Dama kameliowa/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dama kameliowa |
Wydawca | Księgarnia K. Fiszlera |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame aux camélias |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Przyszedłeś pan prawie równocześnie z nami — rzekła do mnie Prudencya.
— Prawie — odpowiedziałem machinalnie.— Gdzie Małgorzata?
— U siebie.
— Sama.
— Z panem de G.
Począłem się przechadzać wielkiemi krokami po pokoju.
— No, co panu jest?
— Czy uwierzysz, że mi się to strasznie śmiesznem wydaje, czekać tutaj dopóty, dopóki pan de G. nie wyjdzie od Małgorzaty.
— Mówisz pan głupstwa. Trzeba przecie, żebyś pan raz to zrozumiał, że Małgorzata nie może hrabiego wyrzucić za drzwi. Pan de G. żył z nią długo, dawał jej zawsze dużo pieniędzy a nawet daje jeszcze. Małgorzata wydaje na rok więcej niż sto tysięcy franków, ma wiele długów. Książe wprawdzie przysyła jej zawsze, ile tylko zażąda, ale ona nie śmie go ciągle nudzić swemi prośbami. Nie podobna zatem, by zrywała z hrabią, który jej daje na rok najmniej kilkadziesiąt tysięcy franków. Małgorzata kocha pana bardzo, lecz pański związek z nią tak w jej jak i twoim interesie, nie powinien być brany na seryo. Przecież swemi siedmioma lub ośmioma tysiącami franków, nie zdołałbyś pan wystarczyć na zbytki tej dziewczyny, toby nawet na utrzymanie jej powozu było za mało. Bierz pan Małgorzatę za to czem jest, za dobrą dziewczynę, dowcipną i ładną, bądź jej kochankiem przez miesiąc lub dwa, przynoś jej kwiaty, cukierki, loże, lecz nie myśl pan o niczem więcej i nie rób jej scen śmiesznej zazdrości. Wiesz przecie z kim masz do czynienia, Małgorzata nie jest cnotą!.. Podobasz jej się pan, kochasz ją bardzo, więc nie troszcz się o nic więcej. Jesteś łatwo obraźliwym a nawet jest ci z tem do twarzy, masz najprzyjemniejszą kochankę w Paryżu! Przyjmuje cię w przepysznem mieszkaniu, okryta brylantami, nie będzie cię kosztować ani grosza, jeśli zechcesz i jeszcze nie jesteś z tego zadowolony... Cóż u licha, chcesz pan za wiele!...
— Masz pani słuszność, lecz trudno; myśl, że człowiek ten jest jej kochankiem, sprawia mi okropną boleść.
— Najprzód — odrzekła Prudencya — czyż on jest jeszcze jej kochankiem? Potrzebuje go i nic więcej. Od dwóch dni ona zamyka przed nim drzwi; przyszedł dziś rano i nie mogła inaczej zrobić, jak przyjąć lożę i pozwolić mu, by jej towarzyszył. Odprowadził ją, wszedł na chwilę do niej i długo tam nie będzie, bo pan tu czekasz. Zdaje mi się, że to proste. Wreszcie przeciw księciu pan nie masz nic.
— To prawda, ale książe jest starcem i jestem pewny, że Małgorzata nie jest jego kochanką. Przytem można mieć jeden stosunek, ale nigdy dwóch. To wygląda na rachunek i mężczyzna, który na to pozwala, jest podobnym do tych, co nieco niżej robią już rzemiosło z takiego zezwolenia i korzystają z tego rzemiosła.
