Wacław, ze Zwirdzina.
Pruszyńska Honorata, z Krzemieńca.
Przegaliński R. A. z Kraśnika.
Przesmycka Zuzanna, z Niemirowa.
Przesmycki Wacław, z Równa.
Przesmycki Ks. Wik. Kat. z Lublina.
Przestrzelski Romuald, z Kamieńca Pod.
Przezdziecki Konstanty.
Przyłęcka Michalina.
Przyłęcka Marya, z Bołchowa.
Przyjemski Konst. z Warszawy.
Przystański, Dziekan War. Uniw.
Psarski Ignacy, z Janówka.
Pszanowski A. z Potoczka.
Puciata Ant. z Mira.
Pudzinowicz Aleks. Dr. z Charkowa.
Puryszko Adam, Ks. z Bogusławia.
Puzyna Paweł, z Wielkich Grusz, 2 egz.
Pytowski, z Drzewicy.

R.

Radliński Adam, z Efremowa.
Radomski Feliks.
Radomski Aleksander. Dr. z Ulanowa, 2 egz.
Radomski Boleslaw, Adwokat, z Charkowa.
Radomicka Marya, z Buchowicz.
Radomyski Edmund, Ks.
Radoszewska Józefa.
Radoszewski Aleksander.
Radziński Julian.
Rakowski Bolesław, Ks. z Uciany.
Rakowski Eugeniusz, z Żytomierza.
Rakowska Karolina, z Nabroża.
Rakowski Fortunat, z Bugajewki, 2 egz.
Rakowiecki Jarosław.
Rapacki Wincenty, Art. Dram.
Rapacki Franciszek, Regent.
Rapacki Jan, z Apolina.
Ratel Józef, Porucznik ze Starego Oskała.
Ratuld Kazimierz.
Rawa Maryan, Student z Odessy.
Rawska, z Rawy.
Rawicz Józef, z Warszawy.
Razniewski, Dr. z Sieradza.
Rączewski Adam, z Czyrkowa.
Rdulłowski Kazimierz, z Odachowszczyzny.
Rechlik Ks.
Redakcya Kroniki Rodzinnéj, 2 egz.
Redakcya Żywopisnawo Oboźrenia, z Petersburga.
Regamey Marya, z Kijowa.
Rembiesz Franciszek, z Warszawy.
Rejcher Edward, z Aleksandrowa Pogr.
Rejchman Mikołaj, Dr. z Irkucka.
Reszke Jan.
Resler K. (junior).
Reszyff Dr.
Reutt Michał.
Reutt Ludwika, z Dewelewszczyzny.
Richter F. H. Księgarz ze Lwowa, 2 egz.
Rochański Leon, z Warty.
Rode Jan, Dr. z Tomaszowa.
Rodzewicz Jan, Inżynier z Mohilewa.
Rode Adam, ze Stawisk.
Rodkiewicz.
Rogowski Dominik, Urzędnik z Lublina.
Rogalski Ludwik, z Nowéj Aleksandryi.
Rohozińska Oktawia, z Kupiela.
Rokossowski Tomasz.
Rokicka Felicya, z Kobrynia.
Rolle, Dr. z Kamieńca Podol.
Romocki Ludwik. Radca T. K.
Romański Jan, z Uladówki.
Rosołowski Edward, z Białéj-Cerkwi.
Rostkowski Wiktor, R. Dworn z Sienna.
Rosenfeld Arnold.
Rosicki Jan, z Gosławic.
Rościszewski, Obyw. Ziem.
Roszczewski Piotr, Obyw. z Gub. Charkowskiéj.
Roszkowski B.
Rotarski Feliks, z Rudzieńca, 2 egz.
Rott L., z Saunik.
Rotblat.
Rotkiewicz.
Rowiński Gustaw.
Rozemberg Leontyna, z Kamieńca Podol.
Rosenberg Ludwik, Dentysta.
Rozmanith.
Roska Marya, z Tałałaja.
Bertold, Ob. Pow. Taraszczeńskiego.
Rozniatowski Rudolf, z Mohilewa Podol.
Rozwadowska Antonina, z Bołoczyc.
Rozniecki Ant. z Jarmoliniec.
Rożyński Michał, z Boszczyńska.
Różański Gustaw.
Rudzki Karol, z Dłużniewic.
Rudziński Jakób, z Białéj-Cerkwi.
Rudnicki Adam, Ob. Pow. Kamienieckiego.
Rulikowski Edward.
Rusiecki Bartlomiej. z Jędrzejowa.
Rusiecka Marya.
Rutkowski St.
Rutkowski, z Krakowa.
Rutkowski Władysław, Ks. z Druż.
Rutkowski Konstanty, Lekarz Miasta, z Saratowa.
Rużycki Edward, z Iwankowa.
Rybarski Walery, Budowniczy z Maryampola.
Rydzykowski Franciszek.
Rykowski Teofil, z Rostkowa.
Rykowski, z Siedlec.
Rypiński Feliks, z Carskiego Sioła, 2 egz.
Rysiński A. z Smoleńska.
Rzążewski Adam.
Rzekanowski, Ks. z Kowalewa.
Rzeszotarski Ludomir, z Milewka.
Rzewuska Marya, z Krzemieńca.

