Dama kameliowa/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dama kameliowa | |
Wydawca | Księgarnia K. Fiszlera | |
Data wyd. | 1910 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | La Dame aux camélias | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Aleksander Dumas (syn).
DAMA
KAMELIOWA. === ROMANS. ===
Wydanie czwarte.
Warszawa, księgarnia K. Fiszlera
=== ulica Świętokrzyska 5. === 1910. |
Jestem przekonania, że niemożna stworzyć żadnej kreacyi, nie poznawszy dobrze ludzi, podobnie jak nie można mówić jakimkolwiek językiem, nie nauczywszy się go wprzódy.
Nie mam jeszcze lat, w których się tworzy — zadawalniam się więc opowiadaniem.
Uprzedzam jednak czytelników o prawdziwości tej historyi, której wszystkie osoby — z wyjątkiem bohaterki — żyją dotąd.
Wreszcie w Paryżu są jeszcze świadkowie większej części faktów, które tu zebrałem, a którzy w razie gdyby moje świadectwo nie wystarczało, mogą je potwierdzić. Dziwnym zbiegiem okoliczności, ja tylko jeden mogłem o nich pisać, gdyż tylko ja sam byłem powiernikiem ostatnich szczegółów, bez których niepodobna skreślić opowieści zajmującej i całkowitej.
Oto jakim sposobem te szczegóły doszły do mej wiadomości:
Dnia 12 marca 1847 r. spostrzegłem przy ulicy Laffitte ogromny żółty afisz, który donosił o sprzedaży mebli i przedmiotów zbytku a ciekawości. Sprzedaż następowała w skutek śmierci. Afisz nie wymieniał wcale zmarłej osoby, lecz sprzedaż miała się odbyć przy ulicy d’Antin, Nr. 9, dnia 16, od południa do 5-ej wieczorem.
Prócz tego afisz donosił, że można w dniach 13 i 14 zwiedzić mieszkanie i meble.
Byłem zawsze lubownikiem wszelkich kuryozów. Przyrzekłem sobie nie opuścić sposobności, jeżeli nie dla kupienia czegoś, to przynajmniej dla widzenia.
Nazajutrz udałem się na ulicę d’Antin, Nr. 9.
Było jeszcze dość wcześnie, a przecież w mieszkaniu było już pełno osób płci obojej; kobiety, jakkolwiek okryte jedwabiem i kaszmirem, na które przed domem czekały eleganckie pojazdy, oglądały ze zdumieniem i z uwielbieniem nawet, zbytek rozwijający się przed ich oczami.
Później zrozumiałem to uwielbienie i zdumienie, gdyż począwszy przypatrywać się pilnie, łatwo poznałem, że znajduję się w mieszkaniu kobiety utrzymywanej. Wreszcie, jest jedna rzecz, którą kobieta światowa pragnie zawsze widzieć, a były tutaj kobiety z wielkiego świata, to jest wewnętrzne mieszkanie tych dam, których ekwipaże zaćmiewają codziennie ich własne, które mają podobnie jak i one i obok nich swą lożę w Operze i w teatrze Włoskim i które rozwijają w Paryżu przepych swej piękności, swych klejnotów i skandali...
Ta, u której się znajdowałem, była umarłą. Najuczciwsze więc kobiety mogły wniknąć aż do wnętrza jej mieszkania. Śmierć przeczyściła powietrze tej świetnej kałuży, a zresztą, jeśliby tego była potrzeba, mogły się wymówić, że przyszły na licytacyę, nie wiedząc do kogo przychodzą. Czytały afisz, chciały obejrzeć to, o czem on mówił i wybrać sobie coś naprzód, co im wcale nie przeszkadzało poszukiwać, pośród tych cudów, rysów tego życia zalotnicy, o której im bezwątpienia opowiadano tyle dziwnych rzeczy.
Na nieszczęście tajemnica umarła wraz z boginią, i pomimo całej dobrej chęci, damy te znalazły tylko to, co było do sprzedania po zgonie, a nie z tego co się sprzedawało za życia lokatorki.
Wreszcie, było w czem wybierać zaprawdę! Ruchomości były przepyszne. Meble z różanego drzewa, wazy z serwskiej i chińskiej porcelany, statuetki z saskiej; jedwabie, zasłony, adamaszki — niczego tu nie brakowało!
Przechadzałem się po mieszkaniu, śledząc ciekawie damy idące przedemną. Weszły one do pokoju obitego perską makatą i już i ja miałem tam wejść, gdy one natychmiast ztamtąd wyszły z uśmiechem, jak gdyby się wstydziły swej ciekawości. Pragnąłem jak najprędzej dostać się do tego pokoju. Był to buduar przepełniony wszystkiemi temi szczegółami, które towarzyszą zawsze śmierci.
Na wielkim stole przystawionym do ściany, długim na sześć, a szerokim na trzy stopy, świeciły wszystkie skarby od Ancoca i Odiota. Była to wspaniała kolekcya a żaden z tysiącznych tych przedmiotów tak potrzebnych do toalety kobiety takiej jak ta, u której byliśmy, nie był z innego metalu, jak tylko ze złota lub srebra. Zbiór ten mógł tylko powoli urastać, a nie jedna miłość do tego się przyczyniła...
Co do mnie, obznajmiony z buduarami tego rodzaju, bawiłem się badaniem tych drobnostek i spostrzegłem, że wszystkie te utensylia, przepysznie cyzelowane, nosiły na sobie różne znaki i rozmaite korony.
Patrzałem na nie — a każdy przedmiot przypominał mi prostytucyę biednej dziewczyny i mówiłem sobie, że Bóg był łaskaw na nią, nie karząc jej zwyczajnie, to jest że pozwolił jej umrzeć wśród zbytku i piękności, jeszcze przed nadejściem starości, tej pierwszej śmierci zalotnicy.
I w rzeczy samej, cóż smutniejszego nad widok występku w starości, mianowicie u kobiety? Nie ma ona w sobie żadnej godności i nie budzi żadnego interesu. Ten wiekuisty wyrzut, nie tego, że szła złą drogą, lecz tego że źle liczyła, że źle używała pieniędzy, jest najboleśniejszą rzeczą, o jakiej słyszeć można. Znałem starą zalotnicę, której nic nie pozostało z przeszłości, prócz córki równie ładnej, jeśli można wierzyć jej współczesnym, jak matka. To biedne dziecko, do którego matka nigdy nie mówiła: „jesteś moją córką“, jak tylko na to, by jej rozkazać, ażeby żywiła ją w starości, podobnie jak ona żywiła ją w dzieciństwie, ta biedna istota nazywała się Ludwiką i, posłuszna swej matce, była tem, czem matka, pomimowoli, bez namiętności, bez przyjemności, jak gdyby to było jej rzemiosłem, o nauczeniu jej którego nikt nie pomyślał...
Ciągły widok występku, występku bezustannego, podsycanego chorobliwym stanem tej dziewczyny, był w niej świadomością złego i dobrego, które w nią może Bóg wszczepił, a którego nikt nie rozwinął.
Przypominam sobie zawsze tę młodą dziewczynę, włóczącą się codzień prawie o jednej godzinie po bulwarach. Matka towarzyszyła jej ciągle i z taką pilnością, jak prawdziwa matka towarzyszy prawdziwej swej córce. Byłem wówczas bardzo młody i gotowy do przyjęcia miałkiej moralności mego wieku. Przypominam jednak sobie, że widok tego bezwstydnego czuwania, budził we mnie niesmak i pogardę.
Trzeba przyznać, że nigdy twarz dziewicy nie nosiła na sobie podobnego wyrazu niewinności i cierpienia melancholijnego.
Powiedziałbyś: — posąg rezygnacyi...
Pewnego dnia twarz dziewczyny rozjaśniła się. Wśród występku, którego program przepisywała matka, zdawało się grzesznicy, że Bóg dozwala jej szczęścia. I wreszcie, dla czegóż Bóg, który ją stworzył, bezsilną, miałby ją zostawić bez pociechy, wśród ciężaru bolesnego życia? Pewnego więc dnia spostrzegła, że zostanie matką i wszystko, co było jeszcze w niej czystego, zadrżało z radości. Dusza ma dziwne tajemnice. Ludwika pobiegła do matki z wiadomością o swem szczęściu. Wstyd to wyznać, a przecież nie tworzymy tutaj faktów niemoralnych dla przyjemności, mówimy prawdę, o której lepiejby było zapewne milczeć, gdybyśmy nie byli przekonania, że trzeba od czasu do czasu podnosić męczeństwo tych istot, które potępiają bez wysłuchania, któremi gardzą bez sądu; straszne to — przyznajemy — lecz matka odrzekła córce, że nie wystarcza dla nich dwóch na życie, a cóż dopiero dla trojga, że podobne dzieci są najmniej potrzebne i narażają na próżną stratę czasu.
Nazajutrz lekarka, a przyjaciółka matki, przyszła do Ludwiki, która przeleżała kilka dni w łóżku i wstała z niego jeszcze bledsza i słabsza niż dawniej.
W trzy miesiące później, pewien człowiek ulitował się nad nią i rozpoczął leczyć ją moralnie i fizycznie — lecz ostatni cios był zbyt gwałtowny i Ludwika wkrótce umarła...
Matka jeszcze żyje — jak? Bóg to wie!
Historya ta przypomniała mi się w chwili, gdym przeglądał owe kosztowne drobiazgi i dość dużo czasu musiało upłynąć na mej zadumie, gdyż prócz mnie i pilnującego, nie było już nikogo w pokoju. Ten ostatni, stojąc we drzwiach, pilnie patrzał, czym czego nie wziął.
Zbliżyłem się do tego człowieka, w którym tyle niepokoju obudziłem.
— Czy nie mógłbyś mi pan — zapytałem się go — powiedzieć nazwiska tej damy, która tu mieszkała?
— Panna Małgorzata Gautier.
Dziewczynę tę znałem z nazwiska i widzenia.
— Jakto — zawołałem — Małgorzata Gautier umarła?
— Tak, panie.
— I kiedyż to?
— Zdaje się, że przed trzema tygodniami.
— A dla czego pozwalają oglądać jej mieszkanie?
— Dłużnicy sądzą, że to podniesie cenę rzeczy. Publiczność może sobie wprzód obejrzeć meble i materye — rozumiesz pan, to zachęca do kupna...
— A więc ona miała długi?
— Ho, ho, panie, mnóstwo!...
— Lecz licytacya pokryje takowe zapewne?
— Ba, nawet przewyższy!
— A komuż się dostanie przewyżka?
— Rodzinie.
— Miała więc rodzinę?
— Zdaje się.
— Dziękuję panu.
Pilnujący skłonił mi się i wyszedłem.
— Biedna dziewczyna — rzekłem wchodząc do siebie — musiała smutnie umierać, bo w jej stanie przyjaciół wtedy się ma tylko, kiedy się jest zdrową.
Bądź co bądź, litowałem się nad losem Małgorzaty Gautier. Może się to wielu wydawać śmiesznem, lecz noszę w sobie niewyczerpane przebaczenie dla zalotnic, a nawet nie zadaję sobie trudu, by poddawać dyskusyi to moje widzenie rzeczy.
Licytacya była naznaczona na 16 marca.
Zrobiono dzień przerwy między zwiedzaniem a sprzedażą, a to dla tego, by można było zdjąć obicia firanki, zasłony i t. d.
Podówczas dopiero co powróciłem z podróży. Było to bardzo naturalne, że niezawiadomiono mię o śmierci Małgorzaty. Była ona piękną, lecz o ile szczególne jej życie robiło wiele wrzawy, o tyle śmierć przeszła niepostrzeżoną. Są to słońca, które zachodzą podobnie jak wschodzą — bez blasku. Śmierć ich, jeśli umierają młode, przebiega przez Paryż w jednej chwili, dowiadują się o niej zaraz jej kochankowie, gdyż w naszej stolicy wszyscy kochankowie jakiejś dziewczyny żyją ze sobą w przyjaźni, zamieniają kilka wspomnień i życie ich płynie dalej, wypadku zaś nie zroszą nawet łzą jedną...
Dzisiaj, mając lat dwadzieścia pięć, nie płacze się nad byle czem. Do tego mają prawo tylko krewni, jeśli płacą za łzy...
Co do mnie, jakkolwiek moja cyfra nie znajdowała się na żadnym z kosztownych drobiazgów Małgorzaty, to instyktowne współczucie, ta litość naturalna, do której przed chwilą się przyznałem, kazała mi dumać nad jej śmiercią dłużej, niż może na to zasłużyła.
Przypomniałem sobie, że spotykałem bardzo często Małgorzatę na Polach Elizejskich, gdzie prawie codzień jeździła w niebieskiem coupé, zaprzeżonem w dwa przepyszne konie; zauważyłem w niej dystynkcyę, którą podnosiła jeszcze wyjątkowa jej piękność.
Nieszczęśliwe te osobistości są zawsze w towarzystwie czyjemś.
Ponieważ żaden mężczyzna nie zgodzi się na to, by afiszował publicznie miłość swoją dla niej, ponieważ one nienawidzą samotności, włóczą więc zawsze za sobą, albo takie, które, mniej szczęśliwe, nie mają powozu, albo którąkolwiek ze starych elegantek, nieumiejących ukazać źródła swej elegancyi, a do których bez wahania można się udać, jeśli chcemy zaczerpnąć jakichkolwiek wiadomości o kobiecie, której towarzyszą.
Z Małgorzatą atoli inaczej się rzeczy miały. Przybywała ona na Pola Elizejskie zawsze sama w swoim powozie, w którym kryła się jak mogła, w zimie owinięta wielkim kaszmirowym szalem, w lecie ubrana w bardzo skromną suknię — a jeśli spotkała na swym ulubionym spacerze, jakiego mężczyznę znajomego jej dobrze, uśmiechała się do niego w ten sposób, że i księżna mogłaby się tak uśmiechać.
Nie jeździła ciągle, jak to zwykły robić jej koleżanki, po Elizejskich Polach, lecz konie unosiły ją szybko do Lasku. Tam wysiadała z powozu, spacerowała przez godzinę, poczem wszedłszy znów do swego coupé, wracała pędem do siebie.
Wszystkie te okoliczności, których nieraz byłem świadkiem, przypomniały mi się i żałowałem tej dziewczyny, jak się żałuje całkowitego zniszczenia dzieła piękna.
Przytem nie zdarzyło mi się widzieć bardziej zachwycającej piękności jak u Małgorzaty.
Wysoka a drobna aż do przesady, posiadała w najwyższym stopniu sztukę ukrywania wad naturalnych, pod skromnym strojem, jaki przywdziewała na siebie. Jej szal kaszmirowy, którego końce dotykały ziemi, pozwalał z obu stron widzieć ogoniastą, jedwabną suknię, a mufka, w którą chowała ręce, miała tak estetycznie ułożone frendzle, że najwybredniejszy smak zadowolnić mogłyby.
Głowa, istny cud, była przedmiotem szczególnej kokieteryi. Była ona mała, a natura, jakby powiedział Musset, utworzyła ją z całą starannością.
Włóż w owal nieopisanego wdzięku dwoje ócz czarnych, przykrytych powiekami tak czystego rysunku, że zdawały się być dziełem artysty; przysłoń te oczy długiemi rzęsami, które, spuszczając się, rzucały cień na różową barwę policzków; nakreśl nos delikatny, prosty a szlachetny o nozdrzach nieco otwartych, pod wpływem gorącego oddechu zmysłowego życia; narysuj usta regularne, których wargi rozkosznie się unosiły nad zębami białemi jak mleko i zabarw skórę kryjącą te wdzięki odrobiną karminu — a będziesz miał całość tej główki czarownej.
Włosy hebanowej czarności błyszczące z natury — lub nie, jeśli chcecie — dzieliły się nad czołem w dwa bogate zwoje i gubiły się na tyle głowy, dozwalając widzieć koniec ucha, u którego błyszczały dwa brylanty, wartości od czterech do pięciu tysięcy franków każdy.
Jakim sposobem ten żywot palący pozostawił na twarzy Małgorzaty wyraz dziewiczości, dzieciństwa nawet, będący jej charakterystycznem znamieniem — tego, przyznaję, nie rozumiem.
Małgorzata miała swój portret, robiony przez Vidala, jedynego człowieka, którego ołówek mógł ją oddać. Po jej śmierci miałem portret przez kilka dni w swojem ręku, a był on tak zadziwiająco podobnym, że mi dopomógł do skreślenia jej obrazu, do czego pamięć mi nie wystarczała.
Między szczegółami tego rozdziału, niektóre doszły mojej wiadomości dopiero później, lecz spisałem je natychmiast, by nie wracać już do nich w chwili, kiedy się rozpocznie opowieść jej życia.
Małgorzata bywała obecną na wszystkich pierwszych przedstawieniach teatralnych i przepędzała swoje wieczory na widowskach lub balach. Każdą razą, kiedy grano nową sztukę, można było być pewnym, że się ją obaczy wraz z trzema rzeczami, które jej nigdy nie opuszczały i które zajmowały zawsze przednią poręcz loży: lornetka, pudełko cukierków i bukiet kamelij.
Przez dwadzieścia pięć dni miesiąca kamelie były białe, a przez pięć ostatnich — czerwone; nikt nie znał przyczyny tej rozmaitości barw, którą zaznaczam i nie mógł jej wytłumaczyć, którą wszakże zauważyli wszyscy uczęszczający do teatrów.
Nie widziano nigdy u Małgorzaty innych kwiatów jak tylko kamelie. Z tego też względu, zwano ją u pani Barion, jej kwiaciarki — „Damą kameliową” i ten przydomek jej został.
Tymczasem od trzech lat blizko, od czasu podróży do Bagnères, żyła tylko ze starym księciem cudzoziemskim, nadzwyczaj bogatym, który usiłował wyciągnąć ją z brudów przeszłości, na co ona chętnie przystawała.
Oto, co mi o tem mówiono:
Na wiosnę, r. 1842 Małgorzata była tak słabą, tak zmienioną, że lekarze nakazali jej wody i wyjazd do Bagnères.
Tam, wpośród chorych, znajdowała się córka księcia, która chorowała nietylko na tę samą słabość, ale miała nawet taką samą twarz jak Małgorzata, tak dalece, że możnaby je wziąść za dwie siostry. Tylko, że młoda księżna była w trzecim stopniu suchot i w kilka dni po przybyciu Małgorzaty — umarła.
Pewnego dnia, książę, pozostały w Bagnères, jak ten, któremu pochowano w ziemi część serca, spostrzegł Małgorzatę na zakręcie jednej alei.
Zdawało mu się, że widzi cień swego dziecięcia, i idąc ku niej wziął ją za rękę, uścisnął ze łzami i nie pytając się, kto ona, prosił o pozwolenie odwiedzenia jej i kochania w niej żywego obrazu swej zmarłej córki.
Małgorzata, będąc sama jedna w Bagnères, tylko ze swą pokojową, a zresztą nie obawiając się kompromitacyi, przyzwoliła na to, czego żądał książę.
W Bagnères znajdowali się ludzie, którzy ją znali — ci więc ostrzegli księcia o prawdziwem stanowisku panny Gautier. Był to cios dla starca, gdyż tutaj kończyło się podobieństwo do jego córki, lecz już było za późno! Młoda ta kobieta stała się potrzebą jego serca i jedynym powodem, jedyną przyczyną życia.
Nie czynił jej żadnych wyrzutów, nie miał do tego prawa, lecz zapytał jej, czy się czuje zdolną do zmiany życia, ofiarując za to poświęcenie wszelkie wynagrodzenia, jakich tylko pragnie. Ona przyrzekła.
Trzeba tu zaznaczyć, że natura Małgorzaty, pełna entuzyazmu, była podówczas chora. Przeszłość wydawała jej się główną przyczyną choroby, a pewien rodzaj przesądu kazał się spodziewać, że Bóg jej zostawi zdrowie i piękność, w zamian za pokutę i nawrócenie.
Jakoż w rzeczy samej, wody, przechadzki, naturalne zmęczenie, sen — przywróciły jej powoli zdrowie, kiedy lato miało się już ku końcowi.
Książę towarzyszył Małgorzacie do Paryża, gdzie ją odwiedzał podobnie jak w Bagnères.
Związek ten, którego ani istotnego początku, ani powodów nie znano, spowodował wielkie zdumienie, gdyż książę, znany ze swego wielkiego majątku, począł być rozrzutnym.
Szukano przyczyn tego zbliżenia się starego księcia do młodej kobiety w rozpuście, zbliżenia tak częstego między bogatymi starcami. Przypuszczano wszystko, prócz tego co było.
A przecież uczucia tego nowego ojca Małgorzaty były tak czyste, że wszelki związek niebędący związkiem serca, wydawał mu się zbrodnią i nigdy nie wyrzekł do niej słowa, któregoby jego córka nie mogła słyszeć.
Daleką jest od nas myśl idealizowania naszej bohaterki. Przyznajemy więc, że dopóki była w Bagnères, przyrzeczenie dane księciu łatwem było do dotrzymania, lecz kiedy powróciła do Paryża, zdawało się tej dziewczynie przywykłej do życia gorączkowego, do balów, do orgij, że samotność, przerywana tylko peryodycznemi odwiedzinami księcia, zabije ją z nudów a palący oddech dawniejszego życia ciążył na jej głowie i sercu.
Dodajcie, że Małgorzata wróciła ze swej podróży piękniejszą niż przedtem była, że miała lat dwadzieścia i że uśpiona tylko, bo nie zwyciężona, choroba budziła w niej febryczne żądze, będące zawsze rezultatem chorób piersiowych.
Z wielką więc boleścią książę dowiedział się od swych przyjaciół, szpiegujących postępowanie młodej kobiety, że ta, w chwili, w której nie spodziewa się jego przybycia, przyjmuje wizyty, i że te wizyty przedłużają się nieraz bardzo...
Zapytana, Małgorzata wyznała wszystko księciu, radząc mu bez żadnej wstecznej myśli, by przestał nią się zajmować, gdyż nie czuje w sobie siły do dotrzymania przyrzeczenia i że nie chce dłużej przyjmować dobrodziejstw człowieka, którego zdradza.
Książę przez ośm dni nie pokazał się; było to wszystko, co mógł zrobić, a ósmego dnia przyszedł błagać Małgorzaty, by go przyjęła, obiecując jej, że ją weźmie taką jak jest, byle tylko mógł ją widzieć i przysiągł jej, że nigdy żadnego wyrzutu jej nie uczyni.
Dnia 16 go o pierwszej z południa, udałem się na ulicę d’Antin. Już w bramie słychać było głos woźnego.
Mieszkanie było pełne ciekawych.
Były tutaj wszystkie znakomitości wytwornego występku, skrycie oglądane przez kilka wielkich dam, które jeszcze raz przyszły tutaj pod pretekstem kupna, ażeby obaczyć zblizka kobiety, z któremi nie miały nigdy sposobności bliższego zetknięcia się, a którym zazdrościły może łatwych przyjemnostek.
Księżna pani de F. dotykała się panny A. najsmutniejszego okazu nowoczesnej zalotnicy, pani markiza de F. wahała się, czy kupić jakiś mebel, który licytowała pani D., zalotnica najwytworniejsza i najwięcej znana w naszej epoce; książę d’Y., który jeździ do Madrytu, by się zrujnować w Paryżu, a do Paryża, by się zrujnować w Madrycie, a który pomimo to nie wydaje nawet swych dochodów, rozmawia z panną M., jedną z naszych najzdolniejszych powieściopisarek, od czasu do czasu piszącą to o czem mówi, a która spoglądała znacząco na panią de N., tę piękną kobietę... Zawsze ją można spotkać na Polach Elizejskich, strojną w barwy różowe lub niebieskie, w powozie zaprzężonym w dwa duże kare konie, kupione od Fony’ego za dziesięć tysięcy franków, za które on zapłacił... Nakoniec panna R., która przez swój talent zyskała dwa razy tyle, ile kobiety światowe mają ze swych posagów, a trzy razy tyle ile inne mają za swą miłość...
Moglibyśmy przytoczyć tutaj szczegóły z życia wielu jeszcze ludzi zgromadzonych w tym salonie i zdziwionych niepomału, że się razem znajdują — lecz lękamy się znudzić czytelnika.
Śmiano się głośno; woźni nawoływali o spokojność na spółkę z kupcami, którzy chcieli dobrze rzecz przeprowadzić. Nigdy zgromadzenie nie było bardziej rozmaite, bardziej wrzące.
Wcisnąłem się pokornie wewnątrz tej wrzawy, smutny, myśląc o tem, że się znajduję tuż przy pokoju, w którym wyzionęła ducha biedna istota a której meble sprzedawano dla zapłacenia długów. Przyszedłszy raczej dla przypatrywania się, niż dla kupna, spoglądałem na postać woźnego, którego rysy nieznośnie się wykrzywiały, jeśli przedmiot jaki podskoczył wyżej w cenie, aniżeli się spodziewał.
Uczciwi ludzie, spekulujący na prostytucyę tej kobiety, którzy zyskiwali sto na sto na niej, a ścigali ją stemplowym papierem aż do ostatniej chwili życia, przyszli po śmierci zbierać owoce swej zaszczytnej spekulacyi.
Mieli słuszność starożytni, że ustanowili jednego boga dla kupców i złodziei!...
Suknie, kaszmiry, klejnoty sprzedawały się nie do uwierzenia szybko. Nic z tych rzeczy nie podobało mi się i czekałem ciągle. Nagle usłyszałem:
— Książka przepysznie oprawna, złocona na brzegach, zatytułowana: „Manon Lescaut”, jest coś napisanego na pierwszej kartce. Dziesięć franków!
— Dwanaście, odezwał się ktoś po długiem milczeniu.
— Piętnaście — rzekłem.
Dlaczego? — nie wiedziałem. Zapewne dlatego, że było tam „coś napisane”.
— Piętnaście — powtórzył woźny.
— Trzydzieści — ciągnął pierwszy licytant głosem, w którym brzmiało przekonanie, że nikt nie da więcej.
Stawało się to walką.
— Trzydzieści pięć! — zawołałem tym samym tonem.
— Czterdzieści!
— Piędziesiąt!
— Sześdziesiąt!
— Sto!
Przyznaję, że chciałem wywołać efekt i wywołałem, gdyż po ostatniej cenie, zapanowała cisza i patrzano na mnie w około z ciekawością, kto jest ten jegomość, który postanowił bądźcobądź posiąść tę książkę.
Zdaje się, że ton nadany ostatnim moim słowom przekonał mego przeciwnika — postanowił więc ustąpić z pola, zostawiając mi książkę, za którą płaciłem dziesięć razy więcej, niż była warta. Kłaniając mi się, rzekł bardzo grzecznie, choć trochę zapóźno:
— Ustępuję panu.
Nikt nie wyrzekł słowa i książka została mi przysądzoną.
Lękając się nowego szaleństwa ze strony mej miłości własnej, na czem kieszeń moja źle wychodziła, kazałem zapisać swoje nazwisko i okładając książkę na bok, wyszedłem. Dałem bezwątpienia dużo do myślenia obecnym, którzy zapewne pytali siebie, w jakim celu zapłaciłem sto franków za książkę, którą mogłem wszędzie nabyć za dziesięć a najwyżej piętnaście franków.
W godzinę później posłałem po moje kupno.
Na pierwszej kartce była napisana piórem i bardzo wykwintnym charakterem dedykacya w tych słowach:
Manon dla Małgorzaty.
„Pokora“.
Podpisano: Armand Duval.
Co znaczyło to słowo: Pokora?
Czyż Manon uznawała w Małgorzacie, w skutek opinii tego pana Armanda Duval, wyższość występku, czy serca?
Drugie tłomaczenie było najprawdopodobniejszem, gdyż pierwsze byłoby tylko impertynencyą otwartą, czegoby nie zniosła Małgorzata pomimo opinii, jaką miała o sobie.
Wyszedłem znowu i nie zajmowałem się już tą książką, aż dopiero wieczorem, kiedym się spać położył.
Zapewne, „Manon Lescaut” jest rzewną powieścią, której żaden szczegół nie wyszedł z mej pamięci a przecież kiedy książkę tę mam pod ręką, pewien rodzaj sympatyi ciągnie mię do niej, otwieram ją i poraz setny marzę z bohaterką kiędza Prévosta. A przytem bohaterka ta ma tyle w sobie prawdy, że zdaje mi się, jakobym ją gdzieś znał. Wśród tych nowych okoliczności, związek istniejący między nią a Małgorzatą, nadawał czytaniu pewien urok i wzmagała się we mnie litość, prawie miłość dla biednej dziewczyny, spuściźnie której winien byłem tę książkę. Manon umarła na pustyni, to prawda, ale w objęciach mężczyzny, który ją kochał całą duszą, który rękoma wygrzebał jej mogiłę, zrosił ją łzami swojemi i pochował tam serce swoje — gdy tymczasem Małgorzata, grzesznica podobna do Manon a może nawrócona jak ta ostatnia, umarła na łonie przepychu i zbytku, jeśli można było wierzyć temu com widział, na pościelisku swej przeszłości, lecz w pośród pustyni serca, szerszej, suchszej i nielitościwszej niż ta, w którą zagrzebano Manon.