— A, mój drogi panie, jakżeś pan zacofany; wieluż to ja widziałam bogatszych, bardziej eleganckich i z arystokratyczniejszych pochodzących rodów, którzy robili to, co ja panu radzę, bez wysileń, bez wstydu, bez wyrzutów. Przecież coś podobnego codzień można widzieć. Wreszcie, jakże pan chcesz, żeby kobieta utrzymywana mogła żyć w Paryżu i zaspakajać swoje wydatki, nie mając naraz trzech lub czterech kochanków? Niema majątku, choćby nie wiem jak znacznego, któryby mógł wystarczyć takiej kobiecie jak Małgorzata. Majątek przynoszący pięćkroć sto tysięcy renty, jest we Francyi majątkiem olbrzymim, otóż pięćkroć sto tysięcy renty, to za mało dla niej a wiesz dlaczego? Oto mężczyzna, posiadający taki dochód, ma dom zagospodarowany, konie, służących, powozy, przyjaciół, pokoje, częstokroć jest ożeniony, ma dzieci, bawi się, gra, podróżuje i tam dalej. Wszystkie te przyzwyczajenia są tego rodzaju, że gdyby się chciał ich wyrzec, uchodziłby za zrujnowanego i byłby skandal. Obliczywszy ściśle wszystko, mając rocznie pięćkroć sto tysięcy franków, nie może on więcej dawać swej utrzymance jak czterdzieści lub piędziesiąt tysięcy franków na rok i to jeszcze dużo. A więc, inne miłostki uzupełniają roczne jej wydatki. Małgorzata jest szczęśliwa, trafiła jakby cudem na bogatego starca, mającego dziesięć milionów, któremu żona i córka umarły, który ma tylko siostrzeńców bogatych już osobiście, który jej daje ile tylko chce, nic w zamian nie żądając, ależ ona od niego nie może więcej wymagać niż sześćdziesiąt do siedemdziesięciu tysięcy franków rocznie i jestem pewna, że gdyby więcej chciała, pomimo majątku i przywiązania, jakie ma do niej, odmówiłby.
Wszyscy młodzi ludzie, co mają dwadzieścia lub trzydzieści tysięcy liwrów renty w Paryżu, to jest, że mogą zaledwie wyżyć w świecie, w którego skład wchodzą, wiedzą bardzo dobrze, zostając kochankami takiej kobiety jak Małgorzata, że z tego, co oni jej dają, nie mogłaby nawet zapłacić mieszkania i służby. Nie mówią tego, że wiedzą, udają że nic nie dostrzegli a kiedy mają jej już dosyć, opuszczają ją. Jeśli przez próżność chcą wszystkiemu wystarczyć, to się rujnują jak głupcy i pozwalają się zabić w Afryce, zostawiwszy sto tysięcy franków długu w Paryżu. Czy pan myślisz, że taka kobieta wdzięczną jest za to takiemu jegomości? Wcale nie. Przeciwnie, ona mówi, że poświęciła mu swoją pozycyę i że żyjąc z nim traciła pieniądze. A, pan szepczesz, że te szczegóły są haniebne! Tak, ale prawdziwe. Jesteś pan cudnym chłopcem i kocham cię z całego serca, widzisz pan, ja od dwudziestu lat żyję między kobietami utrzymywanemi, wiem czem one są i co warte i nie chciałabym, żebyś miał traktować na seryo kaprys pięknej dziewczyny.
— Nakoniec, przypuśćmy — ciągnęła dalej Prudencya — że Małgorzata kocha pana tyle, że odrzuci hrabiego i księcia, wówczas skoro ten ostatni spostrzeże wasz związek i powie jej, żeby wybierała między nim lub panem, poświęcenie, jakie zrobi dla ciebie, bez zaprzeczenia będzie olbrzymiem. Cóż jej pan dasz w zamian? Kiedy się nią nasycisz, kiedy wreszcie nie będziesz jej już pożądał, czem jej wynagrodzisz stratę? Niczem. Odsunąłeś ją od świata, w którym był jej majątek i przyszłość; dała ci najpiękniejsze swe lata a ty jej zapomnisz? Albo, będąc mężczyzną pospolitym i rzucając jej w twarz jej przeszłość, powiesz, że porzucając ją, robisz tak jak wszyscy inni i oddasz ją na pastwę nędzy — albo będąc człowiekiem uczciwym i czując się w obowiązku żyć z nią ciągle, wpadniesz pan w nieuniknione nieszczęście, gdyż związki tego rodzaju łatwe do wytłumaczenia w młodości, nie są takiemi w dojrzałych latach. Stają się one przeszkodą we wszystkiem, stoją na przeszkodzie rodzinie, sławie, tej drugiej i ostatniej miłości w mężczyźnie. Wierz mi, mój przyjacielu, bierz rzeczy tak jak one są, odpowiednio do ich wartości i nie daj pan prawa dziewczynie utrzymywanej powiedzenia sobie kiedyś, że jest twoim wierzycielem.
