Oczy uroczne (Wóycicki, 1876)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oczy uroczne |
Pochodzenie | Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe |
Wydanie | trzecie pomnożone |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Andriolli, Kostrzewski, Sypniewski, Pillati, Witkiewicz, Gerson |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Bogaty szlachcic w murowanym dworze, mieszkał nad Wisłą. Wszystkie okna tego dworu wychodziły na wspaniałą rzekę: nie było żadnego, ani od strony gościńca, ani téż obszernego gumna. Długa aleja lip, między któremi przechodziła droga do dworu szlachcica, zarosła trawą i chwastem, wskazywała, że nie wiele sąsiadów to samotne siedlisko odwiedza, że nie znajdziesz tu dawnéj gościnności.
Pan tego dworu od lat siedmiu dopiero się z dalekiego powiatu sprowadził; ale wieśniacy mało go znali, i nawet z bojaźnią unikali: okropne bowiem powieści biegały o nim.
Z bogatych rodziców urodzony nad brzegami Sanu, od kołyski nieszczęśliwa mu przyświecała gwiazda: miał oczy uroczne, które chorobę i śmierć ludziom zadawały. Kiedy spojrzał w złą godzinę na bydlę, zaraz zdechło; jeżeli co pochwalił, niszczało zaraz. Ojciec i matka ze zgryzoty pomarli, a pan uroczny — jak go w okolicy nazywano, gdzie nienaliczone zrządził swojemi oczyma szkody, przedawszy po rodzicach majątek, przeniósł się nad brzegi Wisły, i zamieszkiwał dwór murowany. Wszystkich pooddalał ludzi, zostawiwszy jeno domownika starego, który go na ręku wypiastował, i któremu jedynie złe oczy pana nie szkodziły wcale.
Pan uroczny rzadko wyjeżdżał z domu, bo za jego oczyma ciągnęły się klęski, śmierć i choroby: dlatego ciągle siedział obok pana stary sługa, co go ostrzegał, gdzie wieś, miasto, czy człowieka zobaczył; wtedy pan zakrywał oczy nieszczęśliwe, albo je spuszczał, i zapatrywał się na wiązkę grochowin, zawsze w nogach położoną[1].
Znając swoje oczy, któremi pomimo woli nieszczęścia i klęski sprowadzał, kazał wymurować dwór obszerny; ale wszystkie okna obrócił na Wisłę, chcąc tym sposobem, „ażeby ludziom nie szkodził, ani na własne zabudowania gospodarskie nie patrzył: dwa razy już mu bowiem spłonęły, kiedy spojrzał w złéj godzinie. Mimo to przeklinali go flisy i z trwogą ukazywali na duże okna murowanego dworu, zkąd oczy niejednemu zadały chorobę: a burza zawsze niemal w przystani na przeciwnym brzegu, wprost białego, jak nazywano, dworu, wiele statków uszkodziła.
Odważył się flis jeden: podpłynął na łodzi do białego dworu i chciał widzieć pana urocznego. Stary sługa przestraszony, wprowadził do komnaty jadalnej zuchwałego żeglarza. Pan jedząc obiad, rozgniewany, że mu nieznajomy przeszkadza, spojrzał na przychodnia ponuro, a flis dostał takiéj febry, że słowa przemówić nie mógł, i upadł na progu.
Stary sługa z rozkazu litościwego pana, wyniósł go do łodzi, dużo dał pieniędzy i odwiózł na brzeg przeciwny. Długo śmiałek chorował: kiedy zdołał mówić, okropny obraz, w którym wystawił dwór biały i urocznego pana, przestraszył jeszcze więcej wszystkich flisów, co go z ciekawością otoczyli. Od tego czasu każdy żeglarz płynąc po Wiśle, odwracał oczy od białego dworu, z cicha się modlił, i drżał na sarno wspomnienie złych oczu groźnego pana.
Już lat dziesięć minęło, jak dwór biały był przestrachem okolicznych mieszkańców i flisów. Nikt nie odwiedzał pana urocznego, a nieszczęśliwy pędził samotne godziny.
Sroga nastała zima, stadami wilcy, wokoło dworu groźnym głosem wyli, a pan domu siedział smętny przy kominie, na którym wielki gorzał ogień, przewracając karty jakowéjś księgi.
Stary sługa już wszystkie drzwi pozamykał, i w téjże samej komnacie, z drugiej strony komina usiadłszy, ogrzewał stare i przemarzłe ciało, naprawiając sieć na ryby.
— Stanisławie! — rzekł pan do niego: — czy dużoście ryb w przerębli nałowili?
— Nie wiele, panie! ale będzie dosyć dla nas obudwu.
— Prawda! — mówił nieszczęśliwy bogacz: — już tyle lat, a my zawsze samotni — nieszczęśliwa godzina, kiedy mnie urodziła matka! Zawsze sam, żyję jak pustelnik; bo ludzie uciekają przede mną!
I otarł łzy, co zwilżyły nieszczęśliwe oczy.
Nagle usłyszeli na dziedzińcu głos ludzki wzywający ratunku. Zadrżał pan domu: tak dawno nie słyszał obcego głosu, stary sługa wybiegł z komnaty, a za nim pan uroczny z lampką w ręku.
Przed samą sienią stały sanie kryte: obok nich stał sędziwy człowiek, wołając ratunku. Skoro ujrzał wychodzących ze światłem, wyniósł z sani omdlałą żonę; a stary sługa pomógł wysiadać przestraszonéj, młodéj i pięknéj córce.
Przyłożono drewek na komin, otrzeźwiono zemdlałą matkę: pan domu radosny i wesoły, dobył zapleśniałych butelek węgrzyna, i suto sędziwego ojca pięknéj córki raczył.
Stary sługa, uśmiechał się skrycie, patrząc na radość i wesołe lica swego pana, które zawsze ponurość i smutek od kolebki osiadały.
Gość przybyły, rozgrzany starym węgrzynem opowiadał, jak w drodze zaskoczony burzą, zmylił z drogi; a po długiém błądzeniu, napotkawszy gromadę zajadłych wilków, zalędwie uciec potrafił, i schronić się na podwórzu białego dworu.
Wnet rozpakowano sanie, a strudzeni, zziębli i wystraszeni podróżni, znaleźli ciepły i wygodny spoczynek. Znowu cisza dawna zaległa komnaty, a ogień na kominku słabym jeno przyświecał połyskiem.
Zegar ścienny uderzył pierwszą po północy: stary Stanisław drzémał przy kominie pilnując ognia, gdy zaskrzypnęły drzwi od sypialni pana, i wyszedł uroczny, nierozebrany wcale. Sługa zdziwiony przetarł oczy, i pomruknął, snem rozmarzony:
— Co! panisko biedne, jeszcze nie śpi?
— Cicho! stary mój druhu! — odrzekł pan wesoło: — spać nie mogę i bodajbym nigdy nie zasnął, a był tak szczęśliwy, jako dzisiaj.
I usiadł w wielkiém krześle przy kominie, uśmiechał się radośnie i począł płakać.
— Płacz! płacz, biedniątko! — pomyślał Stanisław — prędzéj może wypłaczesz z uroku nieszczęśliwe oczy[2].
— Gdyby mi Bóg dał to, co zamyślam — mówił do siebie pan uroczny —
niczegobym na tym nie zażądał świecie. Już lat trzydzieści żyję samotnie, jak pustelnik albo zbrodzień: a przecież nie skalałem się występkiem, nie pomyślałem o zbrodni! Tylko oczy! oczy moje!
Smutek zasępił oblicze, przed chwilą radosne, lecz wkrótce znów uśmiech osiadł na dawném miejscu: widać, że promyk nadziei spędzał ponurość.
— Mój stary przyjacielu! (a Stanisław spojrzał wesoło) ja może się ożenię!
— Daj to Boże! — zawołał sługa; — ale gdzież szukać przyszłéj mojéj pani?
Pan powstał z krzesła, zbliżył się na palcach do drzwi bocznéj komnaty, gdzie podróżni znużeni smaczno zasypiali; a wskazując ręką, wyrzekł z cicha: „tam!“
Stanisław kiwnął głową, jakby pochwalał wybór dobry, i przyrzucił drew na komin. — Pan zadumany odszedł do sypialni, a stary sługa pomrukując: „daj to Boże; ale nie dojrzeją te gruszki na wierzbie!“ — zasnął twardo.
Rano zbudził się podróżny, ale o dalszéj drodze nie mógł pomyśléć dla słabości małżonki.
Pan domu z radością się dowiedział, że dni kilka zabawią; a Stanisław już zaczął wierzyć, że dojrzeją gruszki na wierzbie.
Gość, był to szlachcic niemajętny; lecz choć nie miał do zbytku, żył uczciwie, i o nic nikogo nie prosił: upodobał sobie uprzejmego gospodarza, i po tygodniu goszczenia, rzekł raz do swojéj, już wiele zdrowszéj małżonki: Małgosiu! coś nasz łaskawy gospodarz smali cholewki do naszéj Marysi: i ona jak baczę nie od tego. Nie źlećby to było.
— Widzi ci się tak jeno! — odrzekła żona; — ale w duszy rada była, że co roiła sobie po głowie i mąż potwierdził.
Człek nie ubogi; nie młokos, nic mu nie brakuje — mówił daléj chodząc po komnacie: — nasza téż dziewka nie krzywa i dojrzała w latach, że już można oddać w ten stan święty, i pobłogosławić.
Po wieczerzy, gość sędziwy popijał starego węgrzyna, muskał czuprynę i słuchał z uśmiechem, jak pan domu, w pokornéj mowie, upraszał o rękę panny Maryanny.
— Podobałeś mi się waszmość — odrzekł po długim namyśle: i kiedy o wiano nie pytasz, ani go żądasz, a masz dosyć własnego chleba, niechże i przędzie kądziel w waszym dworze, a rodzi dzielnych synów.
We trzy miesiące, pan uroczny miał żonę. Znikła trawa i chwasty z alei lipowéj, bo je stratowało mnóstwo koni i kolas, co zwiozły krewniaków i przyjaciół panny młodéj na wesele do białego dworu. — W kilkanaście dni, gwar ucichł; a droga lipowa znowu zaczęła zarastać trawą i pokrzywą.
Nadchodziła druga zima, a towarzystwo we dworze powiększyło się tylko jednę panią domu.
Liczna czeladź, którą przyjął, wkrótce pouciekała, usłyszawszy, że pan ich ma tak nieszczęśliwe oczy: kilku pozostałych doznawszy od nich ciężkiéj choroby, porzuciło dwór biały; a młoda i dorodna pani, w ciężkich przewracała się bólach, na bogatém łożu; tylko mąż przywiązany z odwróconą głową, ściskał jéj ręce zimne i skrzepłe.
Wiedziała, że mąż ma złe oczy; wiedziała, że niemi powiększał jéj cierpienia i bóle: a jednak szczerze przywiązana, błagała strapionego o jedno spojrzenie.
— Maryo! — zawołał z ciężkiém westchnieniem wiem, że nie będę z tobą szczęśliwy, dopóki mam te oczy: wyłup mi je! Oto nóż ostry, a z twéj ręki nie będzie mię boleć.
Wzdrygnęła się żona na tak okropne żądanie; a pan uroczny, widząc ją niezachwianą, upadł na krzesło, i rzewnie począł płakać.
— Na cóż mi ten dar boży, to szczęście, którego człowiek oczyma doznaje, kiedy wzrok mój klęskę niesie! Ty chorujesz ciężko, Maryo! wierzę: bo uschnie nawet drzewo piękne, gdy nań w złéj godzinie spojrzę. Ale bądź spokojną; nasze dziecię nie zobaczy już tych oczu, nie zaszkodzą mu téż w niczém, i nie będzie pamięci ojca przeklinać!
Jękiem tylko odpowiedziała chora małżonka.
Pan uroczny wyszedł, zostawiwszy starego sługę: wkrótce dwa przeciwne krzyki odezwały się z dwóch stron przeciwnych białego dworu.
Zakwiliło dziecię, narodzone w sypialni; rozległ się krzyk bolesny, donośny, męzki w komnacie, gdzie gorzał na kominie ogień. Płacz dziecięcy zwiastował jego przyjście na świat, że ujrzało promień słońca; a krzyk męzki, że ojciec tego niemowlęcia pożegnał się z tém słońcem na zawsze. Dwa oczy, jak dwa kryształy, z skrwawionym nożem upadły na ziemię.
W sześć lat, okna wybito, i z przeciwnéj strony, zkąd widok był na obszerną wieś i gumna, flisy pod samym białym dworem, mieli przystań wygodną. Pani domu zdrowa i wesoła, cieszyła się piękną jak anioł córeczką, która ślepego ojca oprowadzała.
Wieśniacy, co stronili od pana urocznego, teraz na widok ślepego pana i dziecięcia nie uciekali jak dawniéj. Zniknęła cichość pogrobowa, bo dworzanie i czeladź napełniali tak niegdyś dwór biały samotny.
Stanisław już zgarbiony laty, zakopał oczy swego pana w ogrodzie. Raz zdjęty ciekawością, czy się jeszcze zachowały, odgrzebał ziemię i spojrzał. — Iskrzyły się jak świéce: ledwie ich blask odbił się o twarz jego, zmarszkami okrytą, zadrżał, upadł i skonał.
Pierwszy raz i ostatni zaszkodziły staremu słudze oczy urocznego pana! Długo ludzie gadali, że dlatego mu dawniéj oczy nie szkodziły, bo go pan wielce kochał; serce przeto odejmowało im siłę: teraz same zagrzebane w ziemi nabrały większej mocy, i zabiły wiernego sługę!
Pan ślepy serdecznie go żałował: wystawił mu piękny nagrobek z krzyżem, pod którym flisy modlić się zwykli, gdy w przystani odpoczywali pod białym dworem.