I w rzeczy samej, jakiem to później dowiedział się od kilku przyjaciół, dobrze świadomych ostatnich okoliczności towarzyszących śmierci Małgorzaty, ta przez cały ciąg swej choroby, nie widziała nikogo, coby przyszedł do niej z istotną pociechą.
Później myśl moja przeszła od Manon i Małgorzaty na te, które widziałem postępujące ze śpiewką na ustach, ku śmierci prawie zawsze jednakowej. Biedne istoty! Jeśli miłość ku nim jest rzeczą niesłuszną, toć przynajmniej litość jest tu na swojem miejscu. Litujecie się nad ślepym, który nigdy nie widział słonecznych promieni, nad głuchym, o którego ucho nie obił się nigdy szmer tajemny wszechżycia, nad niemym, którego usta nigdy nie potrafią wydźwięczyć głosu duszy a pod fałszywym pozorem wstydu nie chcecie się litować nad ślepotą serca, tą głuchotą duszy, tem milczeniem sumienia, pod wpływem którego szaleje nieszczęśliwa — głuchotą, co nie pozwala jej dopatrzyć dobra, usłyszeć Pana i mówić językiem świętym miłości i wiary.
Hugo napisał „Marion Delorme”, Musset „Bernerette” a Aleksander Dumas „Fernandę” — myśliciele i poeci wszystkich czasów nieśli zalotnicy iskry miłosierdzia a nieraz jakiś wielki człowiek rehabilitował je swą miłością a nawet imieniem swojem. Jeśli kładę nacisk na te słowa, to dlatego, że z pomiędzy tych, którzy będą mię czytać, wielu odrzuci tę książkę, lękając się w niej spotkać tylko apologię występku i prostytucyi a wiek autora bezwątpienia przyczynia się wiele do umotywowania tej bojaźni.
Co do mnie, jestem przekonania, że dla kobiety, której wychowanie nie nauczyło dobrego, Bóg prawie zawsze otwiera dwie ścieżki prowadzące ją do Niego; temi ścieżkami jest: boleść i miłość. Są one przykre; te, które na nie wejdą, krwawią sobie stopy, ranią ręce, lecz zostawiają na cierniach drogi przepych zbytku i przybywają do celu ubrane tylko w swą nagość, której się nikt nie wstydzi w obliczu Pana.
Ci, którzy spotkali te wędrujące, winni ich wesprzyć i powiedzieć wszystkim, że je tam spotkali, gdyż mówiąc o tem, wskazuje się drogę.
Nie na tem polega rzecz, by przy bramie życia postawić dwa naczynia z napisami: „droga dobrego” i „droga złego” i mówić do przychodzących: wybierajcie — lecz trzeba, jak Chrystus, wskazywać drogi sprowadzające ze złych na dobre — a przedewszystkiem nie trzeba, by początek tych ścieżek był bardzo bolesnym, lub żeby zdawał się być trudnym do przebycia.
Chrystyanizm zaleca nam w swej cudnej paraboli o synu marnotrawnym, pobłażanie i przebaczenie. Jezus gorąco miłował dusze zranione namiętnościami i chętnie leczył rany balsamem z nich samych powstałym. Więc mówił do Magdaleny: „Będzie ci wiele przebaczonem, boś miłowała wiele” — szczytne przebaczenie, budzące szczytną wiarę!
Dlaczegóżbyśmy mieli być surowszymi od Chrystusa? Dlaczegóżbyśmy mieli odrzucać dusze pokrwawione, pełne ran, przez które częstokroć jak u chorego zła krew, wypływa zło ich przeszłości i które czekają tylko przyjaznej ręki, mogącej wyleczyć i ozdrowić serce?
Mówię to do mej generacyi, do tych, dla których teorye Voltaire’a nie istnieją już dzięki Bogu; do tych, którzy podobnie jak ja rozumieją; ludzkość od lat piętnastu weszła w fazę szczytnego zapału. Wiedza dobrego i złego jest całkowicie naszą własnością; wiara się odradza, poszanowanie rzeczy świętych przywrócono i jeśli świat nie jest zupełnie dobrym, to przynajmniej jest lepszym. Usiłowania wszystkich ludzi inteligencyi dążą do jednego celu i wszystkie wielkie chęci zaprzęgają się do wozu jednej i tej samej zasady: „bądźmy dobrzy, bądźmy młodzi i idźmy za prawdą”! Złe jest tylko próżnością, miejmy dumę dobrego a przedewszystkiem nie rozpaczajmy. Nie gardźmy kobietą, która nie jest ani matką, ani siostrą, ani córką, ani żoną. Nie redukujmy szacunku tylko do rodziny, pobłażania tylko do egoizmu! Ponieważ niebo więcej jest uradowanem z nawrócenia się jednego grzesznika, niż ze stu sprawiedliwych, którzy nigdy nie grzeszyli, starajmy się radować niebo. Odda ono nam to z lichwą! Zostawiajmy na naszej drodze jałmużnę przebaczenia dla tych, których ziemskie żądze zgubiły, które wybawi może boska nadzieja i jak mówią stare kobiety radzące jakie domowe lekarstwo, że jeżeli to nie pomoże, to i nie zaszkodzi.
W dwa dni później licytacya skończyła się całkowicie. Przyniosła ona sto piędziesiąt tysięcy franków.
Wierzyciele zabrali dwie trzecie a rodzina, złożona z siostry i małego jej syna, odziedziczyła resztę.
Siostra ta zrobiła wielkie oczy, gdy doniesiono jej, że jest dziedziczką piędziesięciu tysięcy franków.
Już od sześciu czy siedmiu lat, kobieta ta nie widziała swej siostry, która znikła pewnego dnia i nie wiedziano nic o niej od chwili zniknięcia.
Przybyła więc pośpiesznie do Paryża i trzeba było widzieć zdziwienie tych, którzy znali Małgorzatę, kiedy spostrzegli, że jej jedyna dziedziczka była tęgą i piękną wiejską kobietą, która dotąd nigdy jeszcze nie opuszczała swej parafii.
Los jej był odrazu zapewnionym — a ona nie wiedziała nawet, z jakiego źródła przybywała ta niespodziewana fortuna.
Mówiono mi, że powróciła do swej wioski, unosząc ze sobą wielki smutek po stracie swej siostry.
Wszystkie te okoliczności powtarzano w Paryżu, tej matce skandalów; wkrótce atoli poczęto ich zapominać a nawet ja sam powoli traciłem je z pamięci, kiedy nowy wypadek pozwolił mi poznać całe życie Małgorzaty i dał mi tak rzewne szczegóły, że wzięła mię chęć opisania tej historyi, co też uczyniłem.
Od trzech czy czterech dni mieszkanie jej pozbawione wszystkich mebli zlicytowanych, czekało na wynajęcie, kiedy pewnego poranku zadzwoniono do mnie.
Mój służący a raczej mój stróż, pełniący u mnie funkcyę służącego, poszedł otworzyć i przyniósł mi bilet, mówiąc, że osoba, która go oddała, życzy sobie mówić ze mną.
Rzuciłem okiem na ten bilet i wyczytałem na nim dwa słowa:
„Armand Duval”.
Począłem myśleć, zkąd znam to nazwisko i przypomniałem sobie pierwszą kartkę książki: „Manon Lescaut”. Czego chce odemnie człowiek, który dał tę książkę Małgorzacie? Kazałem prosić natychmiast czekającego.
Ujrzałem młodego człowieka, blondyna, wysokiego, bladego, ubranego po podróżnemu, w stroju, którego widać nie zmieniał od kilku dni a nawet nie oczyścił się w Paryżu, gdyż był cały pokryty kurzem.
Pan Duval, zmięszany, nie starał się nawet ukryć swego stanu i ze łzami w oczach a drżeniem w głosie rzekł:
— Panie, wybacz, proszę, moim odwiedzinom i ubraniu mojemu, lecz prócz tego, że między ludźmi to uchodzi, pragnąłem widzieć pana dzisiaj jeszcze koniecznie, nawet nie poszedłem do hotelu, gdzie posłałem swoje rzeczy i przybiegłem do pana, lękając się, chociaż jeszcze dość wcześnie, iż nie zastanę go w domu.
Prosiłem pana Duvala, by usiadł przy kominku, co uczynił, wyjmując z kieszeni chustkę, w którą ukrył na chwilę twarz swoją.
— Dziwną się panu zapewne wydaje — rzekł uśmiechając się smutnie — ta wizyta o podobnej godzinie, w podobnym stroju i z płaczem... przyszedłem jednak prosić pana po prostu o wielką przysługę.
— Mów pan, jestem na pańskie rozkazy.
— Wszak pan byłeś obecnym przy licytacyi rzeczy po Małgorzacie Gautier.
Na te słowa, wzruszenie, nad którem panował przez chwilę młodzieniec, wzięło nad nim górę i zmuszony został ukryć twarz w swe dłonie.
— Wydaję się panu śmiesznym — dodał — lecz wybacz mi to i wierz mi, że nie zapomnę nigdy cierpliwości, z jaką mię słuchasz.
— Panie — odrzekłem — jeżeli przysługa, jaką ci mam wyrządzić, ma uciszyć nieco zgryzoty, jakich doświadczasz, powiedz mi szybko, w czem mogę ci dopomódz a znajdziesz we mnie człowieka szczęśliwego, że ci pomoże ich ulżyć.
Uczułem pewien rodzaj sympatyi dla boleści pana Duvala i chciałem mu serdecznie być użytecznym.
Rzekł więc do mnie:
— Kupiłeś pan na tej licytacyi jedną rzecz?
— Tak panie, książkę.
— „Manon Lescaut”?
— W istocie.
— Czy masz pan jeszcze tę książkę?
— Jest w mojej sypialni.
Armand Duval na tę wiadomość odetchnął i zdawało się, że mu wielki ciężar spadł z serca. Podziękował mi, jak gdybym mu już oddał jaką przysługę, zachowując tę książkę.
Powstałem więc, poszedłem do sypialni, wziąłem książkę i podałem mu ją.
— Tak, to ta sama — rzekł, patrząc na dedykacyę — ta sama...
I dwie duże łzy padły na karty.
— A więc, panie — rzekł, podnosząc głowę i nie usiłując już nawet ukrywać łez — czy bardzo pan cenisz tę książkę?
— Dlaczego panie?
— Bo chcę pana prosić, byś mi ją odstąpił.
— Wybacz pan mojej ciekawości — rzekłem wówczas — lecz to pan dałeś ją Małgorzacie Gautier.
— Ja, panie.
— A więc ta książka należy do pana — odrzekłem — jestem szczęśliwy, że mogę ją panu zwrócić.
— Ale — odpowiedział pan Duval z zakłopotaniem — przecież... powinienem panu zwrócić sumę, jaką dałeś za nią...
— Pozwól pan, że mu ją ofiaruję. Cena jednej książki w podobnej licytacyi jest drobnostką a nawet nie przypominam sobie, wiele za nią zapłaciłem.
— Dałeś pan za nią sto franków.
— To prawda — odrzekłem zakłopotany nieco — zkąd pan to wiesz?
— To bardzo proste — spodziewałem się przybyć do Paryża na czas licytacyi Małgorzaty a przybyłem dopiero dzisiaj. Chciałem koniecznie posiadać jakiś przedmiot pochodzący od niej i pobiegłem do komornika z prośbą o pozwolenie przejrzenia listy sprzedanych rzeczy i imion kupujących. Spostrzegłem że książkę tę pan kupiłeś, postanowiłem prosić pana, byś mi ją odstąpił, chociaż cena, jaką za nią zapłaciłeś, kazała mi się lękać, czy pan czasem nie przywiązujesz do niej jakich wspomnień...
Mówiąc to, Armand widocznie lękał się, czy czasem nie znałem tak Małgorzaty jak on ją znał.
Pośpieszyłem pocieszyć go.
— Znałem pannę Gautier tylko z widzenia — jej śmierć zrobiła na mnie wrażenie, jakie zwykle robi na młodym człowieku śmierć pięknej kobiety, którą spotykał. Chciałem cokolwiek kupić na licytacyi i zapędziłem się za wysoko w szacunku tej książki na przekór jakiemuś jegomości, który pragnął ją koniecznie kupić. Powtarzam więc panu, książka ta jest na pańskie zawołanie i proszę pana, byś ją przyjął nie w ten sposób jak od komornika, ale żeby była między nami ogniwem dłuższej i szczerszej przyjaźni.
— Dobrze, panie — rzekł Armand — wyciągając do mnie rękę, przyjmuję i będę ci wdzięczny przez całe życie.
Miałem serdeczną ochotę zapytać się Armanda o Małgorzatę, gdyż dedykacya książki, podróż młodzieńca, jego chęć posiadania tej książki — podniecały moją ciekawość, lecz lękałem się, by przez pytania nie pokazać się człowiekiem, który dlatego nie przyjął pieniędzy, by miał prawo wtrącania się w jego sprawy.
Odgadł jednak myśl moją i rzekł:
— Czytałeś pan tę książkę?
— Całkowicie.
— Cóż pan myślisz o tych dwóch wierszach, które tu napisałem?
— Zrozumiałem odrazu, że w pańskich oczach biedna dziewczyna, której dałeś tę książkę, występuje ze zwyczajnej kategoryi, bo nie chcę widzieć w tych wyrazach pospolitego komplementu.
— I miałeś pan słuszność. Dziewczyna ta to anioł. Przeczytaj pan ten oto list.
I podał mi papier, który musiał być nieraz odczytywanym. Otworzyłem go, oto co w nim było:
„Mój drogi Armandzie; otrzymałam twój list, jesteś dobrym i dziękuję za to Bogu. Tak, mój przyjacielu, jestem chora i to chora nie na żarty, lecz zajęcie twoje mną, jakie dotąd okazujesz, zmniejsza o połowę moje cierpienia. Już bezwątpienia nie będę tak długo żyła, bym miała szczęście uściśnięcia ręki, która napisała ten dobry list, jaki przed chwilą otrzymałam, a którego wyrazy byłyby mię zapewne wyleczyły, gdyby cokolwiek wyleczyć mię mogło. Nie zobaczę cię już, gdyż jestem bardzo blizką śmierci a setki mil dzielą cię odemnie. Biedny przyjacielu! Twoja Małgorzata dawniejsza całkiem się zmieniła a nawet lepiejby było, byś jej zupełnie nie widział, niż taką, jaką jest teraz. Pytasz mi się, czy ci przebaczam! O! z całego serca, mój drogi, gdyż złe, jakie chciałeś mi wyrządzić, było tylko dowodem miłości, jaką miałeś dla mnie. Już miesiąc upłynął jak leżę w łóżku i tyle mi idzie o twój szacunek, że ciągle piszę dziennik mego życia, od chwili w której rozeszliśmy się, aż dotąd, dopóki sił mi nie zbraknie do pisania.
„Jeżeli, Armandzie, w istocie jeszcze zajmujesz się mną, to proszę, po powrocie twoim, idź do Julii Duprat. Ona ci odda ten dziennik. Znajdziesz tam powód i wytłomaczenie tego co zaszło między nami. Julia jest bardzo dobrą dla mnie — często rozmawiamy z nią o tobie. Była wtedy, kiedy przyszedł twój list, płakałyśmy, czytając go.
„Wrazie gdybyś nie był dał znać o sobie, zobowiązałam ją do oddania ci tych papierów, po twojem przybyciu do Francyi. Nie bądź mi wdzięcznym. Ten ciągły powrót do wspomnień o jedynych chwilach szczęścia w mem życiu, był dla mnie rozkoszą i jeśli ty znajdziesz w czytaniu tem wytłomaczenie przeszłości, ja znajduję wielką ulgę.
„Chciałabym ci coś zostawić, coś coby ci ciągle przywodziło mię na pamięć, lecz wszystko mi zasekwestrowano i nic nie należy do mnie. Czy rozumiesz, mój drogi? Umieram, a z mego sypialnego pokoju słyszę kroki stróża chodzącego po salonie a którego moi wierzyciele tu postawili, by nic ztąd nie wzięto i by im nic nie przepadło, w razie gdybym umarła. Spodziewam się, że z licytacyą zatrzymają się do mego skonu.
„O, ludzie są bez litości, albo raczej, mylę się, to Bóg jest sprawiedliwym i niewzruszonym.
„A więc, mój najdroższy, przybędziesz na licytacyę i kupisz cośkolwiek, gdyż jeślibym odłożyła jakąś rzecz dla ciebie i gdyby się o tem dowiedziano, żądanoby później zwrotu takowej od ciebie.
„Smutne to życie, które opuszczam!
„Jakże Bóg byłby dobrym, gdyby mi pozwolił widzieć cię przed śmiercią! Według wszelkiego prawdopodobieństwa bądź zdrów, jedyny — wybacz, że nie piszę dłużej do ciebie, lecz ci, co mi mówią, że mię wyleczą, wycieńczają mię krwi puszczaniem a ręka odmawia mi posłuszeństwa.
Małgorzata Gautier“.
I w rzeczy samej, ostatnie wyrazy zaledwie można było przeczytać. Oddałem ten list Armandowi, który go bezwątpienia odczytywał w pamięci, gdyż rzekł do mnie:
— I któżby wierzył, że to kobieta utrzymywana pisała ten list! — i wzruszony tem wspomnieniem patrzał przez jakiś czas na pismo listu, który w końcu przycisnął do ust.
— I kiedy pomyślę — ciągnął dalej — że ona umarła, żem jej niewidział i że jej już nie ujrzę więcej, kiedy pomyślę, że więcej dla mnie niż siostra rodzona zrobiła, nie mogę sobie darować, żem jej pozwolił tak umrzeć. Umarła, umarła, myśląc o mnie, pisząc i wymawiając me imię, biedna, droga Małgorzata!...
A puszczając wodze swym myślom i łzom, wyciągnął do mnie ręce i rzekł:
— Uważanoby mię za dziecko, gdyby ktoś ujrzał mię płaczącego nad taką śmiercią — bo nikt nie wie, co wycierpiała ta kobieta z mojej przyczyny, jak ja byłem okrutny, jak ona była dobrą i zrezygnowaną. Zdawało mi się, że do mnie należy przebaczenie jej a dziś widzę się niegodnym przebaczenia, jakie mi ona udziela. O, dałbym z dziesięć lat z mego życia, bym mógł jedną godzinę płakać u jej stóp!...
Jestto rzeczą bardzo trudną pocieszać kogoś w boleści, której się nie zna a jednak byłem przejęty tak żywą sympatyą dla tego młodzieńca, spowiadał mi się ze swych zgryzot z taką otwartością, że sądząc, iż moje słowo nie będzie mu obojętnem, rzekłem:
— Czy nie masz pan rodziców, przyjaciół? Miej pan nadzieję, obacz ich a oni cię pocieszą, bo co do mnie, mogę tylko żałować pana...
— To prawda — odrzekł, wstając i przechadzając się wielkiemi krokami po pokoju — nudzę pana. Daruj, nie pomyślałem nad tem, że moja boleść nic pana nie obchodzi i że zajmuję pana rzeczą całkiem obojętną.
— Mylisz się, co do rozumienia słów moich, jestem cały na twoje usługi — tylko żałuję, że nie mogę uspokoić pańskich zgryzot. Jeśli moje towarzystwo i moich przyjaciół może pana rozerwać, jeśli nakoniec potrzebujesz mię pan w czemkolwiekbądź, pragnę byś wiedział o wielkiej przyjemności, jaką mi tem sprawisz.
— Wybacz pan, wybacz; boleść nastraja uczucie. Pozwól mi pan zostać tutaj jeszcze chwilkę, bym mógł otrzyć me oczy, ażeby nikt na ulicy nie patrzał ze zdumieniem na mężczyznę płaczącego. Uczyniłeś mię pan szczęśliwym, dając tę książkę, nie wiem, czy będę mógł czemkolwiek wywdzięczyć się panu za to.
— Udzielając mi trochę swej przyjaźni i opowiadając mi przyczynę swoich zmartwień. Człowiek znajduje ulgę w opowiadaniu tego co cierpi.
— Masz pan racyę, lecz dziś potrzebuję się wypłakać i mówiłbym panu słowa bez związku. Kiedyś opowiem panu historyę i zobaczysz, czy mam powody żałowania biednej dziewczyny. A teraz — dodał, wycierając sobie ostatni raz oczy i przeglądając się w lustrze — powiedz mi pan, że nie jestem mazgajem i pozwól mi odwiedzać siebie.
Wzrok tego młodzieńca był dobry i słodki, chciałem go uścisnąć.
Tymczasem oczy jego poczęły znowu wilgotnieć łzami, widząc, że to spostrzegłem, spuścił takowe.
— No — rzekłem — odwagi więcej!
— Do widzenia! — powiedział mi.
I z wielkim wysiłkiem, by nie płakać, wybiegł szybko.
Dosyć czasu upłynęło, w którym ani razu nie obiło się o me uszy nazwisko Armanda, ale za to często mówiono o Małgorzacie.
Nie wiem, czyście czasem nie zauważyli, że niech imię osoby dotąd wam nieznanej lub przynajmniej obojętnej, będzie raz tylko wobec was wymówionem, a zaraz obok niego poczną się grupować wypadki i będziecie od wszystkich znajomych i przyjaciół ciągle słyszeć o niem. Spostrzegasz wtedy, że ta osoba obchodzi cię bardzo blizko, że nieraz przeszła przez twe życie, czegoś ty dotąd nie zauważył — znajdujesz w wypadkach, jakie ci opowiadają, pewien szczególny zbieg okoliczności, pewną spójność ze zdarzeniami twego własnego życia. Wprawdzie ja nie znajdowałem się na tem stanowisku względem Małgorzaty, gdyż widywałem ją często, spotykałem i znaną mi była tak z fizyonomii, jak i zwyczajów, a jednakże od czasu owej licytacyi, imię jej tak często obijało się o me uszy i wśród okoliczności w ostatnim rozdziale opowiedzianych, imię to zmieszało się z tak głęboką boleścią, że zdziwienie moje wzrosło i zaostrzyło moją ciekawość.
Z tego wynikło, że spotykając moich przyjaciół, z którymi przedtem nigdy nie mówiłem o Małgorzacie, zawszem ich się pytał:
— Czy nie znałeś czasem osoby nazwiskiem Małgorzata Gautier?
— Damy kameliowej?
— Tak jest.
— O, bardzo dobrze!
Temu: „bardzo dobrze” towarzyszył częstokroć uśmiech, niedopuszczający żadnej wątpliwości co do swego znaczenia.
— A więc, cóż to była za dziewczyna? — pytałem dalej.
— Dobra dziewczyna.
— Czy to już wszystko?
— Mój Boże! no tak, miała ona więcej rozumu a może i więcej serca, niż inne.
— Czy nic dokładniejszego nie wiesz o niej?
— Zrujnowała barona de B.
— Tylko?
— Była kochanką starego księcia de...
— Czy w istocie była jego kochanką?
— Tak mówią, w każdym jednak razie kosztowała go bardzo wiele.
Zawsze te same ogólnikowe wieści.
Bądźcobądź, byłem ciekawy dowiedzenia się czegoś o związku, jaki zachodził między Małgorzatą a Armandem.
Pewnego dnia spotkałem jednego z tych, którzy żyją ciągle w ścisłej zażyłości z tego rodzaju kobietami.
Pytam go więc:
— Czy znałeś Małgorzatę Gautier?
To samo: „bardzo dobrze”, usłyszałem znowu.
— Cóż to była za dziewczyna?
— Było to piękna i dobra dziewczyna. Śmierć jej sprawiła mi wielką przykrość.
— Czy nie miała ona czasem kochanka nazwiskiem Armand Duval?
— Wysokiego blondyna?
— Tak.
— Miała.
— Któż to jest ten Armand.
— Młody człowiek, co zjadł z nią niewielki mająteczek, jaki posiadał, i w skutek czego, zdaje mi się, zmuszony ją był porzucić. Mówią, że szalał za nią.
— A ona?
— Ona kochała go także bardzo, tak jak kochają podobne dziewczyny. Nie trzeba od nich żądać więcej nad to, co dać mogą.
— Cóż się stało z tym Armandem?
— Nie wiem. Znaliśmy go bardzo mało. Żył z Małgorzatą pięć czy sześć miesięcy i ciągle bawili na wsi. Kiedy powróciła tutaj, on wyjechał.
— I nie widziałeś go już więcej?
— Nie.
I ja także więcej nie widziałem Armanda. Przypuszczałem, że po bytności u mnie, nowe wspomnienia o śmierci Małgorzaty wzburzyły jego dawniejszą miłość a więc i boleść, i mówiłem sobie, że wraz z jej śmiercią zapomniał o przyrzeczeniu odwiedzenia mię znowu.
Przypuszczenie to mogłoby być prawdopodobnem względem kogo innego, lecz w rozpaczy Armanda był pewien akcent szczerości i, przechodząc z jednej ostateczności w drugą, wyobrażałem sobie, że zmartwienie zmieniło się w chorobę, i jeśli nie miałem od niego żadnych wieści, to z tego powodu, że był chory a może już umarł.
Pomimowoli interesował mię ten młody człowiek. Być może, że w tem interesowaniu się była pewna doza egoizmu; być może, żem dostrzegł w tej boleści rzewne dzieje serca, nakoniec może dla niepokoju, jakim natchnęło mię milczenie Armanda.
Ponieważ pan Duval nie przychodził do mnie, więc postanowiłem sam iść do niego. Łatwo było znaleźć jakikolwiek pretekst — na nieszczęście nie wiedziałem jego adresu i nikt, kogokolwiek pytałem się o to, nie mógł mię objaśnić.
Udałem się na ulicę d’Antin. Być może, iż stróż Małgorzaty wiedział, gdzie mieszka Armand. Niestety, był tam nowy stróż, który podobnie jak ja nic nie wiedział. Począłem się więc dopytywać o cmentarz, na którym pochowano pannę Gautier. Był to cmentarz Monmartre.
Tam, urzędnik otworzył wielką księgę, gdzie są zapisani wszyscy, wchodzący w to ostatnie schronienie i opowiedział mi, że w istocie 22 lutego, w południe, została pochowaną kobieta tego nazwiska.
Prosiłem, by mię zaprowadzono na grób, gdyż niepodobna zoryentować się w tem mieście umarłych, mającem podobnie jak miasto żywych, swe ulice i zaułki. Grabarz zawołał ogrodnika i począł mu dawać potrzebne wskazówki, gdy ten przerwał: wiem, wiem... O łatwo bardzo jest poznać ten grób — dodał, zwracając się do mnie.
— Dlaczego? — zapytałem się.
— Dlatego, że dużo na nim rośnie kwiatów całkiem innych, niż na innych grobach.
— Czy to ty masz o nim staranie?
— Tak, panie, i chciałbym, żeby wszyscy krewni tak dbali o zmarłych, jak ten młody człowiek, który mi grób ów polecił.
Po kilku zakrętach, ogrodnik zatrzymał się i rzekł do mnie:
— Otóż jesteśmy.
I w rzeczy samej, spostrzegłem kwadrat zarośnięty kwiatami, którego niktby nie wziął za grobowiec gdyby nie biały marmur noszący na sobie imię, nie potwierdzał tego.
Marmur ten postawiony był prosto, żelazna krata otaczała cały grobowiec, pokryty białemi kameliami.
— Cóż pan na to powiesz? — spytał mię ogrodnik.
— To bardzo ładne.
— Mam rozkaz zastępowania świeżemi kameliami zwiędłych...
— A któż ci dał ten rozkaz?
— Jakiś młody człowiek, który, przyszedłszy tutaj pierwszy raz, bardzo płakał — zapewne jej kochanek, gdyż zdaje się, że to była zalotnica. Mówią, że miała być bardzo piękną. Czyś pan ją znał?
— Tak.
— Tak jak tamten? — rzekł ogrodnik ze złośliwym uśmiechem.
— Nie, nie mówiłem nawet z nią nigdy.
— I przychodzisz pan tutaj? — to bardzo ładnie z pańskiej strony, gdyż ci, którzy odwiedzają biedną dziewczynę, nie są wcale liczni.
— Nikt więc nie przychodzi?
— Nikt, z wyjątkiem tego młodego pana, który był raz tylko.
— Jakto, raz tylko?
— Tak, panie.
— I nie był odtąd już wcale?
— Nie, lecz będzie jak powróci.
— Wyjechał więc?
— Tak.
— I niewiesz, gdzie pojechał?
— Zdaje mi się, że do siostry panny Gautier.
— I pocóż on tam pojechał?
— Żeby otrzymać od niej pozwolenie wydobycia zwłok i przeniesienia ich gdzieindziej.
— Dlaczegóż nie chce, żeby tu zostały?