Rozumowanie było mądrem i pełnem logiki, o którą nie podejrzywałem nigdy Prudencyi. Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć, jak tylko to, że ma racyę; podałem jej rękę, dziękując za radę.
— No, no, porzuć pan te myśli — zawołała — i śmiej się, życie jest prześlicznem, mój drogi, tylko trzeba umieć na nie patrzeć. Poradź się pan swego towarzysza Gastona, o! ten rozumie miłość tak, jak ja ją rozumiem! Trzeba, żebyś nabył tego przekonania, bo inaczej staniesz się nieznośnie podejrzliwym, że obok nas jest piękna dziewczyna, która czeka niecierpliwie, żeby mężczyzna będący u niej, poszedł sobie jak najprędzej, która myśli o tobie, która cię kocha, jestem tego pewną. Teraz chodź pan ze mną do okna i upatrujmy, jak hrabia będzie wychodził, co zapewne wkrótce nastąpi.
Prudencya otworzyła okno, przy którem usiedliśmy tuż obok siebie.
Ona przypatrywała się rzadkim przechodniom, ja marzyłem.
Wszystko to, co mi powiedziała, szumiało mi w głowie i przyznawałem w duchu, że miała słuszność, lecz rzeczywista miłość moja ku Małgorzacie nie mogła się z tem jakoś pogodzić. Więc od czasu do czasu wzdychałem głęboko, na co Prudencya wzruszała ramionami, jak lekarz, który utracił nadzieję wyratowania chorego.
Życie jest krótkiem, mówiłem sobie w duchu, w uściskach zmysłowości! Znam Małgorzatę dopiero od dwóch dni, jest moją kochanką dopiero od wczoraj, a już tak zajęła myśl moją, me serce i życie, że odwiedziny tego hrabiego de G. są prawdziwem nieszczęściem dla mnie.
Nakoniec hrabia wyszedł, wsiadł do swego powozu i zniknął. Prudencya zamknęła okno.
W tejże samej chwili Małgorzata zawołała nas:
— Pójdźcie prędko, kolacya gotowa!...
Gdym wchodził, Małgorzata podbiegła ku mnie, rzuciła mi się na szyję i ściskając mnie z całych sił, całowała gorąco.
— Czy jeszcze się gniewamy? — spytała.
— Nie; skończyło się — odrzekła Prudencya — dałam mu kilka nauk moralnych a on przyrzekł być posłusznym.
— Z całego serca!
Usiedliśmy do stołu.
Rozkosz, słodycz, głębia uczucia, wszystko to było w Małgorzacie i od czasu do czasu usiłowałem wmówić w siebie przekonanie, że nie mam prawa nic więcej żądać, że wielu na mojem miejscu miałoby się za całkiem szczęśliwych i podobnie jak pasterze Wirgiliusza, powinienem korzystać z rozkoszy, jaką mnie Bóg, czy bogini obdarowała.
Usiłowałem więc zastosować w praktyce teorye Prudencyi i być tak wesołym, jak obie me towarzyszki; lecz to co w nich było naturalnem, we mnie było wysiłkiem a śmiech mój nerwowy, którym potrafiłem je oszukać, graniczył ze łzami.
Wreszcie kolacya się skończyła i zostałem sam z Małgorzatą. Usiadła, jak to było jej zwyczajem, na taborecie przed ogniem, patrząc smutnie na czerwone płomienie.
Myślała. O czem — nie wiem; patrzałem na nią z miłością, prawie z przestrachem, przypominając sobie to, com miał cierpieć dla niej.
— Pójdź, usiądź przy mnie — rzekła nagle.
