<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Dług honorowy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Karol Prochaska w Cieszynie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
BERLIN.

Pewien otyły, zasapany, ale zwinny i nerwowy jegomość wiózł blaszaną puszkę z opłatkami marjenbadzkiemi i ciągle się martwił, że mu to na granicy zabiorą. Kładł owe opłatki oficjalnie i ostentacyjnie na ławce, później ukrywał je podstępnie w skórzanem pudle od kapelusza, pod chustkami od nosa, i znów wyjmował i umieszczał otwarcie na półce.

— Jak pan myśli? — pytał Meca. — Skonfiskują? Lekarz mi to przepisał. Puszczą? Zabiorą?
Nie wiem — mówił profesor. — To pierwsza moja dłuższa podróż od lat dwunastu. Patrzę na Europę, jak cielę na nowe wrota. Dziwi mnie każdy napis w wagonie restauracyjnym. Taka skrzynka naprzykład: „Wszelkie zażalenia i reklamacje składać należy do tej puszki.“ Ha! Mój Boże, dziesięć miljonów ludzi wyginęło i nikt nie składał zażalenia do skrzynki. Nareszcie — znów się możemy skarżyć na zbyt małe porcje albo niedopieczoną cielęcinę. Jak dawniej!... Życie to mocna rzecz.
Grubas mrugał, sapał i próbował odgadnąć z tych zdań i uwag, z kim go właściwie los sprzągł tym razem. Filozof? Literat? Aptekarz? Pacjent? Śpiewak operetkowy?
— Pan jedzie na wystawę, p. n. „Papier i jego zastosowanie“ do Drezna?
— Nie! Mam dosyć papieru. Jadę do Berlina.
— Ile lat pan tam nie był?
— Dwanaście. Ściślej mówiąc piętnaście. Bo w okrutnym roku 16-tym nic nie widziałem. Przewieziono mnie tak szybko z jednego dworca na drugi. Byłem tak oszołomiony i nieprzytomny.
— Piętnaście lat! Oho! To pan Berlina nie pozna... Wykręcił się tyłem do przodu i przodem do tyłu. Dawniej człowiek wysiadał na Friedrichstraße. „Metropol“, „Hotel Central“, zamek, Lipy, brama Brandenburska, muzea, Café Bauer, teatry. Dziś — zobaczy pan! Jakby się serce w organizmie przerzuciło z lewej strony na prawą. Jakby ktoś scenę obrotową odwrócił!
Grubas się ożywił. Mówił o pałacach filmowych, o kolei podziemnej, o lokalach nocnych, o awanturkach miłosnych, o porcie lotniczym i dziwach wielkiego miasta. Mówił „Beba“, „Kurfürstendamm“, „Schupo“, „Funkturm“, „Stadion“, „Ullstein“.
— Mają restauracje rosyjskie i kawiarnie wiedeńskie. Pewien generał carski prowadzi wzorową jatkę i sprzedaje mięso. I niech pan sobie wyobrazi: niema lejtnantów. Zamek stoi czarny i pusty. Jak suche spróchniałe drzewko w lesie. Rozrastają się stadjony, boiska, dworce. Wieża radjowa świeci po nocach. Wieczorkiem samoloty piszą dymem wielkie słowa na niebie: Persil, Cacao, Odol!! I co godzina inna gazeta. Sześćset tysięcy egzemplarzy. Miljon egzemplarzy. Nad domami telegramy świetlne i ostatnie wyniki sportowe. Z Ameryki ma ktoś znów przylecieć. Lunety astronomiczne stoją na placach i tarasach...

Mec poszedł za radą otyłego marjenbadczyka i wyrzucił swoją skromną walizkę przez okno wagonu na stacji Ogród Zoologiczny. Znał tę dzielnicę z lat dawnych, postanowił, że tu się osiedli i ułoży plan działania. Trzeba będzie — rozumował — zwiedzić państwowy Instytut Fizyczny, zasięgnąć języka, przepytać ludzi, gdzie się teraz rad kupuje i ile miligram bromku kosztuje na rynku.
Już na prozaicznym, cuchnącym benzyną placu przed dworcem zalała go ciepła, łagodna fala wspomnień. Gromadka uczniaków wracała z wycieczki krajoznawczej. Pędraki stanęły w ordynku bojowym i ostre dziecinne głosy zaintonowały dźwięcznie i rytmicznie starą pieśń akademicką, której się tyle nasłuchał przed laty. „Alt Heidelberg, du feine... am Neckar und am Rheine, kein’ andere kommt dir gleich.“
Przypomniał mu się pewien bardzo już odległy maj, stoki góry zamkowej, niski pokój studencki i wspólne kolacje z kolegą Wrzesińskim. Wrzesiński studjował Dantego, nosił stale w tece dwa wędzone śledzie — „piklingi“ i ostatni tom Kiplinga — prawdopodobnie ze względów fonetycznych. Tkwią czasem takie fakty w pamięci człowieka, jak trzy tęgie, twarde, niepotrzebne włosy na wyłysiałej czaszce...
Dzień był upalny, duszny. Samochody snuły się we wszystkich kierunkach, burczały, bzykały, jak gromada natrętnych, olbrzymich żuków czy trzmieli. Oszołomiony przybysz musiał pędem przeskakiwać z chodnika na chodnik, ślizgał się na gładkiej, wypukłej jezdni, roztrącał walizką statecznych tubylców, zawadzał o latarnie i narażał się na różne dowcipne uwagi w soczystym dialekcie berlińskim. Nadawano mu napoczekaniu przezwiska, cytowano wierszyki kabaretowe i „szlagiery“ operetkowe, refreny...
Wgramolił się wreszcie na dach wielkiego autobusu i kiedy go ta ciężka maszyna poczęła trząść tak, jak się wstrząsa butelkę z lekarstwem przed użyciem, przyszło mu na myśl, że i ową „Luthastrasse“, którą właśnie oznajmiał konduktor, zna z lat dawnych, minionych.
Zapłacił za bilet, wysiadł i znów przerzucając walizkę z prawej ręki do lewej i z lewej do prawej, jął szukać pensjonatu, w którym mieszkał za czasów studenckich.