— Widzisz pan... pan wiesz, że ma się pewne myśli co do umarłych — my to codzień widzimy, my... Ziemia ta kupioną została tylko na lat pięć a ten młody człowiek chce nabyć kawałek ziemi na wieczyste czasy, w nowym cyrkule można to będzie zrobić.
— Co nazywasz nowym cyrkułem?
— Nowy plac, który teraz odprzedają tam, na lewo. Gdyby cmentarz był zawsze takim, jak jest teraz, nie byłoby równego mu na świecie, lecz dużo jest jeszcze do zrobienia, żeby wszystko takiem, jak powinno, być mogło. Wreszcie ludzie są tacy śmieszni.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że ludzie są dumni nawet w grobie. Wybacz pan, lecz zdaje mi się, że ta panna Gautier przepędziła trochę nieporządnie życie. Teraz, biedna panna umarła... i zostało z niej to samo co z tych wszystkich, które nie mają na sobie zarzutu... a więc, gdy krewni osób pochowanych obok niej dowiedzieli się, kto ona taka, sprzeciwili się temu, by ona tu spoczywała, mówiąc, że dla takich kobiet, podobnie jak i dla biednych, powinno być osobne miejsce. Czy widział kto co podobnego? O ja ich znam dobrze, tych wielkich panów, co cztery razy w roku odwiedzają swych zmarłych i przynoszą sami kwiaty i patrz pan, jakie kwiaty! Którzy każą ryć na grobie łzy, o jakich im się ani śni nawet i którzy robią trudności co do sąsiedztwa swych grobów. Chcesz pan, to wierz, ale ja nie znałem tej panny, nie wiem co ona zrobiła — a przecież ja ją kocham i mam staranie o nią a nawet sprzedaję dla niej kamelie za cenę, jak można najsprawiedliwszą. Mam dla tej umarłej pewne uczucie. My, panie, jesteśmy zmuszeni kochać umarłych, gdyż jesteśmy tak zajęci, że niemamy czasu kochać kogo innego.
Patrzałem na tego człowieka i niektórzy z moich czytelników zrozumieją wzruszenie, jakiego doświadczyłem, słuchając tych słów.
Spostrzegł to widać, bo ciągnął dalej:
— Mówią, że byli ludzie, którzy się rujnowali dla tej dziewczyny i że miała kochanków ubóstwiających ją... no, kiedy sobie pomyślę, że tylko jeden przychodzi, by kupić dla niej kwiatek... to jest ciekawe i smutne. A nawet ta nie może się jeszcze uskarżać, bo ma swój grób i jest zawsze ktoś, co o niej pamięta — lecz mamy tutaj biedne dziewczęta tego samego rodzaju i tego samego wieku, które rzuca się do wspólnego dołu i... to rozdziera mi serce, kiedy usłyszę jak pada ich biedne ciało w głąb ziemi. I żadna istota nie zajmuje się niemi od chwili śmierci. Rzemiosło jakiemu się oddajemy, nie jest wcale wesołem a mianowicie wtedy, jeśli się ma trochę serca. Cóż pan chcesz? Ono jest mocniejsze odemnie. Mam ładną córkę dwudziestoletnią i kiedy tu przyniosą umarłą w tym wieku, myślę o niej, i bez względu czy to jest wielka pani, czy włóczęga — drży zawsze coś we mnie... Lecz ja pana nudzę moją gawędą a pan przyszedłeś tutaj nie po to, by mię słuchać. Kazano mi zaprowadzić pana na grób pany Gautier, jesteśmy przy nim — czy jestem panu jeszcze potrzebny?
— Czy nie wiesz czasem adresu pana Armanda Duval? — zapytałem się tego człowieka.
— Wiem, panie, mieszka na ulicy X., przynajmniej tam chodziłem po zapłatę za te kwiaty, które pan widzisz.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu.
Rzuciłem ostatni raz wzrokiem na ten grób ukwieciony, jak gdybym chciał przeniknąć do głębi, by zobaczyć, co zrobiła ziemia z pięknej istoty rzuconej w jej łono i oddaliłem się smutny.
— Czy pan chcesz się widzieć z panem Duval? — zapytał ogrodnik, idąc obok mnie.
— Tak.
— Jestem pewny, że jeszcze nie powrócił, boby tu już był!
— Masz więc przekonanie, że nie zapomniał Małgorzaty?
— Nie tylko mam to przekonanie, ale założyłbym się, że dlatego chce zmienić grób, by ją jeszcze raz zobaczyć...
— Jakto?
— Pierwszem słowem, jakie wyrzekł do mnie, wchodząc na cmentarz, było: „coby tu zrobić, żeby ją zobaczyć”? Tego nie można inaczej dokonać, jak tylko zmieniając grób i objaśniłem go o wszystkich formalnościach, potrzebnych w tym celu, gdyż wiesz pan, że chcąc przenieść umarłego z jednego grobu do drugiego, trzeba pozwolenia rodziny, przyczem musi być obecny komisarz policyi. Chcąc otrzymać takie pozwolenie, pojechał pan Duval do siostry panny Gautier i pierwsza jego wizyta niezawodnie będzie u nas.
Przybyliśmy do bramy cmentarza, podziękowałem jeszcze raz ogrodnikowi i kładąc mu w rękę kilka sztuk monety, udałem się według adresu, jaki mi wskazał.
Armand jeszcze nie powrócił.
Napisałem parę słów do niego, prosząc, by był łaskaw odwiedzić mię po swoim powrocie, lub żeby mi wskazał, gdzie go mam szukać.
Zastałem Armanda w łóżku.
Spostrzegłszy mię, wyciągnął dłoń rozpaloną.
— Masz pan gorączkę — rzekłem.
— To nic, zmęczenie w skutek szybkiej podróży, nic więcej.
— Powracasz pan od siostry Małgorzaty.
— Tak; kto panu powiedział?
— Wiem o tem; cóż, otrzymałeś pan to, czegoś chciał?
— Otrzymałem; lecz kto panu powiedział o mej podróży i o celu, jaki mną kierował?
— Ogrodnik cmentarza.
— Widziałeś pan grób?
Ton tego pytania przekonał mię, że Armand jest ciągle ofiarą wzburzenia, jakiego już raz byłem świadkiem i każdą razą wielekroć jego myśl własna, lub słowa kogokolwiek przypomniały mu ten bolesny przedmiot, wybuchało na wierzch to wzburzenie.
Odpowiedziałem więc skinieniem głowy.
— Czy ma o nim staranie — ciągnął dalej Armand.
I dwie duże łzy spłynęły po twarzy chorego, którą odwrócił, by je ukryć przedemną. Udałem, że ich nie widzę i sprowadziłem rozmowę na inny przedmiot.
— Już trzy tygodnie, jakieś pan odjechał.
Armand przetarł oczy i odrzekł.
— W rzeczy samej, trzy tygodnie.
— Pańska podróż była dość długą.
— O, nie podróżowałem ciągle; chorowałem dwa tygodnie, inaczej byłbym już oddawna powrócił, lecz zaledwie tam przybyłem, dostałem gorączki i zmuszony byłem położyć się do łóżka.
— I odjechałeś pan, nie wyzdrowiawszy?
— Gdybym został ośm dni jeszcze w tym kraju, byłbym umarł.
— Lecz teraz, kiedyś pan powrócił, trzeba mieć staranie o siebie, pańscy przyjaciele odwiedzać cię będą, ja pierwszy, jeśli pozwolisz.
— Wstanę za dwie godziny!
— Cóż za nierozsądek!
— Muszę!
— Czy pana co nagli?
— Muszę iść do komisarza policyi.
— Możesz pan komukolwiek poruczyć ten interes a samemu nie narażać się na większą chorobę.
— Jest to jedyna rzecz, która mię może wyleczyć. Muszę ją widzieć. Odkąd dowiedziałem się o jej śmierci a mianowicie od chwili, w której widziałem jej grób, spać nie mogę. Nie jestem zdolny pojąć, żeby ta kobieta, którą opuściłem tak młodą i piękną, umarła. Muszę się o tem sam przekonać. Muszę wiedzieć, co Bóg uczynił z tej istoty tak kochanej przezemnie a może straszny ten widok zniszczy rozpacz wspomnienia... pan pójdziesz ze mną, prawda?... Jeśli cię to nie nudzi...
— Cóż panu powiedziała jej siostra?
— Nic. Była mocno tem zdziwiona, że jakiś obcy chce kupić ziemię na grób dla Małgorzaty i podpisała zaraz pozwolenie, o jakie prosiłem.
— Wierzaj mi pan, poczekaj z temi przenosinami, aż póki całkiem nie wyzdrowiejesz.
— O, będę silny, bądź pan spokojny! Wreszcie, czuję, że oszaleję, jeśli nie skończę jak najprędzej z tem wszystkiem; to jest potrzebą mej boleści. Przysięgam panu, że się nie uspokoję, dopóki nie zobaczę Małgorzaty. Być może, że to jest palące pragnienie gorączki, marzenie mej bezsenności, wynik mego szału — lecz choćbym potem, podobnie jak pan de Rancé został trapistą, zostanę a zobaczę.
— Rozumiem ja to — odrzekłem Armandowi — i należę do pana; czy widziałeś się z Julią Duprat?
— Widziałem się; o, widziałem ją zaraz, jakiem tylko pierwszy raz powrócił.
— Czy oddała panu papiery, jakie Małgorzata zostawiła dla pana?
— Oto są.
To mówiąc, wyciągnął z pod poduszki zwitek i włożył go tam natychmiast.
— Umiem to wszystko, co jest w tych papierach na pamięć, od trzech tygodni odczytuję je po dziesięć razy dziennie. Pan je także będziesz czytał, lecz później, kiedy się uspokoję i kiedy będę ci mógł wyjaśnić to wszystko, co pochodzi w tej spowiedzi serca i miłości. Na teraz chcę od pana jednej przysługi.
— Jakiej?
— Na pana czeka powóz na dole?
— Tak.
— A więc, weź proszę mój paszport i jedź na pocztę dowiedzieć się, czy niema czasem listu do mnie. Ojciec i siostra mieli pisać do mnie do Paryża a wyjeżdżałem tak szybko, że nie miałem czasu spytać się na poczcie. Jak pan powrócisz, pójdziemy razem do komisarza policyi, by go uprzedzić o jutrzejszej ceremonii.
Mówiąc to, dał mi swój paszport i pojechałem na ulicę J. J. Rousseau.
Były dwa listy na imię Duvala, wziąłem je i powróciłem.
Zastałem już Armanda ubranego i gotowego do wyjścia.
— Dziękuję — rzekł, odbierając listy. — Tak — dodał, patrząc na adresy — tak to od ojca i siostry. Zapewne nie rozumieją co znaczy moje milczenie.
Otworzył listy i odgadł je raczej, aniżeli przeczytał bo były zapisane na wszystkich czterech stronicach a po chwili zwinął i rzekł:
— Jedźmy, jutro odpowiem.
Udaliśmy się do komisarza policyi, któremu Armand złożył pozwolenie siostry Małgorzaty.
Komisarz w zamian dał mu polecenie do strażnika cmentarza; umówiono się, że przeniesienie zwłok nastąpi jutro, o dziewiątej rano, że przybędę do niego o godzinę wcześniej i że pojedziemy razem na cmentarz.
Byłem ciekawy tego widoku i wyznaję, że nie spałem noc całą.
Sądząc po myślach, jakie mię trapiły, noc ta musiała być bardzo długą dla Armanda.
Kiedy nazajutrz o dziewiątej, przybyłem do niego, był strasznie blady, lecz spokojny.
Uśmiechnął się i podał mi rękę. Świece jego były całkiem wypalone i przed wyjściem Armand wziął duży list zaadresowany do ojca, zapewne powiernik ostatniej nocy.
W pół godziny byliśmy na cmentarzu Montmatre.
Komisarz już czekał na nas.
Udaliśmy się, idąc wolno w kierunku grobu Małgorzaty, komisarz szedł naprzód, Armand i ja postępowaliśmy o kilka kroków dalej.
Od czasu do czasu czułem, jak drży ramię mego towarzysza, jak gdyby febryczne dreszcze przebiegały po nim. Wówczas patrzałem na niego, pojmował moje spojrzenia i uśmiechał się do mnie. Od chwili wyjścia z domu nie przemówiliśmy do siebie ani słowa.
Niedaleko od grobu, Armand zatrzymał się, chcąc otrzeć twarz zlaną gęstym potem.
Skorzystałem z tego przestanku, by odetchnąć, gdyż serce moje kurczyło się jak w kleszczach żelaznych.
Zkąd pochodzi ta bolesna przyjemność, ta chęć sprawienia sobie podobnych widoków? Kiedyśmy przyszli do grobu, ogrodnik zdjął wszystkie doniczki kwiatów, odsunięto kratę żelazną i dwóch ludzi odgrzebywać poczęło ziemię.
Armand oparł się o drzewo i patrzał.
Zdawało się, że wszystko jego życie skupiło się we wzroku.
Nagle jedna z łopat uderzyła o kamień.
Na ten łoskot, Armand cofnął się jak za dotknięciem iskry elektrycznej i ścisnął mnie za rękę z taką siłą, że ból w niej uczułem.
Jeden z grabarzy wziął szeroką łopatę i powoli wypróżniał grób, później, kiedy tylko kamienie pokrywały trumnę, odrzucał je, jeden po drugim.
Uważałem na Armanda, bo lękałem się co chwila, żeby go uczucie nie złamało, on atoli patrzał ciągle, oczy miał otwarte i słupem stojące jak u szalonego a tylko lekkie drżenie policzków i warg dowodziło, że pozostawał pod wpływem gwałtownego ataku nerwowego.
Co do mnie, wyznaję, iż żałowałem, żem tu przyszedł.
Gdy trumnę całkowicie odkryto, komisarz rzekł do grabarzy:
— Otwórzcie.
Ludzie ci dopełnili tego z takiem posłuszeństwem, jak gdyby dokonywali rzeczy najprostszej w świecie.
Trumna była zamknięta i poczęli odbijać wieko. Wilgoć ziemi rdzą pokryła śruby i z trudnością otwarła się trumna. Nieznośna woń rozeszła się w powietrzu, pomimo aromatu roślin, jakim było przepełnione.
— O mój Boże, mój Boże — szepnął Armand i pobladł więcej. Sami grabarze się cofnęli.
Wielkie białe prześcieradło okrywało trupa i gięło się według jego kształtów. Prześcieradło to zbutwiało całkiem na jednym ze swych końców i pozwalało widzieć nogę zmarłej.
Czułem, że robi mi się źle, i w chwili, kiedy kreślę te słowa, wspomnienie owej sceny wstrząsa mię jeszcze swoim imponującym realizmem.
— Śpieszmy się — rzekł komisarz.
Wówczas jeden z grabarzy wyciągnął rękę i, schwyciwszy za koniec zasłony, odkrył nagle twarz Małgorzaty.
Było coś strasznego w tym widoku, jest coś okropnego w opowieści tej chwili!
W miejsce oczów były tylko dwa czarne doły, wargi znikły a białe zęby wcisnęły się konwulsyjnie. Długie czarne włosy suche i skupione na skroniach, przysłaniały nieco zielonawą wklęsłość policzków. A jednak poznałem w tej twarzy ową białą, różową i wesołą twarz, którą niegdyś widywałem.
Armand, nie mogąc oderwać od niej wzroku, gryzł ustami chustkę.
Co do mnie, zdawało mi się, że jakaś żelazna obręcz ciśnie mi głowę, jakaś ćma pokryła mi oczy, szum napełnił uszy i zaledwie mogłem otworzyć flakonik i wciągnąłem silnie zapach w niej będący.
Wśród tego oślepienia, usłyszałem słowa komisarza, wyrzeczone do p. Duval:
— Czy pan poznajesz?
— Poznaję — odrzekł głucho młodzieniec.
— Więc zamknijcie i przenieście — rzekł komisarz.
Grabarze zarzucili prześcieradło na twarz trupa, zamknęli trumnę, ujęli ją za dwa końce i skierowali się na przeznaczone miejsce.
Armand nie ruszał się. Jego oczy były ciągle skierowane na ten dół próżny, był blady jak trup, któryśmy przed chwilą widzieli... rzekłbyś: skamieniał.
Wiedziałem, że boleść, zmniejszona nieobecnością strasznego widoku, nie wytrzyma i może sprowadzić katastrofę.
Zbliżyłem się do komisarza.
— Obecność tego pana — rzekłem — wskazując na Armanda, nie jest już potrzebną?
— Nie — odpowiedział — a nawet radzę panu wyprowadzić go ztąd, bo zdaje się, że jest chory.
— Chodź — rzekłem do Armanda — biorąc go pod rękę.
— Co? — zapytał, patrząc na mnie, jak gdyby mnie nie poznał.
— Już skończone — rzekłem — trzeba odejść, zabijesz się tem wzruszeniem.
— Masz racyę, chodźmy — odrzekł machinalnie, lecz nie postąpił ani kroku.
Więc wziąłem go za rękę i pociągnęłem.
Pozwalał się prowadzić jak dziecko, szepcząc tylko od czasu do czasu:
— Widziałeś oczy?
I odwracał się, jak gdyby widok ten się powtarzał.
Chód jego począł być chwiejny, zdawał się postępować z wysiłkiem, zęby szczękały jedne o drogie, ręce miał zimne, gwałtowne drżenie nerwowe opanowało go całkiem. Mówiłem do niego, nie odpowiadał, pozwalał się tylko prowadzić.
Przy bramie znaleźliśmy powóz. Był już czas.
Zaledwie usiadł, gdy dreszcz się powiększył i istotny atak nerwowy nastąpił, wśród którego bojaźń przestraszenia mnie wywołała słowa z jego ust:
— To nic, to nic, chciałbym płakać...
I widziałem jak mu się pierś wznosi a krew napływa do oczów, lecz łez tam nie było.
Podałem mu flakon, jaki trzymałem, do wąchania i kiedyśmy przybyli do domu, miał tylko jeszcze dreszcze.
Przy pomocy służącego położyłem go do łóżka; kazałem rozniecić wielki ogień w jego pokoju i pobiegłem do mego doktora, któremu opowiedziałem wszystko, co zaszło.
Przyszedł.
Armand był cały czerwony, miał gorączkę, plótł rzeczy bez związku, wśród których można było wyraźnie odróżnić imię Małgorzaty.
Tego rodzaju choroby jak ta, której uległ Armand, mają to do siebie, że albo zabijają na miejscu, albo pozwalają się zwyciężyć bardzo szybko.
W dwa tygodnie po wypadkach, które opowiedziałem, Armand zupełnie przychodził do siebie i byliśmy związani ze sobą ścisłą przyjaźnią. Prawie całkiem nie opuszczałem pokoju przez cały czas jego choroby.
Wiosna rozsypała szczodrą ręką kwiaty, liście, ptastwo, śpiewki i okno mego przyjaciela roztworzyło się wesoło na ogród, którego zdrowe powietrze aż do nas płynęło.
Lekarz pozwalał mu wstawać i częstokroć siadaliśmy przy oknie otwartem, w godzinach największego ciepła słonecznego, to jest od południa do drugiej, gwarząc ze sobą.
Strzegłem się rozmowy o Małgorzacie, lękając się zawsze, by to imię nie obudziło smutnych wspomnień, uśpionych pod pozorną spokojnością, atoli Armand zdawał się znajdować przyjemność w mówieniu o niej nie tak jak dawniej ze łzami w oczach, lecz ze słodkim uśmiechem, aż nadto pokazującym stan jego ducha.
Zauważyłem, że od czasu bytności na cmentarzu, od widowiska, które wywołało na nim ten gwałtowny kryzys, miara boleści naturalnej dopełnioną została przez chorobę i że śmierć Małgorzaty nie przedstawiała mu się już pod postacią dawniejszą. Pewien rodzaj pociechy wynikł z nabytej pewności a chcąc pozbawić się ciemnych obrazów budzących się w nim często, zagłębiał się w szczęśliwe wspomnienia związku swego z Małgorzatą i zdawało się, że o tych tylko chciał marzyć...
Był zresztą bardzo wycieńczony przez chorobę i leczenie, tak że umysł nie mógłby znieść gwałtownego wzruszenia a wiosenna i powszechna wesołość otaczająca Armanda mimowoli sprowadzała myśl jego na wspomnienia szczęśliwszej doli...
Uparcie wzbraniał się zawiadomienia swej rodziny o niebezpieczeństwie, jakiemu był podległ a gdy już był całkiem zdrowy, ojciec nie wiedział jeszcze o jego chorobie.
Pewnego wieczora zostaliśmy przy oknie dłużej niż zwykle, czas był wspaniały a słońce kołysało się do snu w grobowcu z lazuru i złota. Jakkolwiek byliśmy w Paryżu, zielość otaczająca oddzielała nas od świata i czasem tylko turkot przejeżdżającego powozu przerywał nam rozmowę.
— Prawie o tej samej porze wieczorem pewnego dnia, równie pięknego jak dzisiejszy, poznałem Małgorzatę — rzekł do mnie Armand, słuchając swych własnych myśli, nie tego co mówiłem.
Nie odpowiedziałem mu nic.
Wtedy zwrócił się do mnie i rzekł:
— Przecież trzeba, żebym ci opowiedział tę historyę, napiszesz z niej książkę, której nikt nie uwierzy, lecz która może będzie bardzo interesującą...
— Opowiesz mi to później, mój przyjacielu, nie jesteś jeszcze całkiem zdrów.
— Wieczór jest ciepły, zjadłem już kurczę — powiedział z uśmiechem — nie mam gorączki, nie mamy co robić, chcę ci wszystko opowiedzieć.
— Jeśli tak chcesz, to słucham.
— To bardzo prosta historya — dodał — opowiem ci ją według porządku wypadków. Jeśli z nią cokolwiek będziesz chciał zrobić później, zostawiam ci całą swobodę działania.
I oto co mi opowiedział, w czem zaledwie zmieniłem kilka słów tylko.
— Tak — ciągnął dalej Armand, wspierając głowę na fotelu — tak, było to wieczorem, jak dzisiaj. Przepędziłem dzień na wsi wraz z jednym z moich przyjaciół Gastonem R. Wieczorem powróciliśmy do Paryża a nie wiedząc co robić, poszliśmy do teatru Rozmaitości.
Podczas antraktu, wychodząc, spotkaliśmy kobietę, której mój przyjaciel się ukłonił.
— Komu się kłaniasz? — zapytałem go.
— Małgorzacie Gautier — odparł.
— Zdaje mi się, że jest zmienioną, bo nie poznałem jej — rzekłem z pewnem wzruszeniem, które zaraz zrozumiesz.
— Chorowała; biedna dziewczyna nie pociągnie długo!...
Przypominam sobie te słowa, jak gdybym je wczoraj słyszał. Trzeba ci wiedzieć, że od dwóch lat widok tej dziewczyny sprawiał na mnie dziwne wrażenie.
Niewiem sam dlaczego, bladłem a serce mi biło gwałtownie. Mam znajomego, który się zajmuje alchemią, a który nazwałbyto, czego doświadczałem powinowactwem płynów; co do mnie, wierzę po prostu, że przeznaczonem mi było, bym kochał się w Małgorzacie, co przeczuwałem.
Każdą razą wywierała ona na mnie to wrażenie, czego bardzo często byli świadkami moi znajomi, a poznawszy zkąd ono pochodzi, śmieli się z tego szczerze.
Pierwszy raz widziałem ją na placu Giełdy, przy drzwiach pani Sussy. Zatrzymał się tam otwarty powóz, z którego wysiadła kobieta, ubrana biało. Powszechny szmer uwielbienia przyjął ją u wejścia do magazynu. Co do mnie, przyrosłem niejako do miejsca, od chwili jej wejścia aż do wyjścia. Przez okno widziałem, jak wybierała między rozmaitemi materyami, pragnąc coś kupić. Mogłem był wejść tam, lecz nie śmiałem. Nie wiedziałem wcale co to za kobieta, lękałem się, by nie odgadła przyczyny mego wejścia do magazynu i nie obraziła się.
Była ubraną elegancko, suknia muślinowa, szal indyjski na rogach ozdabiany złotem i kwiatami z jedwabiu, kapelusz ryżowy i jedna tylko bransoletka, ciężki łańcuch złoty, jak wówczas było w modzie.
Wsiadła do swego pojazdu i odjechała.
Jeden z subjektów sklepowych stanął we drzwiach, ścigając oczami powóz i elegancką damę. Zbliżyłem się do niego, prosząc, by mi powiedział nazwisko tej kobiety.
— Jestto panna Małgorzata Gautier — odpowiedział.
Nie śmiąc się go pytać o adres, odszedłem.
Wspomnienie tej prawdziwej wizyi nie opuściło mię od tej chwili, jak wiele innych i wszędzie upatrywałem tej białej kobiety tak królewsko pięknej.
W kilka dni potem, miało miejsce wielkie przedstawienie w Operze komicznej. Poszedłem na nie. Pierwszą osobą, jaką spostrzegłem w loży, była Małgorzata Gautier.
Młody człowiek, z którym byłem, poznał ją zaraz, gdyż rzekł do mnie:
— Patrzno na tę piękną dziewczynę.
W tej chwili Małgorzata skierowała swą lornetkę w naszą stronę, spostrzegła mego towarzysza, uśmiechnęła się do niego i dała mu znak, by przyszedł do niej.
Nie mogłem się wstrzymać, by mu nie powiedzieć:
— Jesteś bardzo szczęśliwy!
— Dlaczego?
— Że możesz odwiedzić tę kobietę.
— Czyś w niej zakochany?
— Nie — odrzekłem rumieniąc się, gdyż nie wiedziałem co na to odpowiedzieć — lecz chciałbym ją poznać.
— Pójdź ze mną, przedstawię cię.
— Zapytaj się jej wprzód o pozwolenie.
— O, nie potrzeba wcale z nią tych ceremonij, chodź!
To, co powiedział, sprawiło mi przykrość. Drżałem przed pewnością, że Małgorzata nie zasługuje na to, com czuł dla niej.
W jednej z książek Alfonsa Karra zatytułowanej: „Am Rauchen“, jest następujący ustęp: pewien mężczyzna idzie za kobietą bardzo szykowną, w której od pierwszego widzenia zakochał się, tak była piękną. Za jedno pocałowanie jej ręki czuje w sobie siłę wszystko przedsięwziąść, wolą wszystko pokonać, odwagą wszystko zrobić. Śmie zaledwie patrzeć na jej nóżki, które odkryła, nie chcąc zabłocić swej sukni. Podczas gdy marzy o tem, co gotów jest uczynić, by posiąść tę kobietę, ona zatrzymuje go na rogu ulicy i pyta się, czy nie chce pójść z nią. Odwraca głowę, przechodzi na drugą stronę ulicy i smutny zamyka się u siebie.
Przypomniałem sobie ten ustęp i gotów będąc do wszelkich poświęceń dla tej kobiety, lękałem się, by mię nie przyjęła zbyt szybko i nie dała mi miłości, którą chciałbym był zapłacić długiem oczekiwaniem i wielkiemi ofiarami. Tacy jesteśmy mężczyźni, jest to bardzo dobrze, że wyobraźnia okala zmysły tą poezyą, że żądze cielesne nikną wobec marzeń duszy.
Wreszcie gdyby mi powiedziano: będziesz posiadał tę kobietę dziś wieczór a jutro zostaniesz zabity, przyjąłbym. Gdyby mi atoli powiedziano: daj dziesięć luidorów a będziesz jej kochankiem, odmówiłbym z płaczem, jak dziecię, które wraz z blaskiem dnia, widzi niknące czarodziejskie zamki nocnego marzenia.
Bądźcobądź jednak, chciałem ją poznać, był to jedyny środek dowiedzenia się, czego się mam trzymać względem niej.
Powiedziałem więc memu towarzyszowi, że obstaję przy tem, by mi pozwoliła się przedstawić sobie i błądziłem po korytarzach, nie chcąc by mnie widziała, co stawiałoby mnie w przykrem położeniu.
Układałem sobie zdanie, jakie miałem jej powiedzieć.
Jakież to szczytne dzieciństwo, ta miłość!
W chwilę potem mój przyjaciel zeszedł.
— Czeka na nas — rzekł do mnie.
— Czy jest sama — zapytałem się.
— Z drugą kobietą.
— Niema mężczyzny?
— Nie.
— Chodźmy.
Mój towarzysz skierował się ku drzwiom teatru.
— Przecież to nie tędy — rzekłem.
— Pójdziemy po cukierki, mówiła mi o nie.
Weszliśmy do cukierni.
Chciałbym był zakupić cały sklep i patrzałem czemby zapełnić pudełko, gdy mój towarzysz zażądał:
— Funt zamrożonych winogron.
— Czy wiesz, że ona je lubi?
— Nigdy nie jada innych cukierków, to znane.