Usiadłem obok niej.
— Wiesz o czem myślę?
— Nie.
— O pewnej kombinacyi, którą wymyśliłam.
— Jakaż to kombinacya?
— Nie mogę ci jej jeszcze odkryć, lecz powiem ci co z niej wyniknie; wyniknie z niej to, że za miesiąc od dnia dzisiejszego będę wolną, bez długów i przepędzimy lato razem na wsi.
— Nie mogłabyś mi powiedzieć, jakim sposobem?
— Nie mogę. Trzeba tylko, żebyś mnie tak kochał jak ja ciebie a wszystko się uda.
— Czyś ty sama wynalazła tę kombinacyę?
— Sama.
— I sama ją wykonasz?
— Tak, sama zadam sobie ten trud — rzekła Małgorzata z uśmiechem, którego nigdy nie zapomnę — ale dobrodziejstwami jej podzielimy się wspólnie.
Na to słowo, dobrodziejstwo, nie mogłem powstrzymać rumieńca, wytryskającego mi na twarz, przypomniałem sobie Manon Lescaut, zużywającą razem z Desgrieux pieniądze pana de B.
Odpowiedziałem tonem zimnym, wstając:
— Pozwolisz, droga Małgorzato, ale ja biorę udział w dobrodziejstwach tylko takich, które ja sam poczynam i wykonuję sam.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że podejrzewam bardzo pana hrabiego de G., iż jest twoim sprzymierzeńcem w tej szczęśliwej kombinacyi, której ja całkiem nie przyjmuję.
— Jesteś dzieckiem, sądziłam, że mnie kochasz, omyliłam się — to trudno!
To mówiąc, wstała, otworzyła fortepian i poczęła grać „l’Invitation à la valse”, aż do tego sławnego pasażu, na którym zawsze się zatrzymywała.
Czy to było jej zwyczajem, czy też dlatego, żeby mi przypomnieć dzień, w którym poznaliśmy się? Wiem tylko tyle, że melodya ta obudziła we mnie wspomnienia i, zbliżywszy się, wziąłem jej głowę w moje ręce i całowałem.
— Przebaczasz mi? — rzekłem.
— Przecież widzisz — odrzekła — lecz patrzaj, jesteśmy ze sobą dopiero dwa dni a już mam ci coś do przebaczenia. Źle dotrzymujesz twej obietnicy ślepego posłuszeństwa...
— Cóż chcesz, Małgorzato, kocham cię bardzo i jestem zazdrosny o najmniejszą myśl twoją. To, coś mi przed chwilą proponowała, mogłoby mnie serdecznie uradować, lecz tajemnica, okrywająca wykonanie tego projektu, ściska mi serce.
— No, pomówmy trochę — rzekła, biorąc mnie za obie ręce i patrząc na mnie ze swym czarującym uśmiechem, któremu się nie mogłem oprzeć — wszak prawda, że mnie kochasz, i byłbyś szczęśliwym z przepędzenia ze mną trzech lub czterech miesięcy na wsi; ja także byłabym szczęśliwą z tej samotności we dwoje i nie tylko byłabym szczęśliwą, lecz potrzebuję tego dla mego zdrowia. Nie mogę opuścić Paryża na czas tak długi bez uporządkowania moich interesów, a interesa takiej kobiety jak ja, są zawsze dobrze zaszargane; otóż znalazłam środek pogodzenia wszystkich moich interesów z miłością dla ciebie, tak dla ciebie, nie śmiej się, oszalałam już dla ciebie... a ty przybierasz straszną minę i prawisz mi szumne słowa! Dziecko, po trzykroć dziecko, pamiętaj, że cię kocham i nie troszcz się o nic więcej. Rzecz więc ułożona, prawda?
— Wszystko co chcesz, wiesz o tem dobrze.