Pensjonat istniał dotąd oczywiście. Zmienił szyld, należał do innej wdowy po innym pastorze, posiadał inną Brygitę-pokojówkę, ale pokój wyglądał tak, jakby go Mec wczoraj dopiero opuścił. Stolik, serwetka włóczkowa, biurko, kałamarz, pióro ze złamaną stalówką. Zamiast portretu cesarza, wisiał pewien zimowy landszaft: kilku panów w zielonych kurtkach nad zabitą sarną. Kanapa z poręczą, wykrojoną w ozdobne podwójne nawiasy, biurko, lustro i oczywiście pierzyna na łóżku. Ciężka, gruba pierzyna, a pod nią cieniutka kołderka, koc wyliniały. Nikt nie wie, kto to stadło skojarzył, ale sześćdziesiąt miljonów ludzi w Europie środkowej boryka się z niem co noc, walczy z rozpaczą w sercu, bez nadziei, bez wiary w zwycięstwo i lepsze jutro. Pod pierzyną jest zawsze za gorąco, pod kołdrą za zimno. Tertium non datur...
Pod taką kołdrą i pierzyną, w takim właśnie pensjonacie Mec spędził ongi cztery długie tygodnie. Liczył kwiatki na tapecie i rozetki na suficie oraz brunatne pręgi na włochatej kołdrze. Wsłuchiwał się godzinami w turkot kół, w gdakanie aut, dzwonienie tramwajów, w ciężkie stąpanie olbrzymich perszeronów, rozwożących piwo. Miał co wieczór 39 stopni gorączki, lekarz przezornie badał go „na odległość“ i po wizycie mył ręce w wodzie z sublimatem. Gospodyni przeklinała dzień i godzinę, w której zły los przysłał jej tego gościa, ale wreszcie pozwoliła mu się wychorować dowoli.
Odtąd Mec — trzeba to wyznać szczerze i bez ogródek — lubił Berlin, najbardziej trzeźwe, logiczne, prostolinijne, najbardziej oszkalowane i najbardziej jutrzejsze miasto na kontynencie. Owe niewidzialne a mocne nici babiego lata — „nici sympatji“, które nas wiążą z przedmiotami i ludźmi, produkujemy najobficiej w godzinach wielkich nieszczęść. Mec pamiętał ów dzień, słoneczny, letni, kiedy znękany długą chorobą, blady i wynędzniały wyruszył w stronę „Tiergartenu“. Witał się wtedy z każdą trawką i w cienistej bocznej alei, wyczekawszy moment odpowiedni, wziął w ramiona i ucałował serdecznie pewien suchotniczy kasztan, za co wedle kodeksów miejscowych groziła mu na pewno jakaś kara — 3 marki w złocie i to prawdopodobnie — z pozbawieniem wszystkich szczególnych praw i przywilejów.
— Dziwnie twarde są prawa niemieckie — rozmyślał Mec, siadłszy na barokowej kanapie. Jakiś ostry, mroźny wiatr, jakiś duch zemsty bije z okrutnych paragrafów. W Heidelbergu — wtedy... — w pensjonacie pani Wagemannowej poznał któregoś wieczora trochę śmieszną, trochę głupkowatą dziewczynę, która — jak się później okazało — była zbiegłą kelnerką. Ale tymczasem podawała się za pannę von Kalkstein, arystokratkę z krwi i kości, układała usta w ciup, mizdrzyła się i opowiadała przy kolacji, co Wilhelm II sądzi o jej malarstwie i zdolnościach artystycznych. Otóż — co oni z tą biedną, pomyloną kobieciną wyrabiali podczas rozprawy sądowej! Waliły się na nią paragrafy i kary, jak deszcz kamienny. Zechprellerei! Fałsz! Oszustwo! Trzy miesiące więzienia, i jeszcze dwa tygodnie, i jeszcze kwartał, i jeszcze tydzień — pour la bonne bouche — i jeszcze pół roku na deser.
Niema na świecie okrutniejszej, straszniejszej literatury, niż sprawozdania gazet niemieckich z głośniejszych procesów. Mordercę, skazanego trzykrotnie na śmierć, wiozą do mieściny Neckarsteinach, ponieważ ów nieszczęśnik przed spełnieniem zbrodni przekroczył zakaz policyjny i kąpał się w rzece, przeoczywszy pewien plakat. Albo podpalaczowi i trucicielowi wypominają w ostatniej godzinie, że rzucił papierek na jezdnię, zamiast do specjalnego kosza i zaznaczają to wyraźnie w wyroku. „Skazujemy Wurzla na śmierć, 10 marek grzywny, 6 lat więzienia i na dwa tygodnie aresztu domowego za używanie wyrazów nieprzyzwoitych i nieprzystojnych wobec dam i urzędnika państwowego.“
— Ciekaw jestem — myślał Mec — czy moja sprawa będzie procesem sensacyjnym i czy prokurator odnajdzie w aktach, że dwadzieścia lat temu — wstyd pali i teraz jeszcze oblicze moje — po pijanemu (to są okoliczności łagodzące) siusiałem sobie w najlepsze o świcie pod pomnikiem Bismarcka, na placu publicznym w Frankfurcie nad Menem?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.