— A — ciągnął dalej, gdyśmy wyszli — czy ty wiesz, jakiej cię kobiecie mam przedstawić? Nie wyobrażaj sobie, że to jaka księżna, to poprostu kobieta utrzymywana, mój kochany, nie żenuj się więc wcale i mów wszystko co ci tylko przez myśl przejdzie.
— Dobrze, dobrze — wyszeptałem, idąc za nim; mówiłem sobie, że idę leczyć się z mej namiętności.
Kiedym wchodził do loży, Małgorzata śmiała się do rozpuku.
Wolałbym, żeby była smutną.
Mój towarzysz przedstawił mnie. Małgorzata skłoniła się lekko głową i rzekła:
— A moje cukierki?
— Oto są.
Biorąc je, spojrzała na mnie. Spuściłem oczy i zarumieniłem się.
Pochyliła się do ucha swej sąsiadki, szepnęła do niej kilka słów i obiedwie wybuchły głośnym śmiechem.
Bez żadnej wątpliwości, ja byłem przyczyną tego śmiechu i pomieszanie moje zdwoiło się. W tym czasie miałem za kochankę małą mieszczkę, bardzo czułą i bardzo sentymentalną, której uczucia i listy melancholijne budziły śmiech we mnie. Rozumiałem przykrość, jaką jej zrobiłem, doświadczając tego teraz i przez pięć minut kochałem ją tak, jak się nigdy nie kocha kobiety.
Małgorzata jadła swe winogrona, nie zajmując się już mną wcale.
Mój towarzysz, nie chcąc mnie zostawiać w tak śmiesznem położeniu, rzekł:
— Małgorzato, nie dziw się wcale, że pan Duval nic do ciebie nie mówi, pani takieś go wzruszyła, że nie może wynaleźć nawet słowa.
— Ja myślę, że dlatego ten pan towarzył ci, żeś się nudził sam przyjść.
— Gdyby to było prawdą — wtrąciłem — nie byłbym prosił Ernesta, by pytał się o pozwolenie przedstawienia mię pani.
— Był to tylko może środek opóźnienia fatalnej chwili.
Ci, którzy żyli z dziewczynami tego rodzaju co Małgorzata, wiedzą dobrze, że mają przyjemność w drażnieniu się z mężczyznami, których widzą po raz pierwszy. Bezwątpienia jestto odwet za upokorzenia, jakie zmuszone są częstokroć znosić od mężczyzn, których widzą codzień.
Chcąc im więc odpowiadać, trzeba być obznajmionym dobrze z ich światem, którego ja nie znałem, zresztą wyobrażenie moje o Małgorzacie wyegzagerowało jej żarty. Nic nie mogło mi być obojętnem ze strony tej kobiety. Więc też wstałem, mówiąc z pewnem wzburzeniem w głosie, czego nie mogłem pokryć:
— Jeśli tak pani myślisz, pozostaje mi tylko prosić ją o wybaczenie za niedyskrecyę i pożegnać panią, zapewniając, że się takowa więcej nie powtórzy — poczem skłoniłem się i wyszedłem.
Zaledwie zamknąłem drzwi, gdy usłyszałem trzeci wybuch śmiechu. Chciałbym był, żeby mnie kto potrącił w tej chwili.
Powróciłem na miejsce.
Podniesiono zasłonę.
Ernest przyszedł także.
— Nie spisałeś się — rzekł do mnie — ma cię za... głupca!
— Cóż powiedziała Małgorzata, kiedym wyszedł?
— Śmiała się, zapewniając mnie, że nic podobnie śmiesznego, jak ty nie widziała. Lecz nie miej się za pobitego, tylko nie traktuj tego rodzaju dziewcząt na seryo. One nie wiedzą, co to jest elegancya i grzeczność, to wiadome, że jeśli się psa zleje wonnościami, niezadowolony z tego, biegnie przewracać się w błocie.
— Wreszcie, cóż mnie to obchodzi? — odrzekłem, usiłując przybrać ton obojętny, już nie zobaczę nigdy tej kobiety i jeśli mi się podobała przed poznaniem, to teraz wcale nie.
— Ba, nie tracę ja wcale nadziei zobaczenia cię kiedyś w głębi jej loży i będę słyszał mówiących, że się rujnujesz dla niej. W końcu masz słuszność, ona jest źle wychowaną, lecz jestto ładna kobieta...
Szczęściem podniesiono kurtynę i mój towarzysz zamilkł. Co grano — nie wiem. Pamiętam tylko, że od czasu do czasu podnosiłem oczy na lożę, którą tak szybko opuściłem, a w której co chwila zmieniały się osoby wizytujących.
Jednakże niepodobna mi było nie myśleć o Małgorzacie. Opanowało mię inne uczucie. Zdawało mi się, że powinienem zapomnieć o niej, mówiłem sobie, że jeśli wydam to co posiadam, będę miał tę dziewczynę i nabędę praw do miejsca przed chwilą opuszczonego.
Przed ukończeniem widowiska, Małgorzata i jej towarzyszka opuściły lożę.
Pomimowoli i ja to uczyniłem.
— Odchodzisz? — spytał się Ernest.
— Tak jest.
— Dlaczego?
W tej chwili spostrzegł, że loża jest próżną.
— Idź, idź — rzekł — i życzę ci szczęścia.
Wyszedłem.
Usłyszałem na schodach szelest sukni i szmer głosów. Cofnąłem się na bok i ujrzałem, nie będąc widzianym, obiedwie kobiety i dwóch młodych ludzi, którzy im towarzyszyli.
Pod kolumnadą teatru, zbliżył się do nich służący.
— Powiedz woźnicy, by zaczekał przed „Café-Anglais” — rzekła Małgorzata — pójdziemy tam pieszo.
W kilka minut później, błądząc po bulwarze, ujrzałem w oknie jednego z większych gabinetów restauracyi, Małgorzatę wspartą o krzesło i obrywającą liście od swoich kamelij.
Poszedłem do „Maison d’Or” i z salonu pierwszego piętra, miałem ciągle na oku owe okno.
O pierwszej godzinie zrana, Małgorzata wsiadła do powozu wraz z trzema towarzyszącemi jej osobami.
Wziąłem kabryolet i jechałem za niemi.
Powóz zatrzymał się na ulicy d’Antin № 9.
Małgorzata wysiadła i weszła sama do siebie.
Był to zapewne wypadek, lecz ten wypadek uszczęśliwił mnie.
Odtąd spotykałem często Małgorzatę w teatrze, lub na polach Elizejskich. Zawsze w niej ta sama wesołość — we mnie zawsze to samo wzruszenie.
Tymczasem minęło dwa tygodnie, w których całkiem jej nie widywałem. Spotkawszy się z Gastonem, zapytałem się o nią:
— Biedna dziewczyna, jest bardzo chora, odpowiedział.
— Cóż jej jest?
— Ma słabe piersi a takie życie, jak ona pędzi, nie przyczynia się wcale do wyleczenia jej z tej choroby; leży w łóżku.
Serce jest dziwnem, uczułem się prawie zadowolonym z tej choroby.
Codzień chodziłem się dowiadywać o jej zdrowie, nie zapisując się jednakże i nie zostawiając biletu. Tym sposobem dowiedziałem się o polepszeniu i wyjeździe jej do Bagnères.
Później, z upływem czasu, wrażenie czy wspomnienie poczęło się powoli zacierać w mym umyśle. Podróżowałem, stosunki, przyzwyczajenia, zajęcia, weszły na miejsce tej myśli i wspominając sobie o tym wypadku, widziałem w nim jednę z tych namiętnostek, jakie się budzą w młodości, a z których śmiać się przychodzi później.
Przecież nie miałem żadnej zasługi ze zwycięztwa nad tem wspomnieniem, gdyż straciłem z oka Małgorzatę, od chwili jej odjazdu, i jakiem ci powiedział, nie poznawałem jej, gdy przechodziła koło mnie w korytarzu Rozmaitości.
Była zasłoniętą, to prawda, lecz dwa lata wcześniej, żeby nie wiem jak była zasłoniętą, nie potrzebowałbym jej poznawać, bo byłbym odgadł, że to ona.
— Bądźcobądź jednak — ciągnął dalej Armand — będąc jeszcze serdecznie zakochanym, czułem się silniejszym, niż dawniej i dlatego chciałem się widzieć z Małgorzatą, by pokazać, że jestem wyższy od niej.
Ile to dróg kreśli sobie serce, ile rozumowań tworzy, by dojść do upragnionego celu!
Nie mogłem już dłużej pozostawać w korytarzu i wróciłem na moje miejsce, rzucając wzrokiem szybko po sali i chcąc spostrzedz, w której była loży.
Siedziała sama jedna w loży parterowej. Była zmieniona, jakiem ci to już powiedział; na jej ustach nie wieszał się dawniejszy uśmiech. Cierpiała i cierpi jeszcze.
Chociaż to już było w kwietniu, ubrana była jak gdyby w zimie i cała okryta aksamitami.
Patrzałem na nią tak uparcie, że w końcu zwróciło to jej uwagę.
Spoglądała na mnie przez czas jakiś i chcąc mnie widzieć lepiej, wzięła lornetkę i zdawało jej się widać, że mnie poznaje, nie mogąc przypomnieć sobie tylko kto jestem, gdyż położywszy lornetkę, uśmiech, to czarowne pozdrowienie kobiet, zabłądził na jej usta, chcąc odpowiedzieć na oczekiwany mój ukłon, lecz nie ukłoniłem się wcale, z zamiarem zapanowania nad nią przez to, że ja zapomniałem a ona sobie przypomina.
Sądząc, że się myli, odwróciła głowę.
Podniesiono kurtynę.
Widziałem nieraz Małgorzatę na widowisku, ale nie widziałem nigdy, by najmniejszą uwagę zwracała na to, co się dzieje na scenie.
Co do mnie, to widowisko również mało mnie interesowało i byłem nią tylko zajęty, usiłując jednak, by tego nie spostrzegła.
Dojrzałem, że zamienia spojrzenie z osobą zajmującą lożę naprzeciwko niej, w tej loży siedziała kobieta, z którą znałem się bardzo dobrze.
Była to dawna kobieta utrzymywana, usiłująca wejść do teatru, co jej się nie udało, atoli rachując na swe stosunki z elegantkami paryzkiemi, rzuciła się do handlu i założyła magazyn mód.
Był to więc łatwy środek spotkania się znowu z Małgorzatą i, korzystając z chwili, w której patrzała w moją stronę, przesłałem jej ukłon ręką i oczami.
To, co przewidziałem, nastąpiło; wezwała mnie do swej loży.
Prudencya Duvernoy, bo tak się zwała modniarka, była to sobie tęga, czterdziestoletnia kobieta, z którą nie potrzeba było żadnych ceremonij, by wywiedzieć się od niej wszystkiego, czego trzeba było a mianowicie rzeczy tak prostej jak ja chciałem.
Skorzystałem z chwili, w której rozpoczęła na nowo swą rozmowę z Małgorzatą i rzekłem:
— Na kogo pani tak patrzysz?
— Na Małgorzatę Gautier.
— Czy ją znasz?
— Znam, jestem jej modniarką a ona moją sąsiadką.
— Mieszkasz więc pani na ulicy d’Antin?
— Pod numerem siódmym. Okno jej buduaru jest naprzeciwko mojego.
— Mówią, że to zachwycająca dziewczyna.
— Jakto, nie znasz jej pan?
— Nie, lecz chciałbym ją poznać.
— Czy chcesz pan, bym ją poprosiła do naszej loży?
— Nie, wolałbym żebyś mnie przedstawiła jej.
— U niej?
— Tak.
— To dość trudne.
— Dlaczego?
— Bo jest protegowaną pewnego starego księcia, bardzo zazdrosnego.
— „Protegowana” jest prześliczną.
— Tak, „protegowana” — ciągnęła dalej Prudencya. — Biedny starzec, byłby w niemałym kłopocie, gdyby miał zostać jej kochankiem.
Tu Prudencya opowiedziała mi, jakim sposobem Małgorzata zaznajomiła się z księciem w Bagnères.
— A! więc to dlatego tutaj jest sama — spytałem.
— Tak, dlatego.
— Lecz któż ją odprowadzi?
— On.
— Przyjdzie więc po nią?
— Tak, i to niedługo.
— A panią kto odprowadzi?
— Nikt.
— Służę pani.
— Lecz zdaje mi się, że jesteś pan w towarzystwie przyjaciela?
— To będziemy obaj służyć pani.
— Któż to jest, ten pański przyjaciel?
— Zachwycający chłopiec, bardzo dowcipny, który się niezmiernie ucieszy, że panią pozna.
— No, to dobrze, pójdziemy razem po trzecim akcie.
— Chętnie, uprzedzę mego przyjaciela.
— Dobrze.
— Ah — zawołała Prudencya w chwili, gdym wychodził — otóż i książę w loży u Małgorzaty.
Spojrzałem.
W istocie, mężczyzna, mogący liczyć około siedmdziesięciu lat, usiadł przy Małgorzacie i oddał jej pudełko cukierków, z którego wyjąwszy kilka, z uśmiechem wysunęła się na przód loży, robiąc jakiś znak Prudencyi, któryby można tłumaczyć słowy:
— Czy nie chcesz czasem?
— Nie — odrzekła Prudencya.
Małgorzata odwróciła się i poczęła rozmawiać z księciem.
Opowiadanie wszystkich tych szczegółów, wygląda na dzieciństwo, lecz wszystko co się odnosi do tej dziewczyny, tak dobrze pamiętam, że nie mogę sobie odmówić przyjemności przypomnienia tego.
Zszedłem w celu uprzedzenia Gastona, co do naszego wieczoru.
Przyjął.
Opuściliśmy krzesła i poszliśmy do loży pani Davernoy.
Zaledwieśmy wyszli na korytarz, gdy musieliśmy się usunąć, by zostawić wolne miejsce do przejścia dla Małgorzaty i księcia.
Dałbym dziesięć lat z mego życia, by być na miejscu tego starego poczciwca.
Wyszedłszy na bulwary, wsadził ją do faetonu, którym sam powoził i zniknęli, unoszeni przez dwa przepyszne konie.
Weszliśmy do loży Prudencyi.
Kiedy się skończył akt trzeci, wsiedliśmy do prostego fiakra, który nas zawiózł na ulicę d’Antin № 7.
Przy drzwiach, Prudencya prosiła nas, byśmy obejrzeli jej magazyn, nieznany nam dotąd a z którego zdawała się być bardzo dumną. Rozumiesz mię, jak chętnie przyjąłem te zaprosiny.
Zdawało mi się, iż zbliżam się powoli do Małgorzaty. Udało mi wkrótce sprowadzić rozmowę na nią.
— Stary książę jest u sąsiadki pani — rzekłem do Prudencyi.
— Nie, zdaje się, że jest samą.
— A to się nudzi okropnie — wtrącił Gaston.
— Przepędzamy prawie zawsze wieczory razem, nie kładzie się nigdy prędzej, jak o drugiej rano, nie może spać wcześniej.
— Dlaczego?
— Chorą jest na piersi i ma ciągle gorączkę.
— Czy niema kochanka? — spytałem.
— Gdy ja wychodzę od niej, to i wszyscy wychodzą, lecz nie ręczę, czy nie przyjmuje kogo po naszem odejściu, często bardzo spotykam u niej wieczorem, niejakiego hrabiego N., któremu się zdaje, że posunął swe interesa, jeśli ją odwiedza o jedenastej i jeśli ją obdarza klejnotami o ile tylko ona chce, lecz Małgorzata nie może go znosić i źle robi, bo to człowiek bardzo bogaty. Mówię jej czasem: moje dziecię, to człowiek, jakiego ci trzeba! Ona, wysłuchawszy tego, odwraca się i odpowiada mi, że jest bardzo głupi. Niechaj będzie głupi, co to ją może obchodzić, miałaby pozycyę, bo ten stary książę, lada dzień umrze. Starcy są samolubni, rodzina robi mu ciągle wyrzuty o Małgorzatę, oto dwie przyczyny, dla których nic jej nie zapisze. Kiedy jej daję rady, odpowiada, że będzie dość czasu na to, by po śmierci księcia wziąść się do hrabiego.
— To nie jest wesołe — mówiła dalej Prudencya — tak żyć jak ona żyje. Ja to dobrze znam. Ten stary jest wcale niesmaczny, nazywa ją swoją córką, chodzi koło niej, jak około swego dziecka, siedzi jej prawie ciągle na karku. Zaręczam, że w tej chwili jeden z jego służących śledzi na ulicy, kto wychodzi a kto wchodzi do tego domu.
— A, biedna Małgorzata — rzekł Gaston, siadając do fortepianu i wybrzękując walca — nie wiedziałem o tem, chociaż znajdowałem ją mniej wesołą, niż dawniej.
— Pst! — szepnęła Prudencya, nadstawiając ucha.
Gaston przerwał.
— Zdaje mi się, że mnie woła.
Poczęliśmy się przysłuchiwać.
W rzeczy samej, ktoś wołał Prudencyi.
— No więc, idźcie już sobie, moi panowie — rzekła do nas pani Duvernoy.
— A, toś pani taka gościnna — pochwycił Gaston, śmiejąc się — pójdziemy, kiedy nam się podobać będzie.
— Dlaczegóż mamy odejść?
— Bo ja idę do Małgorzaty.
— Zaczekamy tutaj.
— To być nie może.
— No, to pójdziemy z panią!...
— Niepodobna!
— Znam Małgorzatę — rzekł Gaston — więc mogę jej oddać wizytę.
— Lecz pan Armand jej nie zna.
— Przedstawię go.
— To jest niemożebne!
Znów rozległ się głos Małgorzaty, wołającej ciągle Prudencyi.
Ta pobiegła do swego buduaru. Poszliśmy za nią z Gastonem. Otworzyła okno.
Ukryliśmy się tak, że niepodobna nas było widzieć z zewnątrz.
— Już od dziesięciu minut wołam cię — rzekła Małgorzata ze swego okna, tonem prawie rozkazującym.
— Czego chcesz odemnie?
— Chcę, żebyś natychmiast do mnie przyszła.
— Dlaczego?
— Dlatego, że hrabia de N. jest jeszcze u mnie i nudzi mnie śmiertelnie.
— Nie mogę teraz.
— Któż ci przeszkadza?
— Mam u siebie dwóch młodych ludzi, którzy nie chcą odejść.
— Powiedz im, że potrzebujesz wyjść.
— Jużem im to powiedziała.
— No, to ich zostaw, jak zobaczą, że wychodzisz, to pójdą sobie sami.
— Tak, przewróciwszy mi w mieszkaniu wszystko do góry nogami.
— Lecz cóż oni chcą od ciebie?
— Chcą cię odwiedzić.
— Jak się nazywają?
— Znasz jednego, pan Gaston R.
— A, tak, znam go — a drugi?
— Pan Armand Duval, tego nie znasz.
— Nie, lecz w każdym razie przyprowadź ich, wolę kogokolwiekbądź, niż hrabiego. Czekam więc, przychodź prędko!
To mówiąc, zamknęły okna Małgorzata i Prudencya.
Małgorzata, przypominając sobie na chwilę moją twarz, nie przypomniała sobie mego imienia. Wolałbym, choćby to było z moją niekorzyścią, wspomnienie jakiekolwiek niż to zapomnienie.
— Wiedziałem — rzekł Gaston — że się ucieszy zobaczywszy nas.
— Nie tak bardzo — odpowiedziała Prudencya — kładąc na siebie szal i kapelusz, przyjmuje was dlatego, by sobie odjechał hrabia. Starajcie się być bardziej zajmującymi, niż on; tak, znam Małgorzatę, będzie się kłócić ze mną.
Poszliśmy za schodzącą na dół Prudencyą.
Drżałem, zdawało mi się, że te odwiedziny wywrą wielki wpływ na moje życie.
Byłem bardziej wzruszony, niż owego wieczoru w Operze komicznej, w chwili mej prezentacyi w loży.
Gdyśmy stanęli przy drzwiach znanego ci mieszkania, serce mi tak silnie biło, żem nie mógł zebrać myśli.
Kilka akordów fortepianu dobiegło do nas.
Prudencya zadzwoniła.
Fortepian umilkł.
Kobieta, wyglądająca raczej na damę do towarzystwa, niż pokojową, otworzyła nam drzwi.
Przeszliśmy do salonu, z salonu do buduaru, w owym czasie tak pięknego, jakieś go widział.
Młody człowiek stał tam wsparty o kominek.
Małgorzata, siedząc przed fortepianem, przesuwała swe palce po klawiszach i rozpoczynała rozmaite ustępy, nie kończąc ich wcale.
Scena ta przepełniona była nudą, wynikłą w skutek nicości mężczyzny i zmęczonej tą smutną osobistością kobiety.
Na głos Prudencyi, Małgorzata się podniosła a podziękowawszy jej wzrokiem, zbliżyła się do nas i rzekła:
— Dobry wieczór, mój kochany Gastonie — rzekła Małgorzata do mego towarzysza — cieszę się bardzo, że cię widzę. Dlaczego nie przyszedłeś pan do mnie do loży w teatrze Rozmaitości?
— Bałem się przeszkodzić.
— Przyjaciele — i Małgorzata położyła nacisk na ten wyraz, jak gdyby chciała przekonać obecnych, że Gaston, pomimo rodzinnego przyjęcia, był tylko przyjacielem — przyjaciele nigdy nie przeszkadzają...
— W takim razie, pozwolisz pani, przedstawić sobie, pana Armanda Duvala.
— Uczyniła to już Prudencya.
— Wreszcie — rzekłem kłaniając się — miałem już szczęście być pani przedstawionym.
Cudowne oczy Małgorzaty poczęły szukać w pamięci, lecz ta ją omyliła, lub przynajmniej udała, że nie pamięta.
— Pani — rzekłem tedy — jestem ci wdzięcznym za to, że sobie nie przypominasz tej pierwszej rekomendacyi, gdyż byłem bardzo śmiesznym i musiałem ci się wydać nudnym. Było to przed dwoma laty w Operze komicznej; byłem w towarzystwie Ernesta de.
— A, przypominam sobie — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem. — To nie pan był śmiesznym, lecz ja byłam uszczypliwą, jak to i teraz ma miejsce, chociaż daleko mniej. Przebaczyłeś mi pan, nieprawdaż?
I podała mi rękę, którą przycisnąłem do ust.
— Tak, to prawda — ciągnęła dalej Małgorzata. — Wyobraźcie sobie, że mam brzydki zwyczaj żenowania ludzi, których widzę po raz pierwszy. To jest bardzo głupie. Mój doktór mówi, że to ztąd pochodzi, iż jestem nerwowa i zawsze cierpiąca, proszę wierzyć memu doktorowi.
— Lecz zdaje się, że jesteś pani zdrowa.
— O, byłam bardzo chora.
— Wiem o tem.
— Kto panu powiedział?
— Wszyscy wiedzieli o tem, przychodziłem często dowiadywać się o stan zdrowia pani i z radością usłyszałem o polepszeniu.
— Nie oddano mi nigdy biletu pańskiego.
— Nie zostawiałem go nigdy.
— Jakto, więc to pan byłeś owym młodym człowiekiem, który codzień przychodził dowiadywać się moje zdrowie a który nigdy nie chciał powiedzieć swego nazwiska?...
— Tak — to ja pani.
— A to pan nietylko jesteś zapominającym urazy, ale nawet wspaniałomyślnym; panbyś tego nie zrobił, hrabio, — dodała, zwracając się do pana N., rzuciwszy na mnie wzrokiem, przy pomocy którego, kobiety uzupełniają swoją opinię o mężczyźnie.
— Znam panią dopiero od dwóch miesięcy — odrzekł hrabia.
— A ten pan zna mnie dopiero od pięciu minut. Mówisz pan zawsze głupstwa!...
Kobiety nie mają litości nad mężczyznami, których nie kochają.
Hrabia oblał się rumieńcem i przygryzł sobie wargi.
Litowałem się nad nim, bo zdawał się być podobnie jak ja mocno zakochanym w Małgorzacie a jej przykra otwartość sprawiała mu zapewne wielką boleść, mianowicie w obecności obcych.
— Kiedyśmy wchodzili, grałaś pani — rzekłem dla sprowadzenia na inną drogę rozmowy — czybyś pani więc nie zrobiła tej przyjemności, uważając mnie za dawnego znajomego, grając dalej.
— Oh, zawołała — rzucając się na kanapę i dając nam znak, byśmy to samo zrobili — Gaston wie dobrze jak ja grywam. To dobre jest wtedy, kiedy jestem sama, lecz nie chciałabym pana poddawać takim torturom.
— Zachowujesz je pani dla mnie — wtrącił hrabia de N. z uśmiechem, usiłując mu nadać wyraz ironii.
— Masz pan słuszność, tak mówiąc, nie inaczej.
Biedny ten człowiek zdecydował się już nie wyrzec ani słowa. Rzucił na młodą kobietę wzrokiem prawdziwie błagalnym.
— Powiedz mi, Prudencyo, czyś zrobiła to, o com cię prosiła?
— Zrobiłam.
— To dobrze, opowiesz mi to później. Mamy ze sobą dużo do pomówienia i nie odejdziesz stąd przedtem.
— Jesteśmy zapewne niedyskretni — rzekłem — i teraz, kiedyśmy mieli szczęście być pani przedstawionymi a raczej ja, odejdziemy..
— Wcale nie; to, co mówię, nie dotyczy się panów, owszem, chcę żebyście zostali.
Hrabia sięgnął po bardzo elegancki zegarek i, patrząc na niego, rzekł:
— Czas już, bym poszedł do klubu.
Małgorzata nic na to nie odpowiedziała.
Wówczas hrabia, opuszczając kominek, podszedł ku niej.
— Do widzenia z panią.
Małgorzata wstała.
— Do widzenia, kochany hrabio, już pan odchodzisz?
— Tak, lękam się panią nudzić dłużej.
— Nie nudzisz mnie pan więcej dzisiaj, niż kiedykolwiek. Kiedyż pana zobaczę?..
— Kiedy pani pozwolisz.
— Więc do widzenia!
Przyznasz sam, że to było okrucieństwem.
Na szczęście hrabia był świetnie wychowany i doskonały miał charakter. Ucałował rączkę Małgorzaty, niedbale mu podaną i, skłoniwszy się nam, wyszedł.
Wychodząc, spojrzał na Prudencyę. Ta ruszyła ramionami, niby mówiąc:
— Cóż chcesz, robiłam wszystko, co mogłam.
— Nino — zawołała Małgorzata — poświeć panu hrabiemu!
Usłyszeliśmy, jak drzwi się otworzyły i zamknęły.
— Przecież — zawołała Małgorzata — odszedł sobie! Ten człowiek strasznie rozstraja mi nerwy...
— Moje dziecię — rzekła Prudencya — naprawdę jesteś niedobra dla niego, on taki uprzedzający względem ciebie. Oto na kominku stoi zegar, który ci dał a który kosztował go zapewne najmniej tysiąc franków.
Mówiąc to, pani Duvernoy podeszła ku kominkowi i bawiła się cackiem, o którem mówiła, rzucając gorącym wzrokiem oburzenia.
— Moja kochana — odrzekła na to Małgorzata — siadając przed fortepianem, gdyby przyszło do zważenia tego co on mi dał z jednej, a tego co mi mówi z drugiej strony — pokazałoby się, że mu wizyty u mnie bardzo tanio przychodzą.
— Biedak, jest zakochany w tobie.
— Gdybym chciała słuchać tych wszystkich, którzy są we mnie zakochani, nie miałabym czasu zjeść obiadu.
I przebiegła palcami po klawiszach a potem zwracając się do nas, rzekła:
— Możebyście panowie co zjedli, ja się napiję trochę ponczu.
— A jabym zjadła pulardy — wtrąciła Prudencya — jeśli mamy zasiadać do kolacyi.
— Dobrze — chodźmy na kolacyę — rzekł Gaston.
— Będziemy tutaj jedli.
Zadzwoniła. Nina weszła.
— Poślij po kolacyę.
— Co wziąść?
— Co chcesz, tylko zaraz, zaraz.
Nina znikła.
— Doskonale — rzekła Małgorzata, skacząc jak dziecko — będziemy jedli kolacyę. A, jak ten głupiec hrabia jest nudny!
Im więcej przypatrywałem się tej kobiecie, tym więcej mnie czarowała. Była piękną do zachwycenia. Nawet w gniewie miała swój urok.
Patrzałem.
To co się we mnie działo, trudno określić. Byłem pełen wybaczenia dla jej życia, pełen uwielbienia dla jej piękności. Ten dowód bezinteresowności, jaki dała nie przyjmując młodego, eleganckiego i bogatego człowieka, gotowego dla niej zrujnować się, tłumaczył w mych oczach wszystkie błędy jej przeszłości.
Było coś niewinnego w tej kobiecie.
Widać było, że jest jeszcze na początku występku. Krok pewny, kibić gibka, nozdrza rumiane i otwarte, oczy duże podcienione sinością, znamionowały jedną z tych ognistych organizacyj, które rozlewają w okół siebie woń rozkoszy, podobne w tem do owych zamkniętych we flakonach zapachów Wschodu, które pomimo szczelnego zamknięcia czuć silnie.