— A zatem, nim miesiąc upłynie, będziemy na wsi przechadzali się nad brzegiem stawu i pili mleko. Wydaje mi się to dziwnem, że ja tak mówię, ja Małgorzata Gautier; to ztąd pochodzi, mój przyjacielu, że jeśli życie w Paryżu, które mnie niby tak uszczęśliwia, jeśli mówię, życie to nie pali, to nudzi i wtedy tęsknię do życia spokojniejszego, któreby mi przypominało moje dzieciństwo. Bo widzisz, każdy miał swój wiek dziecinny, bez względu na to czemby później nie został. O, bądź spokojny, nie powiem ci, że jestem córką dymisyowanego pułkownika i że byłam wychowaną w Saint-Denis! Jestem biedną wiejską dziewczyną; przed sześciu laty nie umiałam się nawet podpisać. Uspakajasz się, prawda? Wiesz dlaczego do ciebie się udaję z propozycyą podzielenia się ze mną radością z projektu, który ułożyłam? Oto dlatego, że poznałam, iż kochasz mnie dla mnie samej a nie dla siebie, jak to robili inni...
Bywałam często na wsi, ale nigdy w ten sposób jak ja chcę. Na ciebie liczę w tem łatwem szczęściu, nie bądźże więc tak złym, żeby mi psuć je i zgódź się. Powiedz sobie te słowa: ona już niedługo będzie żyła i kiedyś będę sobie wyrzucał, żem nie zrobił dla niej pierwszej rzeczy, jakiej odemnie żądała, co przecież było tak łatwem.
Co odpowiedzieć na podobne słowa, mianowicie ze wspomnieniem pierwszej miłości w sercu?
O szóstej zrana wyszedłem, przed wyjściem rzekłem jej:
— Do wieczora.
Uścisnęła mnie mocniej, lecz nic nie odpowiedziała.
W ciągu dnia otrzymałem list, zawierający te słowa:
„Drogie dziecię, jestem nieco cierpiącą a doktór nakazał mi spoczynek. Pójdę spać dziś wieczór bardzo wcześnie i nie zobaczę cię. Lecz aby to wynagrodzić, oczekuję cię jutro w południe. Kocham cię”.
Pierwszem mojem słowem było: oszukuje mnie! zimny pot wystąpił mi na czoło, gdyż kochałem zanadto tę kobietę, by mnie to podejrzenie nie miało wzburzyć.
A przecież, powinienem się był tego codzień spodziewać od Małgorzaty i to mi się często przytrafiało z innemi kochankami, atoli niewiele mnie to obchodziło. Zkąd więc ta kobieta miała nademną taką władzę?
Wówczas postanowiłem odwiedzić ją jak zwykle, tem więcej, że miałem klucz. Tym sposobem, mógłbym łatwo dowiedzieć się prawdy, a jeślibym zastał mężczyznę, byłbym go spoliczkował.
Tymczasem poszedłem na pola Elizejskie. Przepędziłem tam cztery godziny. Nie pokazała się. Wieczorem wstępowałem do wszystkich teatrów, w których miała zwyczaj bywać. Nie była w żadnym.
O jedenastej poszedłem na ulicę d’Antin.
Nie było światła w oknach Małgorzaty. Mimo to zadzwoniłem.
Stróż zapytał mi się dokąd idę.
— Do panny Gautier — powiedziałem mu.
— Nie wróciła.
— Pójdę i zaczekam na nią.
— Niema nikogo w domu.
Widocznie była tu jakaś zmowa, którą mogłem zbadać, mając klucz, lecz lękałem się jakiego śmiesznego zajścia i wyszedłem.
Atoli nie powróciłem do domu, nie mogłem opuścić tej ulicy i nie traciłem z oczu ani na chwilę domu Małgorzaty. Zdawało mi się, że się jeszcze czegoś dowiem, lub że przynajmniej podejrzenia moje znajdą potwierdzenie.
Około północy, powozik, który znałem doskonale, zatrzymał się przed numerem 9.
Hrabia de G. wyskoczył z niego i wszedł do domu, odesławszy swój powóz.
Spodziewałem się, że podobnie jak mnie, powiedzą mu, że Małgorzaty niema w domu i że zobaczę jak wyjdzie, lecz o godzinie czwartej rano jeszcze czekałem.