Długonogi Iks/List 82
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Długonogi Iks |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Daddy-Long-Legs |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chce pan, Ojczulku, zapewnić sobie wieczne zbawienie? Mamy tutaj pewną rodzinę, której położenie jest doprawdy rozpaczliwe. Matka, ojciec i czworo obecnych, widzialnych dzieci — dwaj starsi chłopcy powędrowali w świat za szczęściem, widocznie jednak nie znaleźli go jeszcze, bo nic nie dają o sobie znać. Ojciec pracował w hucie szklanej, dostał suchot — ogromnie niezdrowe zajęcie — i leży w szpitalu. Choroba jego pochłonęła wszystkie ich oszczędności i teraz cały ciężar utrzymania rodziny spadł na najstarszą, dwudziestoczteroletnią córkę. Zajmuje się ona krawieczyzną i szyje w magazynie za półtora dolara dziennie (o ile ma robotę), a wieczorami haftuje serwetki.
Matka nie jest silna, zupełnie niezaradna i wielce pobożna. Siedzi ze złożonemi modlitewnie rękami — obraz cierpliwej rezygnacji — a córka przepracowuje się i zamartwia na śmierć. Czuje biedaczka, że nie przebrną przez zimę i żadnej nie widzi na to rady; ja także nie widzę. Za sto dolarów możnaby kupić dla nich węgiel i obuwie dla trojga dzieci, aby mogły chodzić do szkoły i jeszcze odłożyć coś, aby biedna dziewczyna nie potrzebowała zagryzać się, jak kilka dni przechodzi bez roboty.
Pan jest najbogatszym człowiekiem, jakiego znam. Jak pan myśli, nie miałby pan na zbyciu stu dolarów, bez których ostatecznie mógłby się pan obejść? Ta biedna dziewczyna zasługuje na pomoc daleko bardziej, niż ja. Gdyby nie ona, nie zwróciłabym się z tą prośbą do pana. Matka mniej mnie wzrusza — taka galareta!
Wścieka mnie po prostu widok ludzi, wiecznie wzdychających, przewracających oczami i powtarzających z poddaniem: — „Może to wszystko dla naszego dobra!“ chociaż doskonale wiedzą, że ani się śni, żeby tak było. Pokora, rezygnacja, czy jak się tam to wszystko nazywa, jest zwyczajnie brakiem woli i chęci. Ja należę do bardziej wojującego kościoła!
Muszę przygotować na jutro całego Schopenhauera — najokropniejsza, podług mnie, część filozofji. Profesorowi naszemu zdaje się widocznie, że nie mamy prócz tego nic innego do roboty. Zabawny starowina; chodzi wiecznie zamyślony, z głową gdzieś w obłokach i łypiącemi nieprzytomnie oczami, ilekroć zdarzy mu się dotknąć realnego gruntu. Usiłuje ożywiać swoje wykłady rzekomemi dowcipami, przy których staramy się naturalnie uśmiechać, zapewniam pana jednak, że niema w nich nic zabawnego. Cały wolny swój od wykładów czas poświęca na rozmyślanie, czy świat istnieje w samej rzeczy, czy też wydaje nam się tylko, że istnieje.
Jestem pewna, że moja, ślepiąca oczy nad igłą, dziewczyna nie ma żadnych pod tym względem wątpliwości.
Jak pan sądzi, gdzie jest teraz moja najnowsza powieść? W koszu. Widzę sama, że niewiele warta, a jeśli rozkochany w swoim tworze autor zdaje sobie z tego sprawę, czego-ż dopiero spodziewać się po krytycznie usposobionym czytelniku?
Piszę do pana, Ojczulku, z łoża boleści. Dwa dni leżałam z opuchniętemi migdałami; nie mogę teraz jeszcze nic przełknąć, prócz gorącego mleka. — „Co sobie myśleli rodzice pani, żeby nie dać wyciąć migdałów, jak pani była dzieckiem?“ — zainteresował się doktór.
Nie wiem, co myśleli, wątpię jednak, czy wogóle myśleli o mnie.