Wreszcie, czy to już z natury, czy też wskutek chorobliwego jej stanu, od czasu do czasu w oczach jej migotały się błyski żądzy, których wyraz byłby niebem całem dla tego, kogoby ona kochała. Lecz ci, którzy kochali Małgorzatę, nie liczyli się już, a tych, którychby ona kochała, jeszcze nie liczono.
Jednem słowem, znać w niej było dziewicę, którą jedno nic zrobiło zalotnicą i zalotnicę, którąby jedno nic przemieniło w dziewicę pełną miłości i czystości. Była jeszcze w Małgorzacie jakaś duma i nieuległość, dwa uczucia zdolne w chwili podrażnienia zrobić to, co robi wstyd. Nic nie mówiłem, duszę moją streściłem w sercu a serce w oczach.
— Więc to pan — rzekła nagle — przychodziłeś, kiedy byłam chorą, dowiadywać się o moje zdrowie?
— Tak, pani.
— Wiesz pan, to bardzo ładnie z pańskiej strony! I cóż mogę uczynić, by odwdzięczyć się panu?
— Pozwolić, bym mógł od czasu do czasu widywać panią.
— Ile pan tylko chcesz, od piątej do szóstej, od jedenastej do północy. Panie Gastonie, zagraj mi pan „l’Invitation à la valse”!
— Dlaczego?
— Najprzód dla mojej przyjemności a potem dla tego, że nie mogę sama wygrać tego kawałka.
— Czegóż pani wygrać nie możesz?
— Części trzeciej.
Gaston wstał, usiadł przy fortepianie i zaczął grać tę cudną melodyę Webera, której nuty leżały roztwarte na pulpicie.
Małgorzata, wsparta jedną ręką na fortepianie, patrzała w nuty, śledząc wzrokiem każdy ton i powtarzając go sobie po cichu a kiedy Gaston przeszedł do pasażu, o którym była mowa, poczęła głośno nucić, uderzając palcem po klawiszach.
— Re, mi, re, do, re, fa, mi, re — otóż tego nie umiem. Jeszcze raz!
Gaston powtórzył, poczem Małgorzata rzekła:
— Teraz pozwól pan, sprobuję.
Usiadła i poczęła grać, lecz nieposłuszne palce co chwila myliły się na którymkolwiek tonie.
— Doprawdy, że trudne do uwierzenia — rzekła jak zepsute dziecko — nie mogę nigdy wygrać tego pasażu. Wiecie panowie, że siedzę czasem nad nim do drugiej godziny rano. I kiedy sobie pomyślę, że ten głupiec hrabia gra go prześlicznie, to mnie doprowadza do wściekłości!
I znów rozpoczęła, lecz z tymsamym rezultatem.
— Niech dyabli wezmą muzykę Webera i fortepian — zawołała, rzucając nuty w drugi kąt pokoju — czy to podobna, bym nie mogła zagrać ośmiu taktów po sobie!...
Skrzyżowała ręce, patrząc na nas i uderzając nogą w podłogę.
Krew wystąpiła jej na twarz i lekki kaszel roztworzył jej usta.
— No, no — rzekła Prudencya — wiążąc sobie wstążki przed źwierciadłem, wpadniesz jeszcze w gniew i zasłabniesz; pójdźmy na kolacyę, to lepiej zrobimy, umieram z głodu.
Małgorzata zadzwoniła znowu, poczem siadła do fortepianu i poczęła nucić półgłosem rozpustną piosnkę, w której akompaniamencie wcale się nie zmyliła.
Gaston umiał tę piosnkę i poczęli śpiewać we dwoje.
— Nie śpiewaj pani tego szkaradzieństwa — rzekłem po przyjacielsku do Małgorzaty i tonem ojcowskim.
— O, jakiś pan skromny — rzekła do mnie z uśmiechem, podając mi rękę.
— To nie dla mnie, lecz dla siebie.
Małgorzata zrobiła gest, który znaczył: Oh, już oddawna nie wiem, co to skromność!...
W tej chwili weszła Nina.
— Kolacya gotowa? — spytała się Małgorzata.
— Tak, pani, zaraz będzie.
— Ale — rzekła Prudencya — nie widzieliście mieszkania, proszę, pokażę go wam, panowie.
Wiesz, salon był przepyszny.
Małgorzata z początku towarzyszyła nam, później udała się z Gastonem do pokoju stołowego, zobaczyć, czy kolacya gotowa.
— O — zawołała głośno Prudencya, patrząc na etażerkę, a wziąwszy z niej figurkę z saskiej porcelany, dodała — nie widziałam u ciebie tej zabawki.
— Której?
— Pastuszka, trzymającego klatkę z ptakiem.
— Weź go sobie, jeśli ci się podoba.
— Ah, lecz boję się pozbawić cię takiej ozdoby.
— Chciałam ją dać mojej pokojówce, jest obrzydliwa, ale ponieważ ci się podoba, więc ją weź.
Prudencya patrzała tylko na podarunek a nie na sposób, w jaki był dany. Odłożyła figurkę na bok i poprowadziła mnie do buduaru, gdzie pokazując mi dwa portrety wiszące obok siebie, rzekła.
— Oto hrabia de G, który kochał się niegdyś szalenie w Małgorzacie i porzucił ją; nie znasz go pan czasem?
— Nie, a to kto jest — spytałem, wskazując na drugi portret.
— To malutki wicehrabia de L.; zmuszony był uciekać.
— Dlaczego?
— Bo prawie całkiem się zrujnował. Był to jeden z tych, którzy kochali Małgorzatę.
— I ona go zapewne bardzo kochała?
— Ej, to dziwna dziewczyna, sama nie wie czego chce. Wieczorem tego samego dnia, w którym uciekł, poszła na widowisko, jak zwykle, a przecież płakała w chwili jego odjazdu.
Tymczasem weszła Nina, prosząc nas na kolacyę. Gdyśmy weszli do pokoju stołowego, zastaliśmy Małgorzatę opartą o ścianę a Gaston, trzymając ją za rękę, mówił coś cicho.
— Jesteś pan waryat — odpowiedziała mu Małgorzata — wiesz dobrze, że nie chcę. Po dwóch latach znajomości z taką jak ja kobietą, chcieć być jej kochankiem... ho, ho, oddajemy się zaraz lub nigdy! Proszę panów do stołu.
I wyrywając rękę Gastonowi, Małgorzata posadziła go po stronie prawej, mnie po lewej, poczem rzekła do Niny:
— Nim usiądziesz, idź, powiedz kucharce, żeby nie otwierała, gdy kto będzie dzwonić.
Polecenie to dane było o godzinie pierwszej po północy. Śmiano się, pito i jedzono wiele na tej kolacyi. W jakiś czas wesołość doszła ostatnich granic i wybiegały co chwila na wielką radość Niny, Prudencyi i Małgorzaty słowa, które pewni ludzie uważają za żart, a które plamią zawsze usta wymawiające takowe. Gaston bawił się szczerze; był to młodzieniec pełen serca, lecz którego umysł, w skutek pierwotnych przyzwyczajeń, nabył fałszywego kierunku. Była chwila, że chciałem się oszołomić, stać się obojętnym na widowisko, jakie miałem przed oczami i wziąść udział w tej wesołości, niby koniecznej przyprawie uczty, lecz powoli odsuwałem się od tej wrzawy, mój kieliszek był pełny i stałem się prawie smutnym, widząc tę piękną istotę dwudziestoletnią, jak pije, mówi niby tragarz a co jeszcze skandaliczniejsze, to że śmiała się serdecznie ze wszystkich tłustych dowcipów.
A jednakże ta wesołość, ta pijatyka i rozmowa, będąca u innych wynikiem rozpusty, przyzwyczajenia lub musu, wydała mi się w Małgorzacie potrzebą oszołomienia się, gorączką, rozdrażnieniem nerwowem. Po każdym kieliszku szampańskiego wina, policzki jej okrywały się gorączkowym rumieńcem i lekki kaszel z początku zmienił się wkrótce w tak silny, że opierała głowę na poręczy krzesła, przytrzymując obiema rękami wznoszące się gwałtownie piersi.
Cierpiałem wiele, myśląc, jak musi źle oddziaływać tego rodzaju życie codzienne:
Nakoniec stała się rzecz przewidywana przezemnie, a której się lękałem. Ku końcowi kolacyi, Małgorzata poczęła tak silnie kaszlać, jak jeszcze nigdy. Zdawało mi się, że jej piersi pękają na części. Biedna dziewczyna stała się purpurową, zamknęła oczy pod naciskiem bólu i podniosła do ust serwetkę, na której pozostał ślad krwi. Wówczas podniosła się i pobiegła do buduaru.
— Co się stało Małgorzacie? — spytał Gaston.
— Za wiele się śmiała i teraz krwią pluje, odrzekła Prudencya. To nic, to przytrafia się jej codzień. Zaraz powróci, zostawmy ją spokojnie, ona to lubi.
Pokój, do którego się schroniła, był oświecony jedną tylko lampą umieszczoną na stole. Rzucona na kanapę, z rozpiętą suknią, trzymała jedną rękę na sercu a drugą bezwładnie opuściła. Na stole stał kubek srebrny, do połowy napełniony wodą, poprzecinany żyłkami krwi.
Małgorzata nadzwyczaj blada i z ustami na półotwartemi, usiłowała zachwycić powietrza. Co chwila pierś jej wznosiła się długiem westchnieniem, które zdawało się przynosić jej ulgę.
Zbliżyłem się, przyczem żadnego ruchu niebyło z jej strony, usiadłem obok niej i wziąłem rękę opuszczoną niedbale.
— Ach, to pan — rzekła z uśmiechem.
Musiałem być mocno zmieniony na twarzy, gdyż dodała:
— Czyś pan także chory.
— Ja nie, lecz pani, czy jeszcze cierpisz?
— Lepiej mi — i otarła chustką łzy z oczów, jakie płynęły wskutek kaszlu — jestem do tego teraz przyzwyczajona.
— Zabijesz się pani sama — rzekłem ze wzruszeniem w głosie — chciałbym być twoim przyjacielem, krewnym, by przeszkodzić w złem, jakie sobie wyrządzasz.
— A, to wszystko niewarte... kłopotu, jaki sobie pan robisz — odrzekła nieco gorzko — patrz, pan, czy się kto zajmuje mną... a to dlatego, że wie, iż niema lekarstwa na to złe.
Poczem podniosła się i, biorąc świecę, postawiła ją na kominku i przejrzała się w lustrze.
— Jaka ja blada — rzekła, zapinając suknię i poprawiając palcami zburzone włosy — A!... lecz chodźmy do stołu. Cóż, idziesz pan?
Lecz ja się nie ruszyłem.
Zrozumiała widać wzruszenie moje, wywołane tą sceną, bo zbliżyła się do mnie i wyciągając rękę rzekła:
— No, chodź pan!
Wziąłem ją za rękę i, przyciskając do niej usta, mimowolnie zlałem ją łzami długo wstrzymywanemi.
— No więc, czyś pan dziecko? — rzekła, siadając przy mnie — pan płaczesz, co ci jest?
— Muszę się pani wydawać mazgajem, lecz to, co widziałem przed chwilą, sprawiło mi wielką boleść.
— Jesteś pan bardzo dobry, lecz cóż chcesz? Nie mogąc spać, muszę się trochę rozerwać. Wreszcie, czy jedna więcej, czy mniej takich dziewczyn, jak ja, cóż to znaczy? Doktorzy mi mówią, że krew, którą pluję, pochodzi z płuc, wierzę im i to jest wszystko, co mogę zrobić.
— Posłuchaj mnie, Małgorzato — rzekłem z uczuciem, którego wstrzymać nie mogłem — nie znam jeszcze wpływu, jaki wywrzesz na moje życie, lecz wiem o tem, że niema nikogo w tej chwili, nie wyjmując nawet siostry, ktoby mnie więcej nad ciebie obchodził. I to tak jest od czasu, jakiem cię zobaczył. A więc na Imię Boże, oszczędzaj się i nie żyj tak jak żyjesz.
— Jeśli się będę oszczędzać, to umrę. Gorące życie, jakie pędzę, utrzymuje mnie tylko. Wreszcie, oszczędzanie się dobrem jest dla kobiet światowych, mających rodzinę i przyjaciół, ale my! Jak tylko nie możemy służyć próżności, lub rozkoszy naszych kochanków, opuszczają nas zaraz i po długich dniach następują długie wieczory. Ja to znam dobrze; posłuchaj, leżałam dwa miesiące w łóżku, przy końcu trzeciego tygodnia nikt nie zajrzał do mnie.
— To prawda, że jestem dla ciebie niczem — mówiłem dalej — lecz gdybyś chciała, strzegłbym cię jak brat, nie opuszczę cię i wyleczę. Wtedy, jeśli będziesz miała siły, rozpoczniesz na nowo to życie, jakie pędzisz, jeśli ci się spodoba; lecz jestem tego pewny, że wolisz egzystencyę spokojną, która uczyni cię szczęśliwą i pozwoli dłużej zachować twą piękność.
— Mówisz tak teraz, bo jesteś smutny, lecz nie miałbyś cierpliwości, którą się chełpisz.
— Pozwól sobie przypomnieć, Małgorzato, że kiedyś chorowała przez dwa miesiące, ja codzień przychodziłem pytać się o twoje zdrowie...
— To prawda, lecz dlaczego nie wstąpiłeś ani razu?
— Bom cię jeszcze wówczas nie znał.
— Alboż to kto robi ceremonie z taką dziewczyną, jak ja?
— Robi się ceremonie z każdą kobietą, przynajmniej takie jest moje zdanie.
— Więc opiekowałbyś się mną?
— Tak.
— Przepędzałbyś wszystkie dni przy mnie?
— Tak.
— A nawet noce?
— Zawsze, dopókibym cię nie znudził!
— Jakże ty to nazywasz?
— Poświęceniem.
— A zkąd pochodzi to poświęcenie?
— Z nieprzepartej sympatyi, jaką mam dla ciebie.
— Więc zakochałeś się we mnie? Powiedz odrazu, to daleko prostsze.
— Być może, lecz jeśli ci to mam kiedy powiedzieć, to nie dzisiaj.
— Lepiej zrobisz, nie mówiąc tego nigdy!
— Dlaczego?
— Dlatego, że z takiego wyznania mogą wyniknąć tylko dwie rzeczy.
— Jakie?
— Że albo cię nie przyjmę i wówczas będziesz miał chrapkę na mnie, albo cię przyjmę i będziesz miał smutną kochankę, kobietę nerwową, chorą, smutną lub wesołą, ale wesołością smutniejszą od zmartwienia, kobietę, która pluje krwią i wydaje sto tysięcy franków na rok! Dobre to dla starego bogacza, jak książe, lecz nudne dla młodego człowieka, czego dowodem to, że mnie wszyscy młodzi kochankowie, jakich kiedy miałam, wkrótce opuścili.
Nie odpowiadałem nic; słuchałem. Ta otwartość granicząca prawie ze spowiedzią, to życie bolesne, jakie ujrzałem pod złocistą zasłoną skryte przed rzeczywistością, ta biedna dziewczyna uciekająca na łono rozpusty, pijaństwa i bezsenności — wszystko to tak mię przycisnęło, że nie mogłem słowa znaleźć.
— Lecz dosyć — rzekła Małgorzata — prawimy dzieciństwa. Podaj mi rękę i chodźmy do tamtych. Nie trzeba, żeby wiedzieli, co znaczy nasza nieobecność.
— Idź, jeśli ci się podoba, lecz pozwól mi tu zostać.
— Dlaczego?
— Bo twoja wesołość sprawia mi przykrość.
— No, to będę smutną.
— Słuchaj, Małgorzato, pozwól sobie powiedzieć jedną rzecz, którą ci zapewne już nieraz mówiono, a do której przyzwyczajona, mało zwracasz na nią uwagi, a która przecież jest prawdziwie szczerą, wreszcie nie powtórzę jej już nigdy.
— To jest — spytała z uśmiechem takim, jak młoda matka słuchająca szczebiotań swego dziecięcia.
— To jest, że odkąd cię ujrzałem, nie wiem jak i dlaczego, zajęłaś miejsce w mem życiu; że wiele razy chciałem z pamięci wymazać twój obraz, on wracał tam zawsze; że dzisiaj, kiedym cię spotkał po dwóch latach niewidzenia, zapanowałaś jeszcze bardziej nad mojem sercem i umysłem; że nakoniec teraz kiedyś mnie przyjęła u siebie, kiedy cię poznałem, stałaś mi się konieczną i oszaleję, jeśli nie tylko nie będziesz mnie kochać, ale jeśli nie pozwolisz się kochać.
— Lecz, nieszczęśliwy, powiem ci to, co powiedziałam panu D.: jestżeś dość bogaty?! Czyż ty nie wiesz, że ja wydaję sześć do siedmiu tysięcy franków na miesiąc i że ten wydatek stał się potrzebą mego życia, czyż nie wiesz, mój biedny przyjacielu, że zrujnowałabym cię w krótkim czasie i że twoja rodzina wyparłaby się ciebie, dowiedziawszy się, że żyjesz z taką jak ja istotą. Kochaj mnie, dobrze, ale jak przyjaciel, nie inaczej. Odwiedzaj mnie, będziemy się śmieli, rozmawiali, lecz nie przesadzaj mojej wartości, bo ja niewiele jestem warta. Masz dobre serce, potrzebujesz być kochanym, jesteś za bardzo młody i za uczuciowy, byś mógł żyć w naszym świecie. Ożeń się. Widzisz, jestem dobrą dziewczyną i mówię otwarcie.
— Cóż u licha tam robicie? — krzyknęła Prudencya, której nie widzieliśmy jak weszła i stanęła na progu pokoju z włosami rozrzuconemi i suknią rozpiętą. Poznałem w tym nieporządku rękę Gastona.
— Rozmawiamy poważnie — odrzekła Małgorzata — zostaw nas na chwilę, zaraz do was przyjdziemy.
— Dobrze, dobrze, rozmawiajcie, moje dzieci — rzekła Prudencya — wychodząc i zamykając drzwi dla uzupełnienia tonu, z jakim wyrzekła ostatnie słowa.
— Tak więc, rzecz ułożona — ciągnęła Małgorzata, gdyśmy zostali sami — przestaniesz mnie kochać.
— Odjadę.
— Tak daleko już zaszło?
Już było zapóźno cofać się, wreszcie ta dziewczyna wstrząsła mną. Ta mieszanina wesołości, smutku, czystości, prostytucyi, ta choroba, która rozwinęła w niej wrażliwość i rozdrażnienie nerwowe — wszystko to przekonywało mnie, że jeśli odrazu nie wezmę góry nad tą lekką i łatwo zapominającą naturą, to ona będzie straconą dla mnie nazawsze.
— Czy to na seryo mówisz? — spytała.
— Zupełnie seryo.
— Lecz dlaczegóżeś mi tego nie powiedział wcześniej? Na drugi dzień po tem, jakieś mi był przedstawiony w Operze komicznej.
— Sądzę, że byłabyś mnie źle przyjęła, gdybym był przyszedł.
— Dlaczego?
— Bo poprzednio miałem minę głupca.
— To prawda. A jednakże w owym czasie jużeś mnie kochał?
— Tak jest.
— To przecież nie przeszkadzało ci po widowiskach sypiać spokojnie. Znamy się na tych wielkich miłościach!..
— Otóż w tem się zupełnie mylisz. Czy wiesz, com zrobił owego wieczora po Operze komicznej.
— No, cóż takiego?
— Czekałem na ciebie przy drzwiach „Café-Anglais“. Ścigałem twój i twych trzech przyjaciół powóz a kiedym spostrzegł, że sama wchodzisz do siebie, byłem bardzo szczęśliwy!...
Małgorzata śmiać się poczęła.
— Z czego się śmiejesz?
— Z niczego.
— Powiedz mi, proszę, inaczej będę sądził, że szydzisz ze mnie.
— A nie rozgniewasz się?
— Czegóżbym się miał gniewać?
— No więc, trzeba ci wiedzieć, że był ważny powód, dla którego sama weszłam do siebie...
— Jakiż to?
— Czekano tu na mnie.
Gdyby mnie była nożem pchnęła w tej chwili, mniejsząby mi boleść zadała. Wstałem i, podając jej rękę, rzekłem:
— Bądź zdrowa!
— Wiedziałam, że się będziesz gniewał — odpowiedziała. — Mężczyźni są dziwnie ciekawi tego, co im boleść sprawić może.
— Upewniam cię — rzekłem zimno, jak gdybym chciał jej pokazać, że nazawsze zostałem wyleczony z mej namiętności — upewniam cię, że nie jestem rozgniewany. Było to bardzo naturalnem, że ktoś czekał na ciebie, podobnie jak i to, że należy mi odejść o godzinie trzeciej zrana.
— Czy także czeka kto na ciebie?
— Nie, lecz muszę odejść.
— Bądź więc zdrów!
— Wyrzucasz mnie.
— Wcale nie.
— Dlaczego robisz mi przykrości?
— Jakąż to przykrość ci zrobiłam?
— Mówisz, że ktoś czekał na ciebie...
— Nie mogłam się wstrzymać od śmiechu, pomyślawszy sobie, że byłeś szczęśliwy, widząc mnie wchodzącą samą do siebie, kiedy tego była tak prosta przyczyna.
— Czasem człowiek stworzy sobie dziecinną radość i trzeba być złośliwą, by psuć tę radość, kiedy pozostawiając ją tak, jak jest, można bardziej jeszcze uszczęśliwić tego, który nią się cieszy.
— Lecz jak ci się zdaje, z kimże ty masz do czynienia. Nie jestem ani dziewicą, ani księżną. Znam cię dopiero od dzisiaj i nie jestem obowiązana tłumaczyć się przed tobą z moich czynów. Przypuszczając, że kiedyś mogę być twoją kochanką, trzeba żebyś wiedział, że miałam już bardzo wielu kochanków. Jeśli mi już naprzód wyprawiasz sceny zazdrości, cóż będzie później, jeśli to później nastąpi... Nie widziałam jeszcze nigdy takiego człowieka jak ty.
— Bo cię nikt tak nie kochał, jak ja.
— Mówmy otwarcie, więc mnie bardzo kochasz?
— Tyle, o ile można kochać!
— A to trwa od ?...
— Od owego dnia, w którym cię widziałem wchodzącą do magazynu pani Susse, jest temu już trzy lata.
— Wiesz, że to bardzo pięknie! No więc, cóż ja mam robić, by odpowiedzieć tak wielkiej miłości?
— Trzeba mnie także kochać trochę, rzekłem z silnem biciem serca, co mi niedozwalało prawie mówić, gdyż pomimo szyderczego uśmiechu, wieszającego się na ustach Małgorzaty, przez cały ciąg tej rozmowy, zdawało mi się, że poczyna ona dzielić me wzruszenie i że się zbliża od tak dawna oczekiwana chwila.
— A książę?
— Jaki książe?
— Mój stary zadrośnik.
— Nie będzie wiedział o niczem.
— A jeśli się dowie?
— To ci przebaczy.
— O nie, porzuci mnie i cóż się wtedy ze mną stanie?
— Narażasz się nieraz na to porzucenie.
— Zkądże to wiesz?
— Z dzisiejszego polecenia, by nikogo nie wpuszczano do ciebie.
— To prawda, ale on jest moim szczerym przyjacielem.
— O którego nie dbasz, zamykając przed nim drzwi o tej godzinie.
— Nie powinieneś mi tego wyrzucać, bo dla ciebie to zrobiłam, dla ciebie i twego przyjaciela.
Powoli zbliżyłem się do Małgorzaty, objąłem rękami jej kibić i czułem bicie jej drobnego serca pod moją dłonią.
— Żebyś ty wiedziała, jak ja cię kocham — szepnąłem.
— Czy na prawdę?
— Przysięgam ci!
— No, jeśli mi przyrzeczesz, że będziesz spełniał mą wolę bez słówka nawet, bez żadnych uwag, bez pytań, może cię będę kochała...
— Zrobię wszystko, co chcesz.
— Lecz ostrzegam cię, że chcę być całkiem wolną we wszystkiem tem, co mi się żywnie podoba, nie zdając ci w niczem rachunku. Jaż oddawna szukam młodego kochanka, kochającego mnie z ufnością, a któregobym ja kochała, bez żadnych obowiązków. Nie znalazłam go nigdy. Mężczyźni, zamiast cieszyć się z tego, co się im daje a czego się zaledwie mogli spodziewać, żądają od swej kochanki zdania sprawy z teraźniejszości, przeszłości a nawet przyszłości! W miarę jak się do niej przyzwyczajają, chcą nad nią panować, im więcej im się daje, tem bardziej są wymagającymi. Jeśli się zdecyduję teraz na nowego kochanka, chcę żeby miał trzy rzadkie przymioty: żeby był uległy, ostrożny i żeby mi ufał.
— Będę tem wszystkiem.
— Zobaczymy...
— Przekonasz się.
— Kiedy?
— Później.
— Dlaczego?
— Dlatego — rzekła Małgorzata, wysuwając się z mych rąk i wyjmując z wielkiego bukietu czerwonych kamelij jedną, którą mi włożyła w dziurkę od guzika — dlatego, że niezawsze można wykonać traktat w tym samym dniu, w którym go się podpisało. To łatwe do zrozumienia...
— I kiedy cię zobaczę? — spytałem, tuląc ją do siebie.
— Wtedy, jak ta kamelia zwiędnie.
— A kiedyż ona zwiędnie?
— Jutro, między jedenastą a dwunastą w nocy. Czyś zadowolony?
— Pytasz mi się?...
— Ani słówka o tem, ani twemu przyjacielowi, ani Prudencyi, ani komukolwiekbądź.
— Przyrzekam ci to.
— A teraz, pocałuj mnie i chodźmy do tamtych.
I przycisnęła swe usta do ust moich, poczem poprawiła znowu włosy i wyszliśmy z tego pokoju, ona, śpiewając, ja — szalony prawie.
W salonie zatrzymała się i rzekła cicho:
— Wydaje ci się to zapewne dziwnem, żem cię tak prędko przyjęła, wiesz zkąd to pochodzi? To pochodzi ztąd — mówiła dalej, biorąc mą rękę i kładąc ją na swojem sercu, które czułem, jak biło szybko i ciągle — to ztąd pochodzi, że mając żyć już niedługo, przyrzekłam sobie, że będę żyć prędzej.
— Nie mów tak, proszę cię.
— O nie smuć się — szepnęła z uśmiechem — jakkolwiek krótko mam żyć, jednak dłużej żyć będę, niż twoja miłość.
I, śpiewając, weszła do stołowego pokoju.
— Gdzie jest Nina? — spytała, widząc Prudencyę i Gastona samych.
— Śpi w twoim pokoju, czekając na ciebie — odrzekła Prudencya.
— Nieszczęśliwa, zbiję ją; no, panowie, idźcie sobie, już czas...
W dziesięć minut później, wyszliśmy oba z Gastonem. Małgorzata uścisnęła mi rękę, mówiąc: do widzenia i została z Prudencyą.
— No i cóż — spytał mi się Gaston, kiedyśmy byli już na ulicy — cóż mówisz o Małgorzacie?
— To anioł, szaleję za nią!
— Wątpię, czyś jej to powiedział?
— Powiedziałem.
— I przyrzekła, że ci będzie wierzyć?
— Nie.
— To nie tak, jak Prudencya.
— Ona ci to przyrzekła?
W tem miejscu swego opowiadania, Armand zatrzymał się.
— Zamknij, proszę cię okno — rzekł do mnie — zaczyna mi być zimno. Tymczasem ja się położę.
Zamknąłem okno. Armand słaby jeszcze bardzo, zdjął szlafrok i położył się do łóżka, rzucając się na poduszki, jak człowiek zmęczony długą drogą, lub smutnemi wspomnieniami.
— Możeś się zmęczył opowiadaniem — rzekłem do niego — i chcesz się przespać, ja odejdę a kiedy indziej opowiesz mi resztę tej historyi.
— Czy cię nudzi?
— Przeciwnie.
— Będę więc dalej mówił, gdybyś mnie samego zostawił, nie mógłbym spać.
— Gdy powróciłem do domu — ciągnął dalej bez żadnego namysłu — tak wszystkie szczegóły doskonale pamiętał, nie spałem, począłem rozmyślać nad wypadkami dnia całego. Spotkanie, przedstawienie, zobowiązanie się Małgorzaty względem mnie, wszystko to tak było nagłe, tak niespodziane, że były chwile, w których zdawało mi się, że marzę. A przecież nie pierwszy to raz dziewczyna taka jak Małgorzata obiecywała się na dzień jutrzejszy mężczyźnie, który tego żądał.