S.

Sabiński Otton, z Żmerynki.
Sąchocki M. R. St.

Sadkowski Antoni Rz. R. St.
Sadkowski K. J. Aptekarz z Turek.
Sadowski Ludwik, z Balina.
Sagatowski Edward, z Nieteczyniec.
Sajkowski Kaz. Ks. Dziekan z Oszmiany.
Sakowicz W.
Sałacki, Pułkownik z Groźnego.
Samulski, Ks. z Cieszęcina.
Sarnecki Teofil.
Sąsiecka Adela, z Szenderan.
Satalecki Adolf.
Sawary Józef.
Sawicka, z Mińska, 2 egz.
Sawicki Mikołaj.
Sawicz-Ryczgorski Norbert, z. Nucha.
Sciepura Stefan, z Tyflisu.
Schmidt Ludwik, Dr. Med. z Lublina.
Schmidt Wł. ze Lwowa.
Schmidt Bronisław.
Schobicki Michał, z Jankowic.
Schurr Władysław.
Seffer H. Dr. z Sorok.
Sejfman, Dr. z Kazania.
Sejfarth i Czajkowski, ze Lwowa 5 egz.
Sękowski J. z Siedliszcza.
Semiradzki Fr. Dr. z Nowogródka.
Sennewald, 3 egz.
Serednicki Teodor, z Wierzchowisk.
Serafiński.
Serkowski Ignacy, z Mojówki.
Siarkowski Wł. Ks. z Kielc.
Siciński, Ks. z Paska.
Sidorowicz Ant. z Denhofówki.
Sidzińska Lucyna, z Dębowicy Gułowskiéj.
Siemaszko Józef, z Kiszyniewa.
Siemaszko Jadwiga, z Działowa.
Siemaszko Zygmunt, z Strzelnik.
Siemienkiewicz, z Kijowa.
Sienkiewicz Ludwik, z Łomży.
Sieradzka Józefa, z Siedlec.
Sierzputowski Kamil.
Siezieniewski Ant. Dr. z Rosiew.
Sikorski, z Mohilewa.
Sipayłło Józ. z Tadulina.
Skalski A. Urzęd. Komory w Rewlu.
Skalski W.
Skąpski Karol.
Skarbek Józef, Hr. z Osięcin, 5 egz.
Skarbek Karolina, Hr. z Osięcin.
Skarbek Henryk, Hr. z Grodziska.
Skarbek Mieczysław, Hr. z Wargowa (Ks. Pozn.)
Skarbek Bolesław, Hr. z Drzazgowéj Woli.
Skarzyńska Kornelia.
Skarzyńska Joanna, z Warszawy.
Skarzyński Edmund, z Warszawy.
Skawiński Edward, z Talnego.
Skibiński Józef, z Warszawy.
Skirmunt Konstanty.
Skiba Paweł, z Winnicy.
Skibniewska Marya, z Wołkowiec.
Skibniewska Wanda.
Skólimowska, Właśc. Dóbr.
Skólimowski Piotr, z Woźnik.
Skomorowski T.
Skarkowski Kazimierz.
Skorupski Mikołaj, z Mozyra.
Skotnicka M. z Gosławia.
Skotnicki Saturnin.
Skowroński Julian, z Plant.
Skrobecki Henryk, z Kliniszek.
Skrzypiński Piotr.
Skrzypkowski Henryk, z Wilkowa.
Skrzyński Jan.
Skwarc Wł. z Słupi Nadbrzeżnéj.
Slaska Bronisława, z Rzeplina.
Slaski, Aptekarz z Janowa Lub.
Sleszyński Jan, z Odessy.
Slewińska Marya.
Sliwiński, z Kijowa 2 egz.
Sliwiński Jan, Radca K. T. K. Z.
Slósarski Józef, Ks. Pr. z Krzymowa.
Sławianowska Emilia.
Sławiński, Prof.
Sławiński Adam.
Słomczyński Ks. W. Kat. z Lublina.
Słoniewski Józ. Kaz. z Swoż.
Słoński, Aptekarz z Kamionki.
Słubicki, z Lubstowa.
Słupecka Aloiza, z Krasny.
Smiarowski Józef, Asesor Sądu w Łomży.
Smiarowski Maryan, Patr. Tryb. w Łomży.
Smiotanko Dyonizy, z Moskwy.
Smieżeńska Marya, z Kopeła.
Smidowicz Józef, z Szydłowiec.
Smoczarski, z Mszczonowa.
Smorczewski Adolf z Zdziannego.
Śniegocki Konstanty, Mag. far. z Sterdyni.
Sobieniewska Salezya, z Chocimia.
Sobocki Ludwik, z Poczawiniec.
Sobolewski, Ks. z Petersburga.
Sobolewski Ant. Mag. Farmac. z Radzymina.
Sobolewski Leopold, z Łomży.
Sobotkowski Ksawery, Dr. z Wilna.
Socha Chomętowski Bolesław, z Rosuszek.
Sokolnicki Wincenty, z Ohryskowiec.
Sokołowski Wł.
Sokołowski Eustachy, z Sadlina.
Sommer Wojciech, Agent B. P.
Sorosiek Konstanty, z Newlan.
Sosnowski Antoni, z Rypna.
Sośnicki Antoni, z Krasnopólka.
Sowiński Albin, z Białéj-Cerkwi.
Sowiński Leonard, Literat.
Stachowski St. z Warszawy.
Stachowski Ant. z Warszawy.
Staczyński Rudolf, z Kalnika.
Staniewiczowie, z Czekiszek.
Staniewski, z Grabowa.
Stanisławski Józef, Dr. z Sieradza.
Stanisławski Kazimierz.
Stanisławski Ant. Prof. Uniwer. w Kazaniu.
Staniszewski Maurycy, z Medwedówki.
Staniszewski Wiktor, Dr. z Brześcia Lit.
Stankiewicz, z Suwałk.
Stankiewicz Józef, z Horodzic.
Stankiewicz Dyonizy. Dr. z. Tulczyna.
Starckman Julian.
Starkl Ant. z Białogródki.
Starorypiński Karol, 2 egz.
Starzeński Kaz. Hr. R. K. T. K. Z.
Stawiski Edmund, R. K. T. K. Z.
Stecki, z Babina.
Stecki Wł. z Żytomierza.
Stecki Tadeusz Jerzy, Hr.
Stefanowska Karolina z Kobrynia.
Stefanowicz Albert, Dr. z Baku.
Stefanowicz Pelagia, z Poniatowszczyzny.
Stępkowski Mikołaj.
Stępniowski Waleryan, z Kołodna.
Stemberth.
de Stietko Aleksander, z Wasilkowa.
Stodulski, z Warszawy.
Stojanowski Jan, z Sanik.
Stołągiewicz Ignacy.
Stomma.
Stopelle Feliks.
Strąbski Ignacy. Aptekarz z Druskienik.
Strasburger Roman.
Strawiński Adam, z Mirowszczyzny.
Straszyński Józef, z Kijowa.
Stromfeld Alfons.
Struve Henryk, Dr. Prof. Un. War. 2 egz.
Strojnowska Helena, Hr.
Strojnowska Teofila, Hr.
Strzelbicki, z Kielc.
Strzeszewski Fran. z. Arcelina.
Strzyżewski Aleks. Urz. D. Ż. W. W.
Studnicki Gizbert Adolf, z Dynaburga.
Studziński, Ks. Kan. z Lublina.
Stulc Wacław, Ks. Inf. Wyszegradzki.
Stypułkowski A. Ks. z Klembowa.
Stypułkowska Anna, z Równego.
Surmacki, Księgarz z Radomia, 3 egz.
Sulikowski Anzelm.
Sulikowski Karol.
Sulimierski Kornel, z Konecka.
Sulimierska, z Strachanowa.
Sulima-Samuillo St. z Berszady.
Sułowski, ze Sławomir.
Sunderland St.
Suski Piotr, z Giżyc 2 egz.
Suska Helena, z Włodzimierza Wołyń.
Suszyńska Józefina, z Małych Dolec.

Swaryczewski Mieczysław z Symferopola.
Swiątyński Waleryan, z Warszawy.
Swięcicki Wit. z Chołunieckiego.
Swiętochowski Leon.
Swiętochowski Ignacy.
Swiątkowska Izabella, z Berezówki.
Swiętorzecki Wiktor, z Zyzdry.
Swierzbieński Romuald, Dr. z Elizawetgrodu.
Swieżawski Ernest, z Warszawy.
Swieżawski Eustachy, z Łykowiszyna.
Swieżawski Fr. z Kadłubisk.
Swidrygiełło-Swiderski, z Kodnia.
Swidziński St.
Symonolewicz Dominik, z Białéj-Cerkwi.
Syrwid Wł. z Wilna.
Szabelski Michał, z Balty.
Szablewski St. Dr. z Nieświeża.
Szacki Ant. R. St. z Charkowa.
Szacka Marya, z Niemirowa.
Szadkowski Wawrzyniec.
Szadurski Paweł, z Kleszcz.
Szadurski Leon.
Szafnagiel Karol.
Szamborski Józef, z Litynia.
Szaniawski Wiktor, z Przegolin.
Szaniawski Leon, z Zamościa.
Szarewicz Elwira, z Kaczorów.
Szawkowski Aleksander, Ks. z Jaszczólni.
Szczerba Jan, z Skalbmierza.
Szczerba Ks. z Burzyna.
Szczeniowski Adam, z Siedliszcz.
Szczepanowski Michał, Ob. Ziem.
Szeffer Ks. A. z Sielc.
Szeffer Jakób, z Kułakowszczyzny.
Szemioth Józef, z Rygi.
Szenfer St. z Poniewicza.
Szerner Wł. z Mnichowa.
Szlązak Tomasz, z Sosnowca.
Szlenker Karol, 2 egz.
Szmidecka Ottylia, z Walęczewa.
Szmidt Apolinary.
Szmidt Aleksander.
Sznage Kazimierz.
Sznuk Konstanty, z Tomaszowa Lub.
Szołowski Józef, z Sosnowca.
Szostakowska Marya, z Adampola.
Szotarska Józefa.
Szpaczyński E.
Szpakowski Hilary.
Szpilewski Gustaw, Dr.
Szpręglewski Józef.
Szrednicki Ant. Ks. z Lubotynia.
Sztejner Felicyan, z Derażni.
Sztromberg Bolesław, Dr. z Carskiego Sioła.
Szukiewicz Atanazy, z Kurosiawszczyzny.
Szulc Ignacy, z Warszawy.
Szule Albert, Inżynier z Grodna.
Szulc Stanisław, z Kiszyniewa.
Szulgin Mikołaj, z Aleksandrowa Pogr.
Szulakowski Mieczysław, z Tomaszowa Lub.
Szuniewicz Florentyn i Feliks, z Padun.
Szumowski Aleksander.
Szuster Franciszek.
Szuszkowski Ignacy, z Hryceńków.
Szuszkowski Ks. Wik. Kat. z Lublina.
Szwagierko Feliks, z Brześcia Litew.
Szwarc Bolesław, z Maryampola.
Szwartz.
Szwander Adam, z Parszowa.
Szwatzer.
Szwejcer Bron. z Warszawy.
Szwejcewa Eufemia, z Warszawy.
Szwykowski Walenty, z Prużan.
Szyc Joachim.
Szydłowski Józef, z Krzywego.
Szymanowski Wacław, Literat.
Szymanowski Jan, z Tahanczy.
Szymanowski Teodor.
Szymański Wiktor, Inż. z Rostowa nad Donem.
Szymborski Adolf, Kas. Pow. z Makowa.
Szymkiewicz Józef, Dr. z Wilkomierza.
Szyszłlo Wincenty, Dr.

T.

Tabęcki Wincenty, Ks. z Wąsewa.
Tabęcki Konstanty. Włas. Dóbr.
Taczanowska Wanda, z Rudy.
Tąkiel Wacław.
Tąkiel Emma z Sławianowskich, z Rykał.
Talko, Dr. z Lublina.
Tannenbaum Kazimierz.
Tarczewski Feliks, z Kremieńczuga.
Tarnowska.
Tarnowski, Rotmistrz.
Taryani.
Tchórzewski Edward, Dr. ze Starego Konstantynowa.
Tęczyński Jakób, Dr. z Prużan.
Terlecki Michał, z Nowéj Uszyny.
Terpicki Mikołaj, z Czeczełówki 2 egz.
Thieme Stefan.
Thugutt Prakseda.
Thugutt August, Dr. z Łęczycy.
de Tilly Emilian.
Tock Ludwik, z Łomży.
Toczyński Maciéj, Radca Koleg. z Kiszyniewa.
Tokarzewski Szymon, z Galicza.
Tokarzewski Wacław.
Tokarski Jan, z Chojna.
Tolińska, z z Petersburga.
Tołkacz Włodzimierz, z Kujaw.
Tołoczanow Arkadii, z Suwałk.
Tomaszewski Grzegorz, Notar. z Chocimia.
Tomaszewski Ks. z Łukowa.
Tomaszewski Konst. z Ostroga.
Tomaszewski Ludwik, z Siedliszcza.
Tomaszewski Feliks.
Tomaszewski A.
Tomczak Antoni, Ks. Proboszcz z Gieczna.
Tomkiewicz Ig. Dr.
Trautzolt, Rad. D. S. T. K. w Suwałkach.
Trautzolt Edward, Księgarz z Suwałk.
Trenkler Henryk.
Trentowski Zygmunt, Not. z Nieżyna.
Trębicki Stanisław.
Trofimowicz Konstanty, z Brańska.
Trojanowski Maryan.
Trojanowski.
Truszkowski Józef, z Wielkopołoweckiéj.
Trypolski Jan, z Jurkowki.
Trütschel Wiktorya, z Korsunia.
Trzaskowska Aniela, z Włodzimierza Woł.
Trzcieniecki Maks., z Aleksandrowa Pogr.
Trzciński Leopold, z Rydzewa.
Trzebińska Aniela z Kupiela.
Trzeciak Adam, z Chreczawy.
Trzeszewska Jadwiga, z Karapysz.
Turczyńska L., z Stawiszówki.
Turek Andrzéj, ze Lwowa.
Turkiewicz St. Dr.
Turowski Stanisław, z Rybińska.
Turski Wincenty, z Wensanopola.
Turzański, z Kielc.
Twardzicki Seweryn.
Tyrchowski Władysław.
Tyszkiewicz Henryk Hr.
Tyszyński Aleksander, b. Profesor Sz. Gł. War. z Miasoty.
Tytz Jan, z Warszawy.
Tyzenhauzen Helena, Baronowa z Ostrołęki.

U.

Uczennice kończące pensye u p. Ziel. w Warszawie.
Uczennice kl. IV pen. p. Ziel. w Warszawie.
Ujazdowski Karol, z Nagórek.
Ulanicka Aurelia, z Tynny.
Urbański Józef, Ob. pow. Berdyczowskiego.
Uszyński Kazim., Kapitan z Charkowa.

W.

Wachniewski Wojciech, z Winnicy.
Wachowski Adolf, z Olgopola.
Wadowski, Ks. Sek. Kon. z Lublina.
Wagner Stanisław, z Lublina.
Wągrowski Karol, Dr. ze Lwowa.

Waksman Seweryna, z Korostyszewa.
von Waldoff Matylda, z Szarogrodu.
Walewski Wł. 2 egz.
Walewski Ludwik, z Pstrokonia.
Walewska Izabella.
Walewski Antoni, z Sompolna.
Waliewski, z Sierpca.
Walicki Adam, Dr. z Żytomierza.
Walicki Wł. Dr. z Mokwina.
Walicki Michał, z Suwałk.
Walicki Ludwik, Dr. z Jarosławia.
Wałecki Antoni.
Wandałowicz Adam, Rad. Kol. z Kamieńca Pod.
Wandałowiczowa Emilia, Obyw. z Bracławskiego.
Wardylska, z Kielc.
Warchałowski, Tow. Prok. Izb. Sąd. z Kazania.
Warszawski Ks. z Bychawki.
Wasilkowski, Lekarz Miasta z Timu.
Wasilkowski Ksawery, z Lassochowa.
Waśniewski, Pisarz Sądu, z Lipna.
Wasiutyński, Regent.
Waszkiewicz, Dr. z Jegoriewska.
Wartaszewski Marceli.
Wartski.
Wawelberg Hipolit, z Petersburga.
Węglewska Antonina.
Węgrzynowski O., z Fedorówki.
Wejss Stanisław, ze Lwowa 2 eg.
Wejtko, Radca Stanu, z Odessy.
Wejdlich Alfons, z Krzyżopola.
Weloński Kazimierz, Ks. Kan. z Brańczyka.
Wende E.
Wenda Józefa.
Wereszczyński Piotr Alek. z Petersburga.
Wereszczyńska Antonina, z Łanksodzia.
Wereżyński, Regent z Lubartowa.
Wertel Teofila, z Rossien.
Werner, z Karabczejewa.
Wern, z Kiełbasek.
Westfalewicz.
Wesołowski Józef, z Rytwian.
Węsierski, Obyw. Ziem.
Wetter, z Lublina.
Wetzlich Aleksander.
Wetzlich Maksymilian, z Warszawy.
Wężyk, z Rudki.
Wiechlińska, z Turka.
Wieczorkowski Józef, Prez. Tow. Os. Rolnych.
Wiechniakowski Józef, z Petersburga.
Więckowski Fr., Aptekarz z Augustowa.
Wielowiejski Kazim. Rad. Kom. T. K. Z.
Wielowiejski Ludwik, Ob. Ziem.
Wierzbowski Jan, z Dołmatowszczyzny.
Wierzbowski Gabryel.
Wierzejski A., Dr.
Widacka Franciszka, z Grodna.
Wilamowicz, Ks. Rek. Kośc. poBern. z Lublina.
Wilczewski Fr., z Jastrzębia.
Wilczewski Fr.
Wilczyńska Lucyna, ze Stanisławczyka Zab.
Wilczyński Br., z Aleksandrowa Pogr.
Wild Karol, Księgarz ze Lwowa, 2 egz.
Wilga Władysław, z Kamieńca Pod.
Wilkaniec N. Rad. St. z Lidy.
Wisłocki, Dr. Profesor.
Wisłocki Mikołaj.
Wiśniewski, Prof. z Warszawy.
Witkiewicz Teofil, z Wilna.
Witkowski E. z Białéj-Cerkwi.
Witkowski Walenty, Ks. Kan. Kiel. z Jędrzejowa.
Witkowski Józef.
Witowski Feliks, z Poczepiniec.
Wizbek Władysław.
Wierszyński, Ks. Kan. z Lublina.
Włodek Władyslaw.
Włodek Józef, Właśc. Ziem.
Włodkowski Seweryn, Sęd. Śled. z Obojana.
Wnorowski, Ks. Residens, z Lublina.
Wohll Henryk, z Irkucka.
Wojakowska Krystyna, z Kijowa.
Wójcicki Hipolit.
Wójcicki Hieronim, Rad. Hon. z Żytomierza.
Wójcicki Paweł, z Warszawy.
Wojciechowski Jan, z Charkowa.
Wojciechowski Jan, Dr. z Elizawetgradu.
Wojciechowska Seweryna, z Nosowa.
Wojciechowski Stanisław, ze Sopoły.
Wojciechowski S., z Oporowa.
Wojciechowski Al., b. Nac. Pow. z Sieradza.
Wojciechowski, Ks.
Wojczyński, z Rypina.
Wojda Kazimierz, z Warszawy.
Wojdacki Józef, z Kozienic.
Wojde, z Gub. Grodzieńskiéj.
Wojewódzki Eugeniusz.
Wojewódzki Justyn, z Warszawy.
Wojnarowska Julia, ze Starokonstantynowa.
Wojniłowicz Lucyan.
Wojniłowicz Edward, z Sawicz.
Wojtowicz Julian, z Massykwietyszek.
Wojtkiewicz Zofia, z Miłoszajec.
Wojtkowska Marya.
Wolańska Marya, ze Lwowa.
Wolle Ottomar, Geom. z Kalisza.
Wolski Wladysław, Dr. z Lisiczańska.
Wołkowicki, z Geniuszy.
Wołosiewicz Faustyn, z Białéj-Cerkwi.
Wołłowicz, Pułkownik z Rohotnéj.
Woszczyński, Ks. Pralat Kol. Zamoj.
Woszczyninowa Julia, z Kokoryczy.
Wotkowski, z Lublina.
Woźniakowski, z Rudy.
Wredt J. J. M. T. Z. z Sol.
Wróbel bracia, 2 egz.
Wróblewski Konstanty, z Siedlec.
Wróblewski Józef, z Petersburga.
Wroblewski, Ks. z Oszmian.
Wróblewski, z Kiełczygłów.
Wrońska Felicya, z Opinogóry.
Wrotnowski Lucyan.
Wrzosek Wojciech, z Smolech.
Wszelaczyński Stanisł., ze Lwowa.
Wydżga Kazimiera, z Tuczemp-Wojsławice.
Wszelaczyński Władysław, z Tuczemp.
Wykowski Władysław, z Wykowa.
Wysocki Franciszek, Dr. z Alagira.
Wysocki Wacław, z Odessy.
Wyrwicz W. z Petersburga.

Z.

Zaborowski Zygmunt, z Siedlec.
Zaborowski Ignacy, Emeryt.
Zaborowski Michal, z Siemiątkowa.
Zaborowski Ludwik, z Jabłonowa.
Zaborska Wincenta.
Zaborski Antoni, z Pozsuszwia.
Zagajewski Aleks., Prow. Farm. z Makowa.
Zahorski Justynian, z Warklan 2 egz.
Zajączkowski Adam.
Zakrzewski Władysław, z Starosielc.
Zakrzewski Aleks., Sędz. Śled. z Korsunia.
Zakrzewski, z Włocławka.
Zaleski Wilhelm, z Wodyczek.
Zaleski Marcin, z Warszawy.
Zaleski Tadeusz, z Warszawy.
Zaleski Ludwik, z Krzymosz.
Zaleski Tadeusz, ze Snieżnéj.
Zaleski Wincenty, z Warszawy.
Zamarski i Fröhlich, Księgarze w Bielsku, 2 egz.
Zaranek Piotr, z Witebska.
Zaranek Tadeusz.
Zaruski Zarząd Tow. Zgoda, z Płocka.
Zarzecki Józef, z Obol.
Zarzycki Henryk.
Zawadyński Tomasz, Obyw. Pow. Skwirskiego.
Zawadzki Stan., z Rossochy.
Zawadzki Stan., z Tatara.
Zawadzki Michał, z Słobótki.
Zawadzki Feliks, z Wilma 2 egz.
Zawistowski Józef, Rad. Kol.
Zawisza Maryan.
Zawisza Aleksander, z Połońska.

Zbikowski, Urzędnik.
Zbirochowski Kościa Herman, z Wólki.
Zbierzchowski I., z Matuszewskiéj Fab. Cukru.
Zbierzchowski Konst., Urzędnik z Siedlec.
Zdanowicz Paweł, Dr. z Bielska Grodz. Gub.
Zdanowski Jan, z Olgopola.
Zdybiowski W. Ks. z Szydłowca.
Zegrzda Feliks.
Zejdel Edward, z Kamieńca Podolskiego.
Zejtheim Jadwiga.
Zembrzuski Jan, z Mordów.
Zembrzuski Władysław, z Moniak.
Zengteler, Pisarz Kan. Ziem. z Radomia.
Ziegler Aniela.
Zieleniewski Piotr.
Zieliński Antoni, z Kościelnéj wsi.
Zieliński Julian.
Zieliński August, z Warszawy.
Zieliński A.
Zielińska Alina, z Białéj-Cerkwi.
Zieliński Juliusz, z Gradowa.
Zieliński Józef, Rad. D. T. K. Z.
Zieliński Kazim. Komis. Leśny z Maryampola.
Zieliński Józef, z Katarzyny.
Zieliński Władyslaw.
Zieliński Gustaw.
Ziembiński, Maszynista Kursko-Char.-Azow. D. Ż. 2 egz.
Zienkiewicz Konrad.
Zienkiewicz Biruta, z Żytomierza.
Znatowicz Edmund.
Zobern Władysław, Dr. z Rożanki.
Zuberbier.
Zubrzycki Jerzy, Ks.
Zuker A. Księgarz, z Radomia.
Zwoliński Mikołaj, z Piatyhorki.
Zwolski Seweryn, ze Lwowa.
Zydel Tomasz.

Ż.

Żaba Borys, z Ruszon.
Żabokliński Kazimierz, z Łosiatyna.
Żdżeński Wład., Prof.
Żdżarski Stanisław, Dr. z Słobodzka.
Żdżarski Teofil, z Sławęcina.
Żebrowski Stanisław.
Zebrowski Hilary.
Żeleński Władysław, Prof. Inst. Muzycz.
Żeromski Stanisław, z Razania.
Żmigrodzki Wacław, z Szepietówki.
Żmijewski Hipolit, z Mazowiecka.
Żochowska Anna, z Ostrołęki.
Żołońdź Arnold.
Żołtowski Adam, Hr. z Kocka.
Żórawski Daniel.
Żuk Edward, z Kremieńczuga.
Żuk Jan, z Popiny.
Żukowicz, Major z Lublina.
Żukotyński Feliks, z Przewrocia.
Żukowski Antoni, z Johaniszkel.
Żukowski Władysław, z Bohdanówki.
Żupański, Księgarz z Poznania, 3 egz.
Żurakowski Marek, z Astrachania.
Żurawlewiczowa Wincenta, z Lubczy.
Żygilewicz Wincenty, z Sorok.
Żyliński Ludwik, b. Marszałek.
Żyliński Hipolit, z Sol.
Żyndran Stefan, ze Lwowa.







  1. Dawna nazwa Wisły. (Patrz S. Klonowicza Flisa.)
  2. W okolicach Dobromila utrzymuje się dotąd podanie między ludem, że każdy umierający z Herbutów zamieniał się w orła. Pieśni Ludu Polskie i Ruskie, Serbskie, Czeskie i Słowaków w Węgrzech, stawiają dowody na podobne przemiany. W jednym z rękopismów polskich z 1526 roku znalazłem wzmiankę że córki przemożnego domu Pileckich, a do tego pierworodne, jeżeli zmarły przed zamąż pójściem, zamieniały si w gołębie: zamężne zaś w ćmę nocną, i ukąszeniem przepowiadały zgon każdemu z członków téj rodziny.
  3. Bosiljak (wasilek: Occimum basilicum Lineusza) ulubiony u Serbów w pieśniach, jak u naszego ludu ruta; a na całéj Rusi kalina i barwinek.
  4. Zawodzić, po serbsku: tuziti, jest to płakać straty umarłego. Dotychczas w Serbii matka za synem, siostra za bratem, przez trzy lata zawodzą, w pole wychodząc.
  5. Własne słowa Bartosza Paprockiego z dzieła: „Herby Rycerstwa Polskiego“, 1584 r.
  6. Godzisław Baszko, kronikarz.
  7. Kto przeczyta dzieło Ludwika Choquet wydane w Paryżu 1541 roku, znajdzie, że sztuka ta nie lepsza była w tym wieku we Francyi, jak u nas.
  8. Oczy uroczne, zapatrując się niemi na suche grochowiny, nie mogły szkodzić nikomu: grochowiny się jeno zsychały więcéj. Podobnie oczy bazyliszka, działały na rutę, skoro bowiem na nią spojrzał, całą utracała świeżość i zieloność.
  9. Lud utrzymuje, że płacz serdeczny przeczyszcza tego rodzaju oczy.
  10. Wyględy, wyraz starodawny, zamiast okna.
  11. Złe, ten wyraz ma u ludu wielorakie znaczenie; raz go używają, niechcąc użyć słowa djabeł; drugi raz znaczy chorobę., przez czary lub złego ducha zadaną. W przekleństwie: niech go złe spotka, wszystkie rodzaje nieszczęścia oznacza.
  12. Ojciec Chrzestny.
  13. Tom I.
  14. Kalendarz polski i ruski 1759 r. in 4-to.
  15. M. Gosławski, przypisy do poematu: Podole.
  16. Próg w chacie od pierwszéj izby jest wiele znaczącym, jak widzimy. Ruś tak go téż szacuje, że szczególnie się wystrzega, aby nań co nieczystego nie wylać.
  17. Pieśni ludu Biało-Chrobatów, Mazurów, i Rusi z nad Bugu. K. Wł. Wójcickiego t. 1 str. 89.
  18. Bachanalia, czyli dyalogi z intermedyami, reprezentowane na teatrach szkolnych, w jedne opus zabrane, 1640 in 4-to, II. Juszyński, C. 2 str. 391.
  19. Dzień św. Sebastyana uważają myśliwi za najpomyślniejszy, albowiem w nim nigdy chybić nie można.
  20. Gdy uderzenia krwi burzą czyj sen, wyciskają jęk lub krzyki, nazywa to lud że zmora dusi. Zmora ta ma być rodzaju ducha, który dosiada młodych parobczaków, i męczy dziewczęta. Aby cierpiącą osobę uwolnić od niéj, potrzeba zbliżyć się najciszéj z próżną butelką, i lekko ręką od głowy przesuwać, nadstawiając otwór naczynia; przy samych nogach go zatkać, a zmora w butelce znajdzie się czy w postaci pchły, lub odrobiny słomy. Tak schwytaną zmorę należy zakopać z butelką w ziemię, a osoba, na któréj ją złapano, wolną od téj słabości zostanie.
  21. Pobożniejsi, płachty takie, koszule swoje, lub dzieci, nie rzucają na drogę, ale zawięzują po krzyżach czyli figurach.
  22. Nouv. Ann. des voyages, mai 1826.
  23. Wino mocne węgierskie.
  24. Pieśni weselne Mazowieckie i Sandomierskie.
  25. Czasopism naukowy 1829 r., zeszyt pierwszy.
  26. Przysłowia K. Wł. Wójcickiego, 1830 r., Tom 3-ci.
  27. Rękopism Joachima Possel’a, mający napis: „Historia rerum polonicarum et pruthenicarum ab anno 1388, ad annum 1623“; wielkości arkuszowéj, posiadał księgozbiór puławski. Rzecz pisana jest po łacinie, i wiele ważnych wiadomości zawiera. Z niego ten wyjątek spolszczony o Twardowskim. Joachim Possel był lekarzem i nadwornym historyografem króla Zygmunta III-go (Obacz: „Obraz wieku Zygmunta III-go.“ Fr. Siarczyńskiego).
  28. Ms. Possel’a, str. 132.
  29. Magus et praestigiator; tym go wyrazem łacińskim Possel mianuje.
  30. Historya biblioteki Uniwers. Jagiel. str. 108.
  31. Pisze St. Rostowski: Lithuanicarum Soc. Jesu historiarum pars 1 pag. 49.
  32. Czasopism naukowy.
  33. W tém zwierciadle Twardowski pokazywał czary,
    Bogu jednak należne oddawał ofiary. (Przekład P. L.)
  34. Przysłowia K. Wł. Wójcickiego t. 3, str. 134.
  35. Umieszczoną jest w tomie IX Dziennika Warszawskiego na str. 204.
  36. Wyrażenie to poszło w przysłowie, dla pokazania odległości miejsca. Piotr Kochanowski, tłómacz „Jerozolimy wyzwolonéj Tassa“, chcąc dosadnie wydać, jak daleko pędzono brańców chrześcijańskich, mówi: drugich pędzili aż na Ukrainę. Teraz podobnego wyrażenia: Niedaleka Ukraina, używamy w przeciwnem znaczeniu, ukazując blizkość miejsca to niedaleka Ukraina. Wszakże to nie na Ukrainę.
  37. Czerwone tak lud zowie czerwone złote, podobnie jak Ruś czerwońce nazywa.
  38. Student.
  39. Kozik, rodzaj małego noża składanego, zwany inaczéj Cygankiem, który lud nasz zawsze przy pasie na rzemyku nosi.
  40. Czarna-góra, Czorno-hora, w Galicyi, w cyrkule Kołomyjskim, od niepamiętnych czasów znane siedlisko Opryszków.
  41. Kamieniec, tak zowie lud tameczny miejsca koło stawów, jezior i wyżarów gdzie dosyć kamieni leży.
  42. Mysiarki, tak Ruś nad Prutem zowie orzechy laskowe, które sobie myszy polne zagrzebują, a te tamtejsi wieśniacy wykopują.
  43. Drzymota, po rusku drymota, nie jest to sen zwyczajny, lubo go zawsze poprzedza. „Kiedy kogo drzymka napadnie“ jak lud mówi, „może wszystko słyszéć i często widziéć: przeciwnie we śnie nic nie usłyszy ani uwidzi“.
  44. Tamaryndy, daktyle leśne.
  45. Tu właściwie należałoby przerwać powieść, przytoczoną jedynie dla porównania z nasz klechdą, dalszy już ciąg i koniec albowiem, nie mają żadnego z nią związku.
  46. Hymis quida VII.
  47. Quida Sigurdar XIII.
  48. Wafthrud nis mal II.
  49. Quida Sigurdar XIV.
  50. Dämesaga 51.
  51. Dämesaga 52.
  52. O zamawianiu i czarowaniu strzelb i oręża, wspominają kroniki nasze. Tatarki umiały tak rusznice czarować — jak pisze Bartosz Paprocki (Herby rycerstwa polskiego 1584 r.) — że żadna nie wystrzeliła. Pod Piławcami, pamiętnemi klęską wojska koronnego, na białym koniu poprzedzała Bogdana Chmielnickiego czarownica, i pomagała głównie jemu do zwycięztwa. (Rękopism współczesny). Między strzelcami wiele krąży powiastek i tajemnic, jak słowem zaczarować strzelbą. W Szkocyi krążyły pieśni, które uśmierzać miały wiatry i burze.
  53. Runa Capituli, czyli Runathattr Othins.
  54. Jenżibaba, rodzaj czarownicy. Lud nasz złą niewiastę nazywa Jędza-baba. „To prawdziwa Jędza-baba“. W uniesieniu i poswarkach często słyszéć: O! przeklęta Jędza-babo. Słowaki wiele powieści mają o Jenżibabach. Wedle ich wyobrażenia są pyskate, nos duży jak garnek, mieszkają w lasach i jaskiniach, najwięcej do czynienia z myśliwemi mają dla tego, że ci umieją czarować, a i one czarodziejstwu oddane.
  55. Tatosz u Słowaków, dziwotworny koń czarnéj barwy, jemu podobny u Czechów Szencik, a u Serbów Szaracz.
  56. Tatra, Fatra i Matra, trzy góry najsławniejsze w Węgrzech, i wspólnie stanowiące herb nie jednéj rodziny szlacheckiéj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Władysław Wóycicki.