Przy tej sposobności zrobiłem spostrzeżenie, że pierwsze wrażenie, jakie uczyniła na mnie moja przyszła kochanka, zostało takiem jak dawniej. Usiłowałem wmówić w siebie, że ona nie jest taką dziewczyną, niż wszystkie inne tego rodzaju i opierając się na próżności właściwej wszystkim mężczyznom, gotów byłem wierzyć, że ona dzieli pociąg, jaki czułem do niej.
A przecież miałem przed oczami przykłady całkiem co innego mówiące, słyszałem nieraz, że miłość Małgorzaty, podobnie jak potrzeby do życia, jest mniej lub więcej drogą, stosownie do pory roku.
Lecz z drugiej strony, jak pogodzić tę opinię z ciągłem odrzucaniem ofiary młodego hrabiego, czego byliśmy świadkami? Powiesz mi, że się nie podobał, że będąc z przepychem utrzymywaną przez księcia, wolała sobie wziąść na kochanka człowieka, w którym gustowała. Lecz w takim razie, dlaczego nie chciała Gastona, przystojnego, dowcipnego i bogatego a wzięła mnie, com był tak śmieszny pierwszy raz jakiem ją widział.
Prawda, że są wypadki jednej chwili, warte więcej, niż rok cały.
Ze znajdujących się na kolacyi, ja tylko jeden zaniepokoiłem się jej wstaniem od stołu. Poszedłem za nią, byłem wzruszony tak dalece, żem nie mógł tego ukryć, płakałem, całując ją po rękach. Okoliczność ta, zestawiona z mojemi codziennemi wizytami w czasie jej choroby, musiała w niej wyrodzić inny sąd o mnie, niż o tych wszystkich, których dotąd znała i postanowiła skosztować miłości, objawiającej się w tak niezwykły dla niej sposób.
Wszystkie te przypuszczenia, jak widzisz, były prawdopodobne, w każdym jednak razie, jakakolwiek była przyczyna jej zezwolenia, to pewna, że zezwoliła.
Przytem byłem zakochany w Małgorzacie, zostałem przyjęty i nie mogłem niczego więcej żądać od niej. A przecież powtarzam ci, iż chociaż była to tylko dziewczyna utrzymywana, tyle sobie robiłem z tej miłości, że im bardziej zbliżała się ta chwila, której nie potrzebowałem się nawet spodziewać, tym bardziej wątpiłem.
Nie zamknąłem oczów przez noc całą.
Nie poznawałem się wcale. Byłem prawie szalony! O ile czułem się nie być odpowiednio pięknym, bogatym i eleganckim, o tyle pyszniłem się z posiadania takiej kobiety, później począłem się obawiać, czy to nie jest kaprys chwilowy Małgorzaty i, przewidując w szybkiem zerwaniu moje nieszczęście, mówiłem sobie, że lepiej zrobię, nie chodząc do niej wieczorem i że odjadę, napisawszy w liście me obawy. To znów wpadałem w bezgraniczną nadzieję, w ufność bezbrzeżną. Marzyłem o cudnej przyszłości, mówiłem sobie, że ta dziewczyna winną mi będzie swe moralne i fizyczne wyleczenie, że całe życie z nią przepędzę, że jej miłość sprawi mi większe szczęście, niż miłość dziewicza...
Nakoniec, niepodobna mi powtórzyć tutaj tysiącznych myśli, snujących się po sercu i głowie, które w końcu zgasły na łonie snu, co mnie powoli ogarnął.
Gdym się obudził, była godzina druga. Czas był przepyszny. Nie przypominam sobie, by życie kiedykolwiek wydało mi się równie piękne i słodkie. Wspomnienie dnia wczorajszego przesuwało mi się przez duszę jasno, bez cienia przeszkód w towarzystwie wesołej nadziei wieczoru. Ubrałem się szybko. Byłem zadowolony i zdolny do najlepszych czynów. Od czasu do czasu serce wzbierało mi piersi miłością i weselem, Drżałem w jakiejś rozkosznej gorączce. Jużem zapomniał o owych wątpliwościach, które mnie niepokoiły dnia wczorajszego, widziałem tylko rezultat, myślałem tylko o godzinie, w której miałem zobaczyć Małgorzatę.
Nie mogłem wytrzymać w domu. Pokój mój wydał mi się zbyt małym, by potrafił pomieścić w sobie radość moją wielką, potrzebowałem całej natury, by przed nią otworzyć na oścież wrota mego serca.
Wyszedłem.
Przechodziłem przez ulicę d’Antin. Powóz Małgorzaty czekał na nią przed drzwiami, skierowałem się ku polom Elizejskim. Kochałem wszystkich ludzi, których wówczas spotykałem, nie znając ich wcale.
Miłość czyni człowieka dobrym.
Przechadzając się tam i napowrót, spostrzegłem po godzinnem oczekiwaniu zdaleka powóz Małgorzaty; nie poznałem go, lecz odgadłem.
W chwili, gdy miała skręcić na pola Elizejskie, kazała się zatrzymać i jakiś wysoki młody człowiek odłączył się od gromadki, z którą rozmawiał i podszedł ku niej.
Rozmawiali ze sobą kilka chwil, młodzieniec połączył się ze swymi towarzyszami, konie ruszyły a ja, zbliżywszy się do owej gromadki, poznałem w tym, który rozmawiał z Małgorzatą, hrabiego G., którego portret widziałem, a któremu, jak mi mówiła Prudencya, Małgorzata winna swoją sytuacyę.
Jego to wczoraj nie przyjęła, przypuszczałem, że dlatego się teraz zatrzymała, żeby mu się wytłumaczyć i spodziewałem się, że znowu znalazła jakiś pretekst, by go tego wieczoru nie przyjąć.
Jak przepędziłem resztę dnia tego — nie wiem; chodziłem, paliłem, rozmawiałem, lecz z tego com mówił, lub kogom spotkał już o dziesiątej wieczorem, nic nie pamiętam.
Przypominam sobie tylko, że wróciwszy do domu, przepędziłem trzy godziny na ubieraniu się i że po sto razy spoglądałem na zegarek.
Kiedy wybiło wpół do jedenastej, powiedziałem sobie, że czas już iść.
Mieszkałem podówczas na ulicy Provence, przeszedłem ulicę Mont-Blanc, bulwary, ulicę Ludwika Wielkiego, Port-Mahon i znalazłem się na ulicy d’Antin. Spojrzałem na okna Małgorzaty — świeciło się.
Zapytałem stróża, czy panna Gautier jest w domu.
Odpowiedział mi, że nigdy nie wraca przed godziną jedenastą, lub kwadrans przed dwunastą.
Spojrzałem na zegarek.
Zdawało mi się, że szedłem wolno a tymczasem w pięć minut przebiegłem z ulicy Provence do Małgorzaty!
Począłem się więc przechadzać po tej ulicy bez sklepów a o tym czasie całkiem już pustej.
W pół godziny Małgorzata przybyła. Wyszła z powozu, oglądając się w około, jak gdyby kogo szukała.
Powóz odjechał powoli, bo stajnia i wozownia nie były w tym samym domu. W chwili, gdy Małgorzata pociągnęła za dzwonek, zbliżyłem się do niej, mówiąc:
— Dobry wieczór.
— Ach, to ty? — rzekła tonem, który zdawał się mówić, że nie sprawia jej przyjemności mój widok.
— Czyżeś mi nie pozwoliła się odwiedzić dzisiaj?
— To prawda — zapomniałam.
Słowa te zburzyły całkiem me ranne myśli, moje wszystkie nadzieje. Jednakże począłem się przyzwyczajać do tego rodzaju postępowania i nie odszedłem, jakbym to był dawniej bez żadnej wątpliwości uczynił.
Weszliśmy.
Nina już naprzód otworzyła drzwi.
— Czy Prudencya powróciła? — spytała Małgorzata.
— Nie, pani.
— Idź, powiedz, że jak tylko powróci, żeby zaraz do mnie przyszła. Tymczasem zgaś lampę w salonie, a gdyby kto dzwonił, powiedz, że nie przyjechałam i nie przyjadę dzisiaj.
Wyglądało to, jakby ta kobieta była czemś bardzo zajętą, lub znudzoną jakimś „Niepotrzebnickim”.
Nie wiedziałem co robić i co mówić. Małgorzata skierowała się do swego sypialnego pokoju; co do mnie, zatrzymałem się na miejscu.
— Pójdźżesz — rzekła.
Zdjęła kapelusz, aksamitne okrycie i rzuciła je na łóżko, poczem siadła w wielkim fotelu, naprzeciw ognia, który kazała palić aż do samego lata i bawiąc się łańcuszkiem od zegarka, rzekła:
— No, cóż mi powiesz nowego?
— Nic, chyba tylko to, żem niepotrzebnie tu dziś przyszedł.
— Dlaczego?
— Bo zdaje się, że nie jesteś z tego zadowoloną i że cię zapewne nudzę.
— Nie nudzisz mnie wcale, tylko ja jestem chora, cierpiałam cały dzień, nie spałam i mam okropną migrenę.
— Czy chcesz, bym odszedł, bo zapewne położysz się do łóżka?
— O, możesz zostać, jeżeli będę chciała się położyć do łóżka, położę się i przy tobie.
W tej chwili zadzwoniono.
— Któż tam znowu? — rzekła z niecierpliwością.
W jakiś czas zadzwoniono powtórnie.
— Niema kto otworzyć, trzeba, żebym sama otworzyła.
W rzeczy samej wstała, mówiąc do mnie:
— Zaczekaj tu.
— Przeszła pokoje i usłyszałem jak otworzyła drzwi wchodowe.
Nadstawiłem ucha.
Ten, któremu otworzyła, zatrzymał się w pokoju stołowym.
Po pewnych słowach, poznałem głos młodego hrabiego de N.
— Jakże się dziś miewasz? — pytał się.
— Źle — odrzekła sucho Małgorzata.
— Czy ci przeszkadzam?
— Być może.
— Jak ty mnie przyjmujesz! Cóżem ja ci winien, moja droga Małgorzato?
— Mój drogi, niceś mi nie winien. Jestem chora, trzeba, żebym się położyła, więc zrobisz mi przyjemność, opuszczając mnie. To mnie zabija, że nie mogę wrócić do domu wieczorem, bez zobaczenia ciebie w pięć minut potem. I czegóż ty chcesz? Bym była twoją kochanką? Ja ci to już sto razy powiedziałam, że mnie dręczysz okropnie i że możesz gdzieindziej się udać. Powtarzam ci dziś po raz ostatni: nie chcę cię, to rzecz skończona, a teraz, bądź zdrów. Oto Nina, ona ci poświeci. Dobra noc.
I nie mówiąc już ani słowa, nie słuchając tego, co szeptał młody człowiek, Małgorzata powróciła do swego pokoju i zamknęła gwałtownie drzwi, przez które prawie zaraz weszła Nina.
— Słyszysz — rzekła do niej Małgorzata — jeśli jeszcze kiedy przyjdzie ten głupiec, powiesz, że mnie niema, lub że go nie chcę przyjąć. Jestem wreszcie zmęczona widokiem ludzi, którzy zawsze jednego żądają, którzy mi płacą i sądzą, że mi nie są nic winni. Gdyby każda poczynająca nasze haniebne rzemiosło, wiedziała co to jest, wolałaby raczej zostać pokojówką. Ale nie, chęć posiadania sukien, powozów, dyamentów, wabi nas, wierzy się temu, co mówią, choć prostytucya ma swoją miarę i zużywa się powoli ciało, serce, piękność. Lękają się nas jak dzikich zwierząt, gardzą nami, jak paryasami; otaczają nas ludzie, którzy zawsze więcej biorą, niż dają i pewnego pięknego dnia zdychasz jak pies, zgubiwszy siebie i innych!...
— Uspokój się pani — rzekła Nina — masz dziś rozdrażnione nerwy.
— Ta suknia mnie ściska — szepnęła Małgorzata, rozpinając gorset — daj mi penioar. A Prudencya?
— Jeszcze nie wróciła, ale ją przyślą tutaj jak tylko powróci.
— Oto i ta — ciągnęła Małgorzata, zrzucając suknie i kładąc na siebie biały penioar — łatwo ją znaleźć wtedy, kiedy mnie potrzebuje a bezinteresownie nigdy nie może mi wyrządzić żadnej przysługi. Wie, że czekam dziś na tę odpowiedź, że mi jej trzeba, że jestem niespokojna a jestem pewną, że biega, nie troszcząc się wcale o mnie.
— Może ją zatrzymano?
— Daj nam ponczu.
— Zachorujesz pani — rzekła Nina.
— Tem lepiej. Przynieś także owoców, ciast lub pulardę, cokolwiekbądź — tylko zaraz, bo jestem głodna!
Określić ci wrażenie, jakie wywarła na mnie ta scena, jest niepodobieństwem, rozumiesz to zapewne doskonale?..
— Będziesz jadł ze mną kolacyę — rzekła do mnie — tymczasem weź książkę, bo ja pójdę na chwilę do budoaru.
Zapaliła świecę, otwarła drzwi znajdujące się w nogach łóżka i znikła.
Co do mnie, począłem myśleć nad życiem tej dziewczyny i miłość moja powiększyła się litością.
Przechadzałem się wielkiemi krokami po tym pokoju, cały pogrążony w myślach, gdy weszła Prudencya.
— A... otóż i pan! — rzekła — Gdzie jest Małgorzata?
— W budoarze.
— Poczekam na nią. Wiesz pan, zachwyciła się tobą, czy wiedziałeś pan o tem?
— Nie.
— Jakto, nie powiedziała panu tego?
— Wcale nie.
— Jakimże sposobem znajdujesz się tutaj?
— Przyszedłem ją odwiedzić.
— O północy?
— Dlaczegóżby nie?
— Kłamca!
— A nawet źle mnie bardzo przyjęła.
— Zaraz cię lepiej przyjmie.
— Tak sądzisz?
— Przychodzę do niej z dobrą nowiną.
— To dobrze, więc mówiła z tobą o mnie?
— Wczoraj wieczór a raczej tej nocy, kiedyś pan odszedł ze swoim przyjacielem... Ale, ale, jakże się miewa pański przyjaciel, Gaston R., zdaje mi się, że się tak nazywa?...
— Tak — rzekłem — nie mogąc się wstrzymać od śmiechu, przypomniawszy sobie zwierzenie, jakie mi zrobił Gaston i widząc, że Prudencya nie wie nawet jego imienia.
— Grzeczny chłopiec... cóż on robi?
— Ma dwadzieścia pięć tysięcy franków renty.
— Naprawdę!... No, ale wracając do pana, Małgorzata się pytała o ciebie, pytała się kto jesteś i co robisz, jakie miałeś kochanki, nakoniec o to wszystko, o co się można pytać względem człowieka lat pańskich. Powiedziałam jej wszystko, co wiem, dodając, że jesteś cudnym chłopcem i koniec.
— Dziękuję; teraz powiedz mi, proszę, jakie ci zlecenie dała wczoraj?
— Żadne, to co mówiła, to tylko w tym celu, by hrabia sobie odszedł, lecz dała mi dzisiaj a oto przynoszę jej teraz odpowiedź.
W tej chwili Małgorzata wyszła ze swego buduaru, zalotnie ubrana w czepeczek nocny, strojny w żółte wstążki.
Była niesłychanie powabną w tym stroju.
Nóżki nagie wsunęła w pantofle jedwabne i kończyła czyszczenie paznokci od rąk.
— No cóż — rzekła do Prudencyi — widziałaś się z księciem?
— A jakże!
— I cóż ci powiedział?
— Dał.
— Dużo?
— Sześć tysięcy.
— Masz je ze sobą?
— Mam.
— Czy się nie skrzywił czasem?
— Nie.
— Biedny człowiek!...
To „biedny człowiek” zostało wymówione tonem trudnym do powtórzenia; Małgorzata wzięła sześć tysiąco-frankowych biletów.
— Już był czas — rzekła. — Moja droga Prudencyo, czy potrzeba ci pieniędzy?
— Wiesz, moje dziecię, że za dwa dni jest piętnasty, gdybyś mi mogła pożyczyć trzysta lub czterysta franków, zrobiłabyś mi wielką przysługę.
— Przyślij jutro rano, dziś już późno zmieniać.
— Nie zapomnij....
— Bądź spokojna; czy zostaniesz na kolacyi?
— Nie, Karol czeka na mnie.
— Zawsze więc szalejesz?..
— Troszeczkę, moja droga! Do jutra, do widzenia, panie Armandzie!
Pani Duvernoy wyszła.
Małgorzata otworzyła etażerkę i wrzuciła w nią bilety bankowe.
— Pozwolisz, że się położę — rzekła z uśmiechem, idąc do łóżka.
— Nietylko, że pozwalam, lecz proszę.
Odrzuciła gipiurową kołdrę i położyła się.
— Teraz — rzekła — pójdź, usiądź przy mnie i rozmawiajmy.
Prudencya miała racyę; odpowiedź, jaką przyniosła, rozweseliła Małgorzatę.
— Wybacz mi dzisiejszy zły humor — rzekła, biorąc mnie za rękę.
— Gotów ci jestem daleko więcej jeszcze rzeczy wybaczyć...
— I kochasz mnie?
— Do szaleństwa.
— Pomimo mojego złego charakteru?
— Pomimo wszystko!
— Przysięgasz mi to?
— Przysięgam — szepnąłem.
Nina weszła, niosąc talerze, zimne kurczę, butelkę Bordeaux, owoce i dwa nakrycia.
— Nie zrobiłam ponczu — rzekła Nina — Bordeaux jest lepsze dla pani. Nieprawdaż, panie?
— Zapewne — rzekłem wzruszony jeszcze ostatniemi słowami Małgorzaty.
O piątej zrana, gdy tylko dzień począł się przeciskać przez firanki, Małgorzata rzekła do mnie:
— Wybacz, że cię wypędzam, lecz trzeba; książę przychodzi codzień rano, powiedzą mu jak przyjdzie, że śpię a on zapewne będzie czekał, póki się nie obudzę.
Wziąłem w me ręce głowę Małgorzaty, z której włosy spadały w przepysznym nieładzie i, całując ją po raz ostatni, spytałem:
— Kiedyż cię zobaczę?
— Słuchaj — odrzekła — weź ten mały, złocony kluczyk, co tam leży na kominku, otwórz drzwi, odnieś kluczyk tutaj i idź sobie. W ciągu dnia otrzymasz list i moje rozkazy, bo wiesz, że trzeba mi być ślepo posłusznym...
— Wiem, ale... czybym cię nie mógł prosić o jedną rzecz?
— Cóż takiego?
— Żebyś mi dała ten kluczyk...
— Jeszczem nikomu nic podobnego nie zrobiła.
— No, to zrób to dla mnie, bo przysięgam, że cię nikt jeszcze tak jak ja nie kochał!
— No, to go sobie weź, lecz ostrzegam cię, że odemnie to całkiem zależy, by ten kluczyk na nic ci się nie przydał.
— Jakto?
— Są zasówki we drzwiach od wewnątrz...
— Złośliwa!
— Każę je odjąć.
— Więc mnie kochasz trochę!
— Ja nie wiem, jak się to stało, lecz zdaje mi się że... tak! Teraz idź już sobie, spać mi się chce ogromnie.
I zawisłszy w kilkochwilowym uścisku w jej objęciach, oddaliłem się.
Ulice były puste, wielkie miasto drzemało jeszcze, rozkoszna świeżość płynęła po tym olbrzymie, który za kilka godzin napełni się ludzką wrzawą.
Zdawało mi się, że to miasto do mnie należy, szukałem w pamięci imion tych, którym dotąd zazdrościłem ich szczęścia i nie znalazłem ani jednego, z którymby się moja teraźniejsza dola złota mogła porównać.
Być kochanym od młodej, czystej dziewczyny, odkryć przed nią po raz pierwszy obce jej dotąd tajnie miłości — zapewne, że to wielkie szczęście, lecz jest to rzecz najprostsza w świecie! Owładnąć sercem nieprzywykłem jeszcze do oporu, to znaczy, wejść do miasta otwartego i bez załogi. Wychowanie, poczucie obowiązku i rodzina — są to bardzo silni stróże, lecz niema takiej straży, którejby nie oszukała szesnastoletnia dziewczyna na głos mężczyzny, którego kocha, a którego głos ten daje rady miłości tem gorętsze, im bardziej wydają się czystemi.
Im więcej dziewczyna wierzy w dobro, tem łatwiej się oddaje, jeśli nie kochankowi, to miłości, gdyż nie mając w sobie ufności, jest bezsilną i by być od niej kochanym, jest rzeczą tak łatwą, że każdy młody dwudziestoletni może sobie zrobić tę przyjemność, jeśli tylko zechce. I to jest tak prawdziwem, że patrzcie, jak otaczają młode dziewczyny czuwaniem i wałami. Klasztor niema tak wysokich murów, matki tak silnych zamków, religia obowiązków tak koniecznych, by zdolna była zamknąć wszystkie te czarowne ptaszęta w ich klatkach, których nawet nikt nie obrzuca kwiatami. Jakżeż więc muszą być ciekawe tego ukrytego przed niemi świata, jak muszą sądzić o jego powabach, z jaką wreszcie rozkoszą słuchają pierwszego szeptu, który z po za kraty gwarzy im o tajemnicach kochania; jak muszą błogosławić rękę, która im po raz pierwszy odchyla rożek zasłony!
Lecz być rzeczywiście kochanym od zalotnicy, to zwycięztwo daleko trudniejsze! U tej bowiem, ciało zużyło duszę, zmysły spaliły serce, rozpusta wyczerpała uczucie. Słowo, jakie chcesz powiedzieć, znane już jej jest oddawna, sama miłość jaką wlewają w kogoś jest sprzedajną. Kochają one z rzemiosła, a nie z pociągu. Lepiej je strzeże rachunek, niż dziewicę matka lub instytut a nawet wynalazły one osobne słowo, na tę miłość niesprzedajną, której oddają się od czasu do czasu, niby jako spoczynek, wymówkę lub pociechę, podobne do tych przemysłowców, którzy oszukują tysiące osób, a dają pewnego dnia dwadzieścia franków żebrakowi, umierającemu z głodu, nie mając w tem interesu, ani żądając podziękowania, sądzą, że wszystko okupili.
Wreszcie, jeśli Bóg dozwala zalotnicy miłości, miłość ta wydająca się z początku przebaczeniem, staje się prawie zawsze karą. Niema rozgrzeszenia, bez kary! Jeśli istota, której cała przeszłość jest jednym wyrzutem, uczuje się nagle schwyconą przez miłość głęboką, szczerą, nieprzepartą, do której nie czuła się być nigdy zdolną, jeśli wyznała tę miłość, jakże może nad nią panować mężczyzna kochany! Może jej bowiem każdej chwili rzucić okrutne słowa: nie więcej robisz dla miłości, niżeś robiła dla pieniędzy.
Wówczas ona nie wie, jakie złożyć dowody. Pewien chłopiec, opiewa bajka, bawiąc się długo w swawolne wołanie o ratunek, by przeszkadzać robotnikom, został pewnego dnia pożarty przez niedźwiedzia, gdyż ci, których nieraz oszukiwał, nie uwierzyli jego istotnej prośbie. Tak samo się rzeczy mają z temi nieszczęśliwemi dziewczętami, kiedy kochają szczerze. Kłamały tyle razy, że im się już nie wierzy i miłość pożera je wśród zgryzot.
Ztąd pochodzi owe poświęcenie wielkie, ta surowość życia, jakiej niektóre z nich poddają się.
Lecz jeśli mężczyzna, który wzbudził tę mściwą miłość, jest szlachetnym na tyle, by ją przyjąć, nie pomnąc na przeszłość; jeśli się jej oddaje, jeśli wreszcie kocha, mężczyzna ten wyczerpie odrazu wszystkie ziemskie rozkosze i po tej miłości, serce jego zamknie się nazawsze.
Uwag tych nie robiłem owego poranku, wracając do domu. Wtedy byłyby one tylko przeczuciem tego, co mi się później miało przydarzyć i pomimo miłości mojej dla Małgorzaty, nie przewidywałem podobnych konsekwencyj; dzisiaj je robię. Gdy się wszystko skończyło nieodwołalnie, jest rzeczą bardzo naturalną, że one na myśl mi przychodzą.
Lecz wróćmy do pierwszych dni tego stosunku. Gdym wrócił, byłem prawie szalony ze zbytku szczęścia.
Myśląc nad tem, że granica położona między mną a Małgorzatą zniknęła, że posiadłem, że zająłem nieco jej myśl, że mam w kieszeni klucz od jej mieszkania i mogę z tego korzystać, byłem zadowolony z życia, dumny z siebie i kochałem Boga, który zezwolił na to wszystko.
Pewnego dnia młodzieniec przechodzi ulicą i potrąca kobietę, spojrzy na nią, odwróci się i odejdzie. Kobieta ta, której on niezna, ma swe rozkosze, zmartwienia, miłości, w czem ona całkiem udziału nie bierze. Nie egzystuje on dla niej a gdyby mu ona o tem powiedziała, możeby się z niej śmiał, jak Małgorzata ze mnie. Upływają tygodnie, miesiące, lata i nagle, gdy każde z nich szło swoją drogą życia w warstwach wcale różnych, logika losu sprowadza ich przed siebie. Kobieta staje się kochanką tego człowieka i kochanego. Jak? Dlaczego? Dwie ich dusze zlały się ze sobą, zaledwie się poznali, a już zdaje im się, że się znają od wieku i cała przeszłość znika z pamięci kochanków. To dziwne, przyznacie sami.
Co do mnie, nie wiem, jak i czy żyłem przed ową ostatnią nocą. Cała istność moja rozpływała się w szczęściu, we wspomnieniach słów zamienionych z nią ostatnim razem. Albo Małgorzata umiała zręcznie oszukiwać, albo uczuła do mnie jedną z tych nagłych namiętności, budzących się z pierwszym pocałunkiem a które niekiedy umierają podobnie jak powstały.
Im bardziej myślałem, tem więcej nabierałem tego przekonania, że Małgorzata nie miała powodu udawać miłości, której nie czuje i mówiłem sobie, że kobiety kochają dwojako: sercem i zmysłami. Częstokroć kobieta bierze kochanka, będąc posłuszną jedynie zmysłom i niepostrzeżenie odkrywa tajemnice miłości niemateryalnej i żyje odtąd tylko sercem; często młoda dziewczyna, szukając w małżeństwie tylko związku dwóch czystych uczuć, otrzymuje nagle objaw miłości fizycznej, tę energiczną konkluzyę najczystszych wrażeń duszy.
Zasnąłem pośród tych myśli. Obudził mnie list Małgorzaty, zawierający te słowa:
„Oto moje rozkazy: wieczorem w teatrze Vaudeville. Przyjdź podczas trzeciego aktu.
M. G.“
Schowałem ten bilecik do szufladki, żeby go mieć zawsze pod ręką w chwili gdy zwątpię, jak mi się to czasami trafiało.
Nie mówiła, żeby ją odwiedzić w dzień, nie ośmieliłem się więc pójść do niej, ale tak bardzo pragnąłem widzieć ją przed wieczorem, że poszedłem na pola Elizejskie, gdzie ją podobnie jak wczoraj ujrzałem przejeżdżającą.
O siódmej byłem w Vaudeville’u!
Nigdym jeszcze tak wcześnie nie wszedł do teatru. Wszystkie loże zapełniły się powoli. Jedna tylko pozostała próżną.
Na początku trzeciego aktu usłyszałem otwierające się drzwi w tej loży, na którą prawie ciągle miałem zwrócone oczy i Małgorzata zjawiła się.
Natychmiast podeszła naprzód, spojrzała po parterze, dostrzegła mnie i podziękowała mi wzrokiem.
Była cudnie piękną tego wieczoru.
Czy ja byłem przyczyną tej kokieteryi? Czyżby mnie tak kochała, żeby aż sądziła, iż o ile ją znajdę piękniejszą, o tyle też będę szczęśliwszy! Niewiedziałem tego, lecz jeżeli taki miała zamiar, osiągnęła go, gdyż jak tylko się pokazała, głowy wszystkich zwróciły się na nią a nawet grający aktor spojrzał na tę, która tak wzburzała widzów samem zjawieniem się swojem.
A ja miałem klucz od mieszkania tej kobiety i za trzy lub cztery godziny, miała ona znów należeć do mnie!
Potępiają zwykle tych, którzy się rujnują dla aktorek i kobiet utrzymywanych; co do mnie, dziwi mnie to bardzo, że dla nich nie popełniają tysiąc razy więcej szaleństw. Trzeba żyć tak jak ja, tem życiem, by wiedzieć jak małe, codzienne próżnostki burzą się w tych sercach i jak miłość w mężczyźnie wre i kipi co chwila.
Prudencya i jakiś mężczyzna, którym był hrabia G. zasiedli także w loży.
Na jego widok zimno przebiegło mi po sercu.
Małgorzata widocznie spostrzegła wrażenie, jakie wywarło niespodziane zjawienie się tego człowieka w jej loży, bo uśmiechnęła się do mnie znowu i odwracając się od hrabiego, poczęła ze szczególną uwagą słuchać sztuki. W trzecim antrakcie zwróciła się do niego i wymówiła dwa słowa; hrabia opuścił lożę a Małgorzata dała mi znak, abym ją odwiedził.
— Dobry wieczór — rzekła, podając mi rękę.
— Dobry wieczór — odpowiedziałem, kłaniając się Małgorzacie i Prudencyi.
— Siadaj pan.
— Ależ zajmuję czyjeś miejsce. Czy pan hrabia G. nie powróci?
— Owszem, posłałam go po cukierki, byśmy choć chwilkę mogli swobodnie pomówić. Pani Duvernoy wie o wszystkiem.
— Tak, moje dzieci — odezwała się ta ostatnia — lecz bądźcie spokojni, nic nie powiem.
— Co ci jest dzisiaj? — spytała Małgorzata, wstając i idąc w głąb loży, gdzie mnie pocałowała w czoło.
— Jestem trochę cierpiący.
— Trzeba, żebyś się położył — rzekła z ironicznym uśmiechem, który tak przystawał jej drobnej twarzyczce
— Gdzie?
— U siebie.
— Wiesz dobrze, żebym tam nie spał.
— W takim razie nie trzeba tu przychodzić i stroić nam min dlatego, żeś widział mężczyznę w mojej loży.
— To nie dlatego.
— Ależ tak, znam się na tem i to jest niesłusznie z twej strony, nie mówmy jednak o tem. Przyjdziesz po widowisku do Prudencyi i będziesz tam dotąd, dopóki cię nie zawołam. Czy słyszysz?
— Słyszę.
Mogłem być nieposłusznym?
— Czy zawsze mnie kochasz? — pytała dalej.
— Pytasz się o to!
— Czy myślałeś o mnie?
— Cały dzień.
— Czy wiesz, że naprawdę boję się, bym się nie zakochała w tobie. Spytaj się Prudencyi.
— Ach — rzekła gruba dziewczyna — to rzecz widoczna.
— Teraz powrócisz na swoje miejsce, hrabia zaraz wróci a nietrzeba, żeby cię tu spotkał.
— Dlaczego?
— Bo jego widok sprawia ci nieprzyjemność.
— Nie, tylko gdybyś mi była powiedziała, że pragniesz być dzisiaj w Vaudeville’u, byłbym ci przysłał lożę, podobnie jak on.
— Nieszczęściem przyniósł mi ją sam, bez mego żądania, ofiarując mi się za towarzysza. Wiesz dobrze, że nie mogłam odmówić. Wszystko, co mogłam zrobić, to, że napisałam do ciebie, gdzie idę, byś się mógł ze mną widzieć i wreszcie dlatego, że ja sama chciałam cię widzieć, lecz skoro w ten sposób mi za to dziękujesz, skorzystam z nauki...
— Nie miałem racyi, wybacz mi.
— Z całego serca; wróć grzecznie na swoje miejsce a przedewszystkiem nie bądź zazdrośnikiem.
Pocałowała mnie znowu i wyszedłem.
W korytarzu spotkałem wracającego hrabiego.
Wróciłem do mego krzesła.
Obecność pana de G. w loży Małgorzaty, była rzeczą najprostszą w świecie. Był on jej kochankiem, przyniósł jej lożę, towarzyszył jej na widowisko, wszystko to było naturalnem a od chwili, w której Małgorzata została moją kochanką, trzeba się było przyzwyczaić do tego rodzaju postępowania.
Mimo to, byłem bardzo smutny resztę wieczoru i z rozpaczą patrzałem, jak hrabia, Małgorzata i Prudencya, siedli do czekającego przed bramą powozu.
W kwadrans potem byłem u Prudencyi.
— Przyszedłeś pan prawie równocześnie z nami — rzekła do mnie Prudencya.
— Prawie — odpowiedziałem machinalnie.— Gdzie Małgorzata?
— U siebie.
— Sama.
— Z panem de G.
Począłem się przechadzać wielkiemi krokami po pokoju.
— No, co panu jest?
— Czy uwierzysz, że mi się to strasznie śmiesznem wydaje, czekać tutaj dopóty, dopóki pan de G. nie wyjdzie od Małgorzaty.
— Mówisz pan głupstwa. Trzeba przecie, żebyś pan raz to zrozumiał, że Małgorzata nie może hrabiego wyrzucić za drzwi. Pan de G. żył z nią długo, dawał jej zawsze dużo pieniędzy a nawet daje jeszcze. Małgorzata wydaje na rok więcej niż sto tysięcy franków, ma wiele długów. Książe wprawdzie przysyła jej zawsze, ile tylko zażąda, ale ona nie śmie go ciągle nudzić swemi prośbami. Nie podobna zatem, by zrywała z hrabią, który jej daje na rok najmniej kilkadziesiąt tysięcy franków. Małgorzata kocha pana bardzo, lecz pański związek z nią tak w jej jak i twoim interesie, nie powinien być brany na seryo. Przecież swemi siedmioma lub ośmioma tysiącami franków, nie zdołałbyś pan wystarczyć na zbytki tej dziewczyny, toby nawet na utrzymanie jej powozu było za mało. Bierz pan Małgorzatę za to czem jest, za dobrą dziewczynę, dowcipną i ładną, bądź jej kochankiem przez miesiąc lub dwa, przynoś jej kwiaty, cukierki, loże, lecz nie myśl pan o niczem więcej i nie rób jej scen śmiesznej zazdrości. Wiesz przecie z kim masz do czynienia, Małgorzata nie jest cnotą!.. Podobasz jej się pan, kochasz ją bardzo, więc nie troszcz się o nic więcej. Jesteś łatwo obraźliwym a nawet jest ci z tem do twarzy, masz najprzyjemniejszą kochankę w Paryżu! Przyjmuje cię w przepysznem mieszkaniu, okryta brylantami, nie będzie cię kosztować ani grosza, jeśli zechcesz i jeszcze nie jesteś z tego zadowolony... Cóż u licha, chcesz pan za wiele!...
— Masz pani słuszność, lecz trudno; myśl, że człowiek ten jest jej kochankiem, sprawia mi okropną boleść.
— Najprzód — odrzekła Prudencya — czyż on jest jeszcze jej kochankiem? Potrzebuje go i nic więcej. Od dwóch dni ona zamyka przed nim drzwi; przyszedł dziś rano i nie mogła inaczej zrobić, jak przyjąć lożę i pozwolić mu, by jej towarzyszył. Odprowadził ją, wszedł na chwilę do niej i długo tam nie będzie, bo pan tu czekasz. Zdaje mi się, że to proste. Wreszcie przeciw księciu pan nie masz nic.
— To prawda, ale książe jest starcem i jestem pewny, że Małgorzata nie jest jego kochanką. Przytem można mieć jeden stosunek, ale nigdy dwóch. To wygląda na rachunek i mężczyzna, który na to pozwala, jest podobnym do tych, co nieco niżej robią już rzemiosło z takiego zezwolenia i korzystają z tego rzemiosła.
— A, mój drogi panie, jakżeś pan zacofany; wieluż to ja widziałam bogatszych, bardziej eleganckich i z arystokratyczniejszych pochodzących rodów, którzy robili to, co ja panu radzę, bez wysileń, bez wstydu, bez wyrzutów. Przecież coś podobnego codzień można widzieć. Wreszcie, jakże pan chcesz, żeby kobieta utrzymywana mogła żyć w Paryżu i zaspakajać swoje wydatki, nie mając naraz trzech lub czterech kochanków? Niema majątku, choćby nie wiem jak znacznego, któryby mógł wystarczyć takiej kobiecie jak Małgorzata. Majątek przynoszący pięćkroć sto tysięcy renty, jest we Francyi majątkiem olbrzymim, otóż pięćkroć sto tysięcy renty, to za mało dla niej a wiesz dlaczego? Oto mężczyzna, posiadający taki dochód, ma dom zagospodarowany, konie, służących, powozy, przyjaciół, pokoje, częstokroć jest ożeniony, ma dzieci, bawi się, gra, podróżuje i tam dalej. Wszystkie te przyzwyczajenia są tego rodzaju, że gdyby się chciał ich wyrzec, uchodziłby za zrujnowanego i byłby skandal. Obliczywszy ściśle wszystko, mając rocznie pięćkroć sto tysięcy franków, nie może on więcej dawać swej utrzymance jak czterdzieści lub piędziesiąt tysięcy franków na rok i to jeszcze dużo. A więc, inne miłostki uzupełniają roczne jej wydatki. Małgorzata jest szczęśliwa, trafiła jakby cudem na bogatego starca, mającego dziesięć milionów, któremu żona i córka umarły, który ma tylko siostrzeńców bogatych już osobiście, który jej daje ile tylko chce, nic w zamian nie żądając, ależ ona od niego nie może więcej wymagać niż sześćdziesiąt do siedemdziesięciu tysięcy franków rocznie i jestem pewna, że gdyby więcej chciała, pomimo majątku i przywiązania, jakie ma do niej, odmówiłby.
Wszyscy młodzi ludzie, co mają dwadzieścia lub trzydzieści tysięcy liwrów renty w Paryżu, to jest, że mogą zaledwie wyżyć w świecie, w którego skład wchodzą, wiedzą bardzo dobrze, zostając kochankami takiej kobiety jak Małgorzata, że z tego, co oni jej dają, nie mogłaby nawet zapłacić mieszkania i służby. Nie mówią tego, że wiedzą, udają że nic nie dostrzegli a kiedy mają jej już dosyć, opuszczają ją. Jeśli przez próżność chcą wszystkiemu wystarczyć, to się rujnują jak głupcy i pozwalają się zabić w Afryce, zostawiwszy sto tysięcy franków długu w Paryżu. Czy pan myślisz, że taka kobieta wdzięczną jest za to takiemu jegomości? Wcale nie. Przeciwnie, ona mówi, że poświęciła mu swoją pozycyę i że żyjąc z nim traciła pieniądze. A, pan szepczesz, że te szczegóły są haniebne! Tak, ale prawdziwe. Jesteś pan cudnym chłopcem i kocham cię z całego serca, widzisz pan, ja od dwudziestu lat żyję między kobietami utrzymywanemi, wiem czem one są i co warte i nie chciałabym, żebyś miał traktować na seryo kaprys pięknej dziewczyny.
— Nakoniec, przypuśćmy — ciągnęła dalej Prudencya — że Małgorzata kocha pana tyle, że odrzuci hrabiego i księcia, wówczas skoro ten ostatni spostrzeże wasz związek i powie jej, żeby wybierała między nim lub panem, poświęcenie, jakie zrobi dla ciebie, bez zaprzeczenia będzie olbrzymiem. Cóż jej pan dasz w zamian? Kiedy się nią nasycisz, kiedy wreszcie nie będziesz jej już pożądał, czem jej wynagrodzisz stratę? Niczem. Odsunąłeś ją od świata, w którym był jej majątek i przyszłość; dała ci najpiękniejsze swe lata a ty jej zapomnisz? Albo, będąc mężczyzną pospolitym i rzucając jej w twarz jej przeszłość, powiesz, że porzucając ją, robisz tak jak wszyscy inni i oddasz ją na pastwę nędzy — albo będąc człowiekiem uczciwym i czując się w obowiązku żyć z nią ciągle, wpadniesz pan w nieuniknione nieszczęście, gdyż związki tego rodzaju łatwe do wytłumaczenia w młodości, nie są takiemi w dojrzałych latach. Stają się one przeszkodą we wszystkiem, stoją na przeszkodzie rodzinie, sławie, tej drugiej i ostatniej miłości w mężczyźnie. Wierz mi, mój przyjacielu, bierz rzeczy tak jak one są, odpowiednio do ich wartości i nie daj pan prawa dziewczynie utrzymywanej powiedzenia sobie kiedyś, że jest twoim wierzycielem.
Rozumowanie było mądrem i pełnem logiki, o którą nie podejrzywałem nigdy Prudencyi. Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć, jak tylko to, że ma racyę; podałem jej rękę, dziękując za radę.
— No, no, porzuć pan te myśli — zawołała — i śmiej się, życie jest prześlicznem, mój drogi, tylko trzeba umieć na nie patrzeć. Poradź się pan swego towarzysza Gastona, o! ten rozumie miłość tak, jak ja ją rozumiem! Trzeba, żebyś nabył tego przekonania, bo inaczej staniesz się nieznośnie podejrzliwym, że obok nas jest piękna dziewczyna, która czeka niecierpliwie, żeby mężczyzna będący u niej, poszedł sobie jak najprędzej, która myśli o tobie, która cię kocha, jestem tego pewną. Teraz chodź pan ze mną do okna i upatrujmy, jak hrabia będzie wychodził, co zapewne wkrótce nastąpi.
Prudencya otworzyła okno, przy którem usiedliśmy tuż obok siebie.
Ona przypatrywała się rzadkim przechodniom, ja marzyłem.
Wszystko to, co mi powiedziała, szumiało mi w głowie i przyznawałem w duchu, że miała słuszność, lecz rzeczywista miłość moja ku Małgorzacie nie mogła się z tem jakoś pogodzić. Więc od czasu do czasu wzdychałem głęboko, na co Prudencya wzruszała ramionami, jak lekarz, który utracił nadzieję wyratowania chorego.
Życie jest krótkiem, mówiłem sobie w duchu, w uściskach zmysłowości! Znam Małgorzatę dopiero od dwóch dni, jest moją kochanką dopiero od wczoraj, a już tak zajęła myśl moją, me serce i życie, że odwiedziny tego hrabiego de G. są prawdziwem nieszczęściem dla mnie.
Nakoniec hrabia wyszedł, wsiadł do swego powozu i zniknął. Prudencya zamknęła okno.
W tejże samej chwili Małgorzata zawołała nas:
— Pójdźcie prędko, kolacya gotowa!...
Gdym wchodził, Małgorzata podbiegła ku mnie, rzuciła mi się na szyję i ściskając mnie z całych sił, całowała gorąco.
— Czy jeszcze się gniewamy? — spytała.
— Nie; skończyło się — odrzekła Prudencya — dałam mu kilka nauk moralnych a on przyrzekł być posłusznym.
— Z całego serca!
Usiedliśmy do stołu.
Rozkosz, słodycz, głębia uczucia, wszystko to było w Małgorzacie i od czasu do czasu usiłowałem wmówić w siebie przekonanie, że nie mam prawa nic więcej żądać, że wielu na mojem miejscu miałoby się za całkiem szczęśliwych i podobnie jak pasterze Wirgiliusza, powinienem korzystać z rozkoszy, jaką mnie Bóg, czy bogini obdarowała.
Usiłowałem więc zastosować w praktyce teorye Prudencyi i być tak wesołym, jak obie me towarzyszki; lecz to co w nich było naturalnem, we mnie było wysiłkiem a śmiech mój nerwowy, którym potrafiłem je oszukać, graniczył ze łzami.
Wreszcie kolacya się skończyła i zostałem sam z Małgorzatą. Usiadła, jak to było jej zwyczajem, na taborecie przed ogniem, patrząc smutnie na czerwone płomienie.
Myślała. O czem — nie wiem; patrzałem na nią z miłością, prawie z przestrachem, przypominając sobie to, com miał cierpieć dla niej.
— Pójdź, usiądź przy mnie — rzekła nagle.
Usiadłem obok niej.
— Wiesz o czem myślę?
— Nie.
— O pewnej kombinacyi, którą wymyśliłam.
— Jakaż to kombinacya?
— Nie mogę ci jej jeszcze odkryć, lecz powiem ci co z niej wyniknie; wyniknie z niej to, że za miesiąc od dnia dzisiejszego będę wolną, bez długów i przepędzimy lato razem na wsi.
— Nie mogłabyś mi powiedzieć, jakim sposobem?
— Nie mogę. Trzeba tylko, żebyś mnie tak kochał jak ja ciebie a wszystko się uda.
— Czyś ty sama wynalazła tę kombinacyę?
— Sama.
— I sama ją wykonasz?
— Tak, sama zadam sobie ten trud — rzekła Małgorzata z uśmiechem, którego nigdy nie zapomnę — ale dobrodziejstwami jej podzielimy się wspólnie.
Na to słowo, dobrodziejstwo, nie mogłem powstrzymać rumieńca, wytryskającego mi na twarz, przypomniałem sobie Manon Lescaut, zużywającą razem z Desgrieux pieniądze pana de B.
Odpowiedziałem tonem zimnym, wstając:
— Pozwolisz, droga Małgorzato, ale ja biorę udział w dobrodziejstwach tylko takich, które ja sam poczynam i wykonuję sam.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że podejrzewam bardzo pana hrabiego de G., iż jest twoim sprzymierzeńcem w tej szczęśliwej kombinacyi, której ja całkiem nie przyjmuję.
— Jesteś dzieckiem, sądziłam, że mnie kochasz, omyliłam się — to trudno!
To mówiąc, wstała, otworzyła fortepian i poczęła grać „l’Invitation à la valse”, aż do tego sławnego pasażu, na którym zawsze się zatrzymywała.
Czy to było jej zwyczajem, czy też dlatego, żeby mi przypomnieć dzień, w którym poznaliśmy się? Wiem tylko tyle, że melodya ta obudziła we mnie wspomnienia i, zbliżywszy się, wziąłem jej głowę w moje ręce i całowałem.
— Przebaczasz mi? — rzekłem.
— Przecież widzisz — odrzekła — lecz patrzaj, jesteśmy ze sobą dopiero dwa dni a już mam ci coś do przebaczenia. Źle dotrzymujesz twej obietnicy ślepego posłuszeństwa...
— Cóż chcesz, Małgorzato, kocham cię bardzo i jestem zazdrosny o najmniejszą myśl twoją. To, coś mi przed chwilą proponowała, mogłoby mnie serdecznie uradować, lecz tajemnica, okrywająca wykonanie tego projektu, ściska mi serce.
— No, pomówmy trochę — rzekła, biorąc mnie za obie ręce i patrząc na mnie ze swym czarującym uśmiechem, któremu się nie mogłem oprzeć — wszak prawda, że mnie kochasz, i byłbyś szczęśliwym z przepędzenia ze mną trzech lub czterech miesięcy na wsi; ja także byłabym szczęśliwą z tej samotności we dwoje i nie tylko byłabym szczęśliwą, lecz potrzebuję tego dla mego zdrowia. Nie mogę opuścić Paryża na czas tak długi bez uporządkowania moich interesów, a interesa takiej kobiety jak ja, są zawsze dobrze zaszargane; otóż znalazłam środek pogodzenia wszystkich moich interesów z miłością dla ciebie, tak dla ciebie, nie śmiej się, oszalałam już dla ciebie... a ty przybierasz straszną minę i prawisz mi szumne słowa! Dziecko, po trzykroć dziecko, pamiętaj, że cię kocham i nie troszcz się o nic więcej. Rzecz więc ułożona, prawda?
— Wszystko co chcesz, wiesz o tem dobrze.
— A zatem, nim miesiąc upłynie, będziemy na wsi przechadzali się nad brzegiem stawu i pili mleko. Wydaje mi się to dziwnem, że ja tak mówię, ja Małgorzata Gautier; to ztąd pochodzi, mój przyjacielu, że jeśli życie w Paryżu, które mnie niby tak uszczęśliwia, jeśli mówię, życie to nie pali, to nudzi i wtedy tęsknię do życia spokojniejszego, któreby mi przypominało moje dzieciństwo. Bo widzisz, każdy miał swój wiek dziecinny, bez względu na to czemby później nie został. O, bądź spokojny, nie powiem ci, że jestem córką dymisyowanego pułkownika i że byłam wychowaną w Saint-Denis! Jestem biedną wiejską dziewczyną; przed sześciu laty nie umiałam się nawet podpisać. Uspakajasz się, prawda? Wiesz dlaczego do ciebie się udaję z propozycyą podzielenia się ze mną radością z projektu, który ułożyłam? Oto dlatego, że poznałam, iż kochasz mnie dla mnie samej a nie dla siebie, jak to robili inni...
Bywałam często na wsi, ale nigdy w ten sposób jak ja chcę. Na ciebie liczę w tem łatwem szczęściu, nie bądźże więc tak złym, żeby mi psuć je i zgódź się. Powiedz sobie te słowa: ona już niedługo będzie żyła i kiedyś będę sobie wyrzucał, żem nie zrobił dla niej pierwszej rzeczy, jakiej odemnie żądała, co przecież było tak łatwem.
Co odpowiedzieć na podobne słowa, mianowicie ze wspomnieniem pierwszej miłości w sercu?
O szóstej zrana wyszedłem, przed wyjściem rzekłem jej:
— Do wieczora.
Uścisnęła mnie mocniej, lecz nic nie odpowiedziała.
W ciągu dnia otrzymałem list, zawierający te słowa:
„Drogie dziecię, jestem nieco cierpiącą a doktór nakazał mi spoczynek. Pójdę spać dziś wieczór bardzo wcześnie i nie zobaczę cię. Lecz aby to wynagrodzić, oczekuję cię jutro w południe. Kocham cię”.
Pierwszem mojem słowem było: oszukuje mnie! zimny pot wystąpił mi na czoło, gdyż kochałem zanadto tę kobietę, by mnie to podejrzenie nie miało wzburzyć.
A przecież, powinienem się był tego codzień spodziewać od Małgorzaty i to mi się często przytrafiało z innemi kochankami, atoli niewiele mnie to obchodziło. Zkąd więc ta kobieta miała nademną taką władzę?
Wówczas postanowiłem odwiedzić ją jak zwykle, tem więcej, że miałem klucz. Tym sposobem, mógłbym łatwo dowiedzieć się prawdy, a jeślibym zastał mężczyznę, byłbym go spoliczkował.
Tymczasem poszedłem na pola Elizejskie. Przepędziłem tam cztery godziny. Nie pokazała się. Wieczorem wstępowałem do wszystkich teatrów, w których miała zwyczaj bywać. Nie była w żadnym.
O jedenastej poszedłem na ulicę d’Antin.
Nie było światła w oknach Małgorzaty. Mimo to zadzwoniłem.
Stróż zapytał mi się dokąd idę.
— Do panny Gautier — powiedziałem mu.
— Nie wróciła.
— Pójdę i zaczekam na nią.
— Niema nikogo w domu.
Widocznie była tu jakaś zmowa, którą mogłem zbadać, mając klucz, lecz lękałem się jakiego śmiesznego zajścia i wyszedłem.
Atoli nie powróciłem do domu, nie mogłem opuścić tej ulicy i nie traciłem z oczu ani na chwilę domu Małgorzaty. Zdawało mi się, że się jeszcze czegoś dowiem, lub że przynajmniej podejrzenia moje znajdą potwierdzenie.
Około północy, powozik, który znałem doskonale, zatrzymał się przed numerem 9.
Hrabia de G. wyskoczył z niego i wszedł do domu, odesławszy swój powóz.
Spodziewałem się, że podobnie jak mnie, powiedzą mu, że Małgorzaty niema w domu i że zobaczę jak wyjdzie, lecz o godzinie czwartej rano jeszcze czekałem.
Powróciwszy do siebie, począłem płakać jak dziecko. Niema mężczyzny, któryby choć raz nie był zwiedzionym i któryby nie wiedział, co się wówczas cierpi.
Mówiłem sobie pod wpływem postanowienia gorączkowego, do wykonania którego zdawało mi się, że będę miał dość siły, iż potrzeba żebym natychmiast zerwał tę miłość i oczekiwałem z niecierpliwością dnia, by powrócić do ojca i siostry, podwójnej miłości, której byłem pewny i która mnie nie zawiedzie nigdy.
Jednakże nie chciałem odjechać bez zawiadomienia Małgorzaty, dlaczego odjeżdżam. Tylko człowiek niekochający swej drogiej, opuszcza ją bez wieści o sobie.
Układałem dwadzieścia listów w głowie.
Miałem do czynienia z dziewczyną podobną do wszystkich dziewczyn utrzymywanych i upoetyzowałem ją zanadto; traktowała mnie jak studenta, używając do oszukania podstępu obrażająco zwyczajnego; to było jasnem. Wówczas wzięła górę moja miłość, własna. Wypadało więc porzucić tę kobietę, nie dając jej poznać nawet, jak przykrem mi było to zerwanie i oto co napisałem, jak mogłem najładniej i ze łzami wściekłości i bólu w oczach.
„Moja droga Małgorzato!
Spodziewam się, że twoja wczorajsza słabość była niewielką. O godzinie jedenastej wieczorem, poszedłem zasięgnąć o tobie wiadomości, powiedziano mi, żeś nie wróciła do domu. Pan de G. był szczęśliwszy odemnie, gdyż w kilka chwil później zjawiwszy się, był jeszcze o czwartej rano u ciebie.
„Wybacz mi te kilka godzin, przez które nudziłem cię sobą i bądź pewną, że nie zapomnę nigdy tych szczęśliwych chwil, jakie ci zawdzięczam.
„Poszedłbym chętnie dzisiaj dowiedzieć się o twoje zdrowie, ale mam zamiar pojechać do ojca.
„Bądź zdrowa, moja droga Małgorzato, nie jestem tyle bogaty, żeby cię tak kochać, jakbym pragnął, ani tyle biedny, by cię kochać, jakbyś ty chciała. Zapomnijmy więc, ty imienia całkiem ci obojętnego, ja szczęścia niepodobnego dla mnie do urzeczywistnienia.
„Odsyłam ci klucz, który na nic mi się nie przydał a tobie może być potrzebnym, jeśli będziesz częściej tak chorować jak wczoraj”.
Widzisz, że nie mogłem skończyć tego listu bez impertynenckiej ironii, co dowodzi, jak byłem jeszcze zakochany.
Odczytywałem po dziesięćkroć ten list a myśl, jaką przykrość sprawi on Małgorzacie, uspokoiła mnie nieco. Usiłowałem utrzymać się w uczuciu, jakie podyktowało mi takowy i kiedy o ósmej służący wszedł do mnie, oddałem mu, żeby go zaraz odniósł podług adresu.
— Czy czekać mam na odpowiedź? — zapytał mi się Józef (mój służący nazywał się Józef, jak wszyscy służący).
— Gdyby cię spytano, czy trzeba odpowiedzi, powiesz, że nie wiesz i będziesz czekał.
Uczepiłem się nadziei, że mi odpowie,
Jakżeśmy biedni i słabi!
Przez cały czas nieobecności służącego, ulegałem silnemu niepokojowi. To przypominając sobie w jaki sposób Małgorzata mi się oddała, pytałem siebie, jakiem prawem piszę do niej list impertynecki, kiedy ona może mi odpowiedzieć, że to nie pan de G. mnie oszukiwał, ale ja jego, rozumowanie, pozwalające wielu kobietom mieć kilku kochanków — to znów, powołując się na jej przysięgi, usiłowałem się przekonać, że mój list był nadto łagodnym i że niema tam wyrazu, którymbym odpowiednio ukarał kobietę, drwiącą z takiej jak moja miłości. Nakoniec, mówiłem sobie, że byłbym lepiej zrobił, nie pisząc do niej, lecz że trzeba było iść podczas dnia i tym sposobem ubawiłbym się łzami przez nią wylanemi.
Wreszcie zadawałem sobie pytanie, co mi odpowie, gotów z góry uwierzyć jej wymówkom.
Józef powrócił.
— No i cóż? — spytałem go.
— Proszę pana — odrzekł — pani jeszcze spała, lecz jak tylko zadzwoni, oddadzą jej list a odpowiedź, jeśli będzie, przyniosą.
— Spała!
Dwadzieścia razy chciałem posłać i odebrać ten list, lecz mówiłem sobie zawsze:
— Już go zapewne oddano i gdybym odebrał, wyglądałoby to, że żałuję.
Im bardziej zbliżała się godzina, w której prawdopodobnie powinnaby mi odpowiedzieć, tem więcej żałowałem mego kroku.
Dziesiąta, jedenasta, dwunasta wybiła.
W południe chciałem iść na schadzkę, jak gdyby nic nie zaszło. Nakoniec nie wiedziałem co robić, by wyjść z zaklętego koła, w które wstąpiłem.
O pierwszej jeszcze czekałem.
Wówczas zdawało mi się jak wszystkim ludziom czekającym z niespokojnością, że jeśli wyjdę na chwilę, po powrocie zastanę odpowiedź. Odpowiedzi takie przychodzą zwykle wtedy, kiedy się nie jest w domu.
Wyszedłem więc pod pozorem śniadania.
Zamiast iść na śniadanie do „Café Foy” na rogu bulwaru jak zwykle, wolałem jeść w Palais-Royal i przechodzić przez ulicę d’Antin. Ilekroć spostrzegłem zdaleka jaką kobietę, zdawało mi się, że widzę Ninę niosącą odpowiedź. Przeszedłem ulicę d’Antin nie spotkawszy nawet komisyonera. Przybyłem do Palais-Royal i wstąpiłem do Veryego. Garson dawał mi co chciał, bom nic nie jadł.
Pomimoli miałem oczy bezustannie wlepione w wskazówki zegara.
Powróciłem do domu z tem przekonaniem, że zastanę list od Małgorzaty.
Stróż nic nie otrzymał. Miałem jeszcze całą nadzieję w moim służącym. Ten nikogo nie widział od chwili mego odejścia.
Gdyby Małgorzata miała mi odpowiedzieć, odpowiedziałaby mi oddawna.
Wówczas począłem żałować wyrażeń mego listu, powinienem był milczeć całkowicie, coby zapewne większej nabawiło ją niespokojności, gdyż nie przyszedłszy na schadzkę umówioną poprzednio, pytałaby się o przyczynę mej nieobecności i wtedy dopiero należało jej wszystko powiedzieć. Tym sposobem musiałaby się tłumaczyć a ja tego tylko chciałem.
Czułem, że cokolwiekby mi powiedziała, uwierzyłbym i że wreszcie wolałbym wszystko złe, niż to, iż jej widzieć już nie będę mógł.
Zdawało mi się, że przyjdzie sama do mnie, lecz godziny mijały a jej nie było.
Bezwątpienia Małgorzata odmienną była od wszystkich innych kobiet, gdyż mało jest takich, któreby, odebrawszy list podobny, jaki ja do niej napisałem, pozostawiły go bez odpowiedzi.
O piątej poszedłem na pola Elizejskie.
Jeśli ją spotkam, myślałem, będę na nią patrzał obojętnie, a ona będzie przekonaną, że już o niej nawet nie marzę.
Na skręcie ulicy Królewskiej spostrzegłem ją w powozie; spotkanie było tak nagłem, że zbladłem. Nie wiem, czy widziała moje wzruszenie, ja byłem tak wzburzony, że nic prócz jej powozu nie widziałem.
Już nie poszedłem na pola Elizejskie. Przeczytałem afisze teatralne, gdyż spodziewałem się ją tam ujrzeć.
W „Palais-Royal” przedstawiano jakąś sztukę po raz pierwszy. Małgorzata bezwątpienia będzie na niej, pomyślałem.
O siódmej byłem już w teatrze.
Wszystkie loże zapełniły się, lecz Małgorzaty nie było.
Wówczas wyszedłem z Palais Royal i przejrzałem wszystkie teatry, w których najczęściej bywała Vaudeville, Rozmaitości, operę Komiczną.
Nigdzie nie znalazłem jej.
Albo mój list zmartwił ją tak dalece, że nie mogła myśleć o widowisku, albo lękała się spotkać ze mną, a przez to uniknąć pragnęła tłumaczeń.
Próżność moja podawała mi te uwagi na bulwarach, gdym spotkał Gastona, który mi się zapytał zkąd idę.
— Z Palais-Royal.
— A ja z Opery — odrzekł — sądziłem nawet, że cię tam zobaczę.
— Dlaczego?
— Bo Małgorzata tam była.
— A! ona tam była.
— Tak, była.
— Czy sama?
— Nie, z jedną ze swych przyjaciółek.
— I z nikim więcej?
— Hrabia de G. przyszedł na chwilę do jej loży, ale ona wyszła z księciem. Co moment spodziewałem się twego przyjścia. Obok mnie było krzesło niezajęte przez cały wieczór i byłem przekonany, że ty je zakupiłeś.
— Lecz dlaczegóż ja mam tam być koniecznie, gdzie jest Małgorzata?
— Ależ do licha, dlatego że jesteś jej kochankiem.
— A któż ci o tem powiedział!
— Prudencya, którą wczoraj spotkałem, winszuję ci tego, mój drogi, jestto piękna kochanka, którą nie każdy kto chce, mieć może. Trzymaj ją, bo ci to przynosi zaszczyt.
Ta prosta uwaga Gastona okazała, jak moje podejrzenia były śmieszne.
Gdybym go był spotkał wczoraj i gdyby mi był coś podobnego powiedział, z pewnością nie byłbym pisał tego głupiego listu.
Byłem gotów iść do Prudencyi i zażądać za jej pośrednictwem rozmowy z Małgorzatą, lecz bałem się, żeby przez zemstę nie odmówiła mi przyjęcia, więc powróciłem do siebie, przeszedłszy przez ulicę d’Antin.
Znowu zapytałem się stróża, czy niema do mnie listu.
— Nie!
Chciała zapewne zobaczyć, mówiłem sobie, kładąc się spać, czy nie zrobię jakiego nowego kroku unieważniającego mój list dzisiejszy, a nie otrzymawszy nic nowego, napisze do mnie jutro.
Wieczorem najbardziej sobie wyrzucałem moje postępowanie. Byłem sam w domu, nie mogłem spać, pożerany niespokojnością i zazdrością, gdy tymczasem gdybym był pozostawił rzeczy ich naturalnemu biegowi, byłbym obok Małgorzaty, słuchając jej szeptu czarownego, co dotąd tylko dwakroć obił się o me uszy, a którego wspomnienie paliło mnie na wskroś w mej samotności.
Najstraszliwszem ze wszystkiego było to, iż rozum mówił mi, żem niesłusznie sobie postąpił i w rzeczy samej wszystko mi mówiło, że Małgorzata mnie kocha. Najprzód ten projekt przepędzenia ze mną sam na sam lata na wsi, wreszcie ta pewność, że nic ją nie zmuszało do zostania moją kochanką, gdyż mój majątek był niewystarczający nietylko na jej kaprysy, ale nawet na potrzeby.
Spodziewała się we mnie znaleźć tylko szczere dla siebie uczucie, któreby ją obdarzyło spokojem po przedajnych miłostkach, wpośród których żyła a ja zaraz drugiego dnia zburzyłem te nadzieje i impertynencką ironią zapłaciłem za miłość. To, co zrobiłem, było więcej niż śmiesznem, było niedelikatnem. Czyż ja zapłaciłem tej kobiecie, bym miał prawo potępiać jej życie i czyż nie wyglądałem, odsuwając się od niej drugiego dnia zaraz, na pasorzyta miłości, lękającego się, by mu nie podano rachunku za obiad? Boć znałem Małgorzatę zaledwie trzydzieści sześć godzin, od dwudziestu czterech byłem jej kochankiem a już podejrzywałem ją i, zamiast cieszyć się tego, że mi się oddała, chciałem ją sam wyłącznie posiadać i zmusić ją do zerwania wszelkich stosunków przeszłości, stanowiących jej przyszłość. Cóż ja jej mogłem wyrzucać? Nic! Napisała mi, że jest cierpiącą, kiedy mogła mi powiedzieć poprostu, z bezczelną otwartością pewnych kobiet, że czeka na kochanka i, zamiast wierzyć jej listowi, zamiast przechadzki po wszystkich ulicach Paryża, wyjąwszy po ulicy d’Antin, zamiast przepędzenia wieczoru z mymi przyjaciółmi, zamiast wreszcie pójść do niej nazajutrz o naznaczonej godzinie, bawiłem się w Otella, szpiegowałem ją i sądziłem, że ją tem ukarzę, gdy jej więcej nie zobaczę. Ale ona powinna być zachwyconą z tej rozłąki, powinna mnie uważać za straszliwego głupca i jej milczenie nie było pewnie zgryzotą lecz pogardą.
W takim razie należało mi zrobić jej jaki prezent, dający dowód mej wspaniałomyślności, a który pozwoliłby mi traktować ją jak zwyczajną utrzymankę i zerwać z nią całkowicie, lecz lękałem się obrazić, choćby tylko pozorem handlu, jeśli nie tej miłości, jaką miała dla mnie, to przynajmniej mojej, a ponieważ miłość ta była tak dalece czystą, że nie pozwalała na podział, nie mogła więc zapłacić podarunkiem swej piękności, swego szczęścia, chociaż tak krótkiego...
To wszystko mówiłem sobie w nocy i gotów byłem powtórzyć Małgorzacie.
Kiedy się dzień zrobił, trzeba się było chwycić czegoś stanowczego i skończyć albo z kobietą, albo z memi skrupułami, jeśliby zgodziła się na przyjęcie mnie u siebie.
Lecz wiesz dobrze, że człowiek opóźnia ile może krok stanowczy, a nie mogąc wytrzymać w domu i nie śmiąc iść do Małgorzaty, wynalazłem środek zbliżenia się do niej, środek który trzebaby uważać za szczęśliwy wypadek, gdyby się udał.
Była godzina dziewiąta; pobiegłem do Prudencyi, która spytała mnie, czemu ma przypisać te ranne odwiedziny.
Nie śmiałem jej wyznać otwarcie, co mnie do niej sprowadziło. Odpowiedziałem jej, że wyszedłem dość wcześnie dla zapisania się na dyliżans idący do C., gdzie mieszkał mój ojciec.
— Jesteś pan bardzo szczęśliwy — rzekła — że możesz opuścić Paryż w tak piękny czas.
Spojrzałem na Prudencyę, pytając się siebie samego, czy szydzi ze mnie.
Lecz twarz jej była poważna.
— Czy pożegnasz się pan z Małgorzatą? — pytała się dalej ciągle poważnie.
— Nie.
— Dobrze robisz.
— Tak pani uważa?
— Naturalnie. Ponieważ zerwałeś pan z nią, pocóż więc chodzić do niej?
— Więc pani wiesz o naszem zerwaniu?
— Pokazywała mi list pański.
— I cóż pani powiedziała?
— Powiedziała mi: moja droga Prudencyo, twój protegowany jest niegrzeczny, można listy takie mieć w myśli, ale pisać ich — nigdy!
— I jakimże tonem powiedziała to pani?
— Śmiejąc się a przytem dodała:
— Jadł kolacyę u mnie dwa razy a nawet nie oddał mi należnej za to wizyty.
Taki to skutek zrobił mój list i moja zazdrość. Byłem okrutnie upokorzony w próżności mego uczucia.
— A cóż robiła wczoraj wieczór?
— Była w teatrze Opery.
— Wiem o tem. A potem?
— Jadła kolacyę w domu.
— Sama?
— Zdaje mi się, że z hrabią de G.
Więc moje zerwanie w niczem nie zmieniło przyzwyczajeń Małgorzaty.
W takich okolicznościach, niektórzy radzą, iż nie trzeba myśleć o kobiecie, która cię nie kocha.
— Cieszę się z tego — rzekłem z wymuszonym uśmiechem — że Małgorzata nie martwi się o mnie.
— I ma wielką racyę. Zrobiłeś pan to, coś powinieneś był zrobić i byłeś rozumniejszym od niej, gdyż dziewczyna ta kochała pana, mówiła tylko o tobie, a nawet była zdolną do popełnienia jakiego szaleństwa.
— Dlaczegóż mi nie odpowiedziała, jeśli mnie kocha?
— Dlatego, że poznała, iż nie wart pan jesteś jej miłości. Bo trzeba panu wiedzieć, że kobiety pozwalają niekiedy na to, by zdradzano ich miłość, ale nie ich miłość własną, a zawsze się obraża miłość własną kobiety, jeśli po dwóch dniach, będąc jej kochankiem, porzuca się ją, jakimby nie był powód tego zerwania. Znam Małgorzatę, umrze raczej a panu nie odpowie.
— Cóż więc mam robić?
— Nic. Ona zapomni i pan zapomnisz, tym sposobem nie będziecie sobie mieli nic do wyrzucenia.
— A gdybym do niej napisał, prosząc o przebaczenie?
— Strzeż się, bo ci przebaczy.
Byłem gotów uściskać Prudencyę.
W kwadrans później, powróciłem do domu i napisałem do Małgorzaty te słowa:
„Któś, co sobie wyrzuca list wczoraj napisany, ktoś który jutro odjedzie, jeśli mu pani nie przebaczysz, chciałby wiedzieć, o której godzinie może u stóp twoich złożyć swe zgryzoty.
„Kiedy panią znajdzie samą? Gdyż pojmujesz to zapewne, że spowiedź winna być bez świadków”.
Rodzaj ten madrygału ułożyłem prozą i posłałem go przez Józefa, który oddał list we własne ręce Małgorzaty. Odpowiedziała mu, że później odpisze.
Wyszedłszy tylko na chwilę na obiad; o jedenastej wieczorem nie było jeszcze odpowiedzi.
Postanowiłem więc nie cierpieć już dłużej i jechać jutro.
Było już prawie około pierwszej, gdyśmy na współkę z Józefem przygotowali wszystko do podróży. Wtem nagle ktoś zadzwonił do mnie.
— Czy otworzyć? — spytał się Józef.
— Otwórz — rzekłem myśląc nad tem, ktoby mógł do mnie przychodzić o podobnej godzinie, nie przypuszczając nawet, żeby to była Małgorzata.
— Panie — rzekł Józef wchodząc — to jakieś dwie panie.
— To my, Armandzie — zawołał głos Prudencyi.
Wybiegłem z mego pokoju.
Prudencya, stojąc, przeglądała niektóre rzadkie rzeczy w mym salonie, Małgorzata, siedząc na kanapie, dumała.
Wszedłszy, podbiegłem ku niej, ukląkłem, wziąłem ją za obie ręce i cały wzruszony szepnąłem: przebacz!
Pocałowała mnie w czoło i rzekła:
— Już trzeci raz ci przebaczam.
— Miałem jechać jutro.
— A w czemże moja wizyta ma zmienić twoje postanowienie? Nie po to tu przyszłam, żeby ci przeszkodzić w odjeździe z Paryża. Przyszłam, bo nie miałam czasu w ciągu dnia, żeby ci odpowiedzieć a nie chciałam, byś sądził, że jestem zagniewaną na ciebie. Prudencya nawet nie chciała, żebym tu przychodziła, mówiła, że mogę ci przeszkodzić.
— Ty mnie przeszkodzić, ty Małgorzato, i jakimże to sposobem?
— Ba, mogłeś pan mieć kobietę u siebie — odrzekła Prudencya — a to nie byłoby dla niej wcale przyjemnem, gdyby zobaczyła dwie przychodzące.
Gdy to Prudencya mówiła, Małgorzata przypatrywała mi się pilnie.
— Moja droga Prudencyo — odrzekłem — nie wiesz sama co mówisz.
— Pańskie mieszkanie jest bardzo ładne — zawołała Prudencya — czy można zobaczyć pokój sypialny.
— Można.
Prudencya poszła do mego pokoju, nie tak dla zobaczenia go, jak raczej dla zatarcia głupstwa, jakie przed chwilą powiedziała i zostawienia nas samych, Małgorzaty i mnie.
— Dlaczego przyprowadziłaś Prudencyę — spytałem się wówczas.
— Bo była ze mną w teatrze i wreszcie wychodząc ztąd, chcę by mi kto towarzyszył.
— Czyż to mnie niema?
— Tak, lecz prócz tego, że nie chciałam ci przeszkadzać, byłam tego pewna, że odprowadzając mnie, będziesz chciał pójść do mnie, a ponieważ niepodobna mi na to zezwolić, nie życzę sobie, żebyś odjeżdżał z tym wyrzutem, żem ci czegoś odmówiła.
— A dlaczego nie możesz mnie przyjąć?
— Bo jestem bardzo strzeżoną a najmniejsze podejrzenie może mi zrobić wielką przykrość.
— Czy tylko ta przyczyna?
— Gdyby była jeszcze inna, powiedziałabym ci ją; nie powinniśmy już mieć przed sobą tajemnic.
— Posłuchaj mnie, Małgorzato, nie chcę wieloma drogami dochodzić do tego, co ci mam powiedzieć szczerze. Czy mnie kochasz trochę?
— Kocham cię bardzo!
Więc dlaczegoś mnie zwiodła?
— Mój drogi, gdybym była księżną taką lub taką, gdybym miała dwakroć sto tysięcy liwrów renty, gdybym była twoją kochanką, a miała, prócz ciebie, innych kochanków, to miałbyś prawo pytać mi się, dlaczego cię zwodzę; lecz ja jestem panną Małgorzatą Gautier, mam czterdzieści tysięcy franków długu a ani jednego sous majątku, wydaję sto tysięcy franków rocznie, twoje więc pytanie staje się niepotrzebnem, a moja odpowiedź bezużyteczną.
— To prawda — odrzekłem, kładąc głowę na kolanach Małgorzaty — ale ja cię kocham jak szaleniec!
— No, więc mój drogi, trzeba było kochać mnie mniej nieco, lub rozumieć lepiej trochę. Twój list sprawił mi dużo przykrości. Gdybym była wolną, tobym naprzód nie była przyjęła hrabiego przedwczoraj, albo przyjąwszy go, przyszłabym do ciebie, prosząc o przebaczenie, o które tyś mnie prosił przed chwilą i na przyszłość nie miałabym innego kochanka, prócz ciebie. Była chwila, w której zdawało mi się, że będę mogła zrobić sobie to szczęście choćby na sześć miesięcy, lecz ty nie chciałeś, chcesz poznać środki; ach, mój Boże, środki łatwo odgadnąć... Była to ofiara daleko większa, niż sądzisz, jakąbym zrobiła. Mogłam ci była powiedzieć: potrzebuję dwudziestu tysięcy franków, byłeś we mnie zakochany, byłbyś je znalazł, chociaż mógłbyś mi to później wyrzucać. Wolałam nie być ci nic dłużną... nie zrozumiałeś tej delikatności, bo tak jest. Widzisz, my, jeśli mamy choć trochę serca, nadajemy słowom i rzeczom znaczenie i szerokość nieznaną innym kobietom, powtarzam ci więc, że ze strony Małgorzaty Gautier, sposób, jaki znalazła na zapłacenie swych długów, nie żądając od ciebie pieniędzy potrzebnych na to, jest delikatnością, z której powinieneś był korzystać nic nie mówiąc. Gdybyś mnie był poznał dopiero od dnia dzisiejszego, byłbyś bardzo z tego, com ci przyrzekła, szczęśliwy i nie pytałbyś mi się, com przedwczoraj robiła. My częstokroć jesteśmy zmuszone zdobywać sobie przyjemność ducha, kosztem naszego ciała i cierpimy daleko więcej, kiedy potem ta przyjemność nam się nie udaje.
Słuchałem i patrzałem na Małgorzatę z uwielbieniem. Kiedym sobie pomyślał, że ta cudna istota, której niegdyś pragnąłem białe nogi całować, myśli o mnie, dała mi rolę w swem życiu i że nie byłem jeszcze zadowolony z tego, co mi ofiaruje, pytałem się, czy żądania mężczyzny mają granice, skoro zadowolony tak jak ja i tak szybko — sięga jeszcze po więcej...
— To prawda — ciągnęła dalej — my, istoty losu, mamy żądania fantazyjne i miłostki nieprzyzwoite. Oddajemy się za tę lub ową rzecz. Są ludzie, którzy się rujnują, nic nie otrzymawszy od nas, są inni, którzy nas posiadają za jeden bukiet. Serce nasze ma swoje kaprysy, jest to jego jedyna rozrywka i jedyne tłumaczenie. Oddałam ci się prędzej, niż któremukolwiek mężczyźnie; przysięgam ci, dlaczego? — dlatego, że widząc mnie plującą krwią, wziąłeś mnie za rękę, żeś płakał; dlatego, żeś ty jest jedynym człowiekiem, który mnie żałuje. Opowiem ci jedno szaleństwo: miałam dawniej pieska, który patrzał na mnie bardzo smutnie, kiedy kaszlałam; była to jedyna istota, którą kochałam. Kiedy zdechł, płakałam na nim więcej, niż po śmierci mojej matki. To prawda, że mnie biła przez dwanaście lat mego życia. Dziś więc, pokochałam cię odrazu, jak mego pieska. Gdyby mężczyźni wiedzieli, jaka siła leży w jednej łzie, byliby bardziej kochani a mybyśmy ich mniej rujnowały!
Po krótkiej przerwie, Małgorzata mówiła:
— Twoim listem zadałeś sobie samemu kłamstwo, on mi powiedział, że niema w tobie inteligencyi serca, zrobił ci więcej złego względnie do mojej miłości dla ciebie, niż cokolwiekbądź innego. Była to zazdrość, to prawda, ale zazdrość ironiczna i impertynencka. Byłam już smutną, kiedy otrzymała ten list; rachowałam na to, że cię zobaczę w południe, że będę jadła z tobą śniadanie, że widok twój zatrze nieznośne myśli, tłoczące mi się do głowy. Wreszcie — mówiła — ty byłeś jedyną osobą, przed którą mogłam wszystko powiedzieć, co myślę i marzę. Wszyscy otaczający taką dziewczynę, jak ja, mają interes sądowania najmniejszego ich słówka, wyciągania wniosków z najmniej znaczącego czynu. Nie mamy naturalnie przyjaciół. Mamy kochanków samolubnie wydających swój majątek, nie dla nas, jak mówią, ale dla swej próżności. Dla tych ludzi musimy być wesołe, jeśli oni są weseli, zdrowe, kiedy chcą jeść kolacyę, sceptyczne, jak oni sami. Niewolno nam mieć serca pod karą wygwizdania i zachwiania naszego kredytu. Nie należymy wcale do siebie. Nie jesteśmy istotami, ale... rzeczami. Zajmujemy pierwsze miejsce w ich miłości własnej, ostatnie w szacunku. Mamy przyjaciółki, lecz takie jak Prudencya, kobiety niegdyś utrzymywane, w których pozostała chętka wydatkowania, na co im wiek już niepozwala. Wówczas stają się naszemi przyjaciółkami, albo raczej współbiesiadnicami. Przyjaźń ich dochodzi do służalstwa, nigdy do bezinteresowności. Jeśli dadzą radę, to trzeba ją zapłacić. Mało je to obchodzi, że my mamy dziesięciu kochanków więcej, byle one tylko mogły dostawać suknie lub klejnoty i żeby mogły od czasu do czasu przejechać się w naszym powozie i być w teatrze w naszej loży. Biorą nasze wczorajsze bukiety i pożyczają od nas szalów. Nigdy nie zrobią żadnej przysługi, choćby najmniejszej, bez zapłaty dwa razy większej od wartości. Ty sam to widziałeś owego wieczoru, kiedy Prudencya przyniosła mi sześć tysięcy franków, po które prosiłam ją, żeby poszła do księcia, pożyczyła odemnie pięćset franków, których mi nigdy nie odda, lub zapłaci kapeluszami i to lichemi. Nie możemy więc żądać, a raczej ja nie mogę żądać innego szczęścia nad to, by będąc smutną bardzo często, cierpiącą zawsze, by znaleźć mężczyznę wyższego, któryby nie żądał rachunku z mego życia, któryby był kochankiem moich uczuć raczej niż ciała, takiego mężczyznę znalazłam w księciu, lecz książę jest stary, a starość ani wspiera, ani pociesza. Zdawało mi się, że mogę przyjąć takie życie, jakie on proponował, lecz cóż chcesz! — umierałam z nudów, a było to jedno, co rzucić się w ogień, lub zaczadzić węglami. Wówczas spotkałam ciebie, młodego, płomiennego, szczęśliwego i zapragnęłam zrobić z ciebie człowieka, jakiego napróżno dotąd szukałam w mojej hucznej samotności. Kochałam w tobie nie człowieka, który już jest, ale który dopiero miał być. Nie przyjmujesz tej roli, odrzucasz ją, jako niegodną siebie, jesteś pospolitym kochankiem, zrób jak inni, zapłać mi i nie mówmy już więcej o tem.
Długie to wyznanie zmęczyło Małgorzatę, więc rzuciła się na poręcz kanapy, a chcąc przytłumić lekki kaszel, podniosła chustkę do ust i do oczów.
— Przebacz, przebacz — szeptałem — ja rozumiałem to wszystko, lecz chciałem to od ciebie samej usłyszeć, moja ubóstwiana Małgorzato. Zapomnijmy o tem i pamiętajmy tylko o jednej rzeczy: to jest, że należymy do siebie, że jesteśmy młodzi i że się kochamy, Małgorzato... Zrób ze mną co chcesz, jestem twoim niewolnikiem, twym psem, lecz na Imię Boskie, podrzyj list, który pisałem do ciebie i nie pozwalaj mi odjeżdżać jutro — bo... bo ja umrę...
Małgorzata wyjęła list z za stanika i, oddając mi go, rzekła z uśmiechem pełnym nieokreślonej słodyczy:
— Masz, przyniosłam ci go.
Podarłem list i ucałowałem ze łzami rękę, która mi go oddała.
W tej chwili weszła Prudencya.
— Czy wiesz, Prudencyo, czego on chce odemnie? — spytała Małgorzata.
— Prosi cię o przebaczenie.
— W istocie.
— I ty przebaczyłaś?
— Naturalnie; lecz jemu się zachciewa jeszcze czegoś więcej...
— Czegóż więc?
— Chce z nami zjeść kolacyę.
— I ty się na to zgadzasz?
— Jak sądzisz?
— Sądzę, że jesteście dwojgiem dzieci, którym brak po jednej klepce w głowie, lecz wiem o tem także, że jestem dyablo głodna i im wcześniej pogodzicie się, tem prędzej będziemy jedli kolacyę.
— Chodźmy — rzekła Małgorzata — pomieścimy się we troje w powozie — a odwracając się do mnie: weź ten klucz, bo Nina prawdopodobnie już śpi, otworzysz drzwi, ale go już nie gub więcej.
Ucałowałem Małgorzatę.
Tymczasem wszedł Józef.
— Panie — rzekł do mnie tonem człowieka całkiem zadowolonego z siebie — rzeczy są już spakowane.
— Zupełnie?
— Zupełnie, panie.
— Mogłem był — wtrącił w tem miejscu Armand — opowiedzieć ci w kilku słowach początek tego stosunku, lecz chciałem, żebyś wiedział, w skutek jakich wypadków i stopniowań, doszliśmy do tego, ja, zezwalając na wszystko, cokolwiek chciała Małgorzata, ona, nie mogąc żyć bezemnie.
Nazajutrz po owym wieczorze, w którym mnie odwiedziła, posłałem jej „Manon Lescaut”.
Od tej chwili, nie mogąc zmienić życia mej kochanki, zmieniłem moje. Przedewszystkiem nie chciałem zastanawiać się nad rolą, jaką przyjąłem, gdyż pomimo siebie samego, uczułbym całą jej smutną stronę. Przytem, moje życie, tak spokojne, przybrało na się nagle postać burzliwą i bezładną. Nie wierz temu, żeby miłość kobiety utrzymywanej, jakby ona nie była bezinteresowną, nie kosztowała cię wcale. Niema nic droższego, nad tysiączne kaprysy: to kwiatów, to loży, to kolacyi, to przejażdżek na wieś, których niepodobna odmówić kochance.
Jakiem ci to już powiedział, nie miałem majątku. Ojciec mój był i jest jeszcze poborcą generalnym w G. Zyskał on tam opinię człowieka wielkiej prawości, dzięki której potrafił dostać kaucyę, wymaganą od tych, którzy chcą objąć tego rodzaju urzędowanie. Urzędowanie to przynosi mu czterdzieści tysięcy franków rocznie i od dziesięciu lat pełniąc te obowiązki, zdołał spłacić kaucyę, a nawet zapewnić posag mej siostrze. Mój ojciec jest człowiekiem najuczciwszym, jakiego kiedykolwiek spotkać można. Matka moja umierając, zostawiła sześć tysięcy franków renty, którą rozdzielił między moją siostrę i mnie w chwili, gdy otrzymał ten urząd; później, kiedy doszedłem do dwudziestu jeden lat życia, dołączył do tego małego dochodu roczną pensyę, pięciu tysięcy franków, zapewniając mnie, że z ośmioma tysiącami franków mogę żyć szczęśliwie w Paryżu, gdybym zechciał sobie obok tej renty wytworzyć jaką pozycyę, czy to przed kratkami, czy w medycynie. Przybyłem więc do Paryża, odbyłem studya prawne, zostałem adwokatem i podobnie jak wielu z młodzieży, schowałem mój dyplom do kieszeni i począłem pędzić bezcelowy żywot w Paryżu. Wydatki moje były bardzo skromne, w przeciągu ośmiu miesięcy wydawałem mój dochód roczny, a cztery letnie miesiące przepędzałem u ojca, co czyniło dwanaście tysięcy liwrów renty i zyskiwało mi reputacyę dobrego syna. Wreszcie nie miałem ani jednego sous długów.
Tak stałem, gdym poznał Małgorzatę.
Pojmujesz, że pomimo woli wydatki moje powiększyły się, Małgorzata miała naturę nadzwyczaj kapryśną i należała do tych kobiet, które niedbają o wydatek, byle zadość uczynić jakiejś przyjemności, z których składa się ich życie. Z tego wynikło, że chcąc przepędzić ze mną jak najwięcej czasu, pisała do mnie, że będzie jeść ze mną obiad, lecz nie u siebie, ale u któregokolwiek z restauratorów paryzkich lub na wsi. Zabierałem ją więc, jedliśmy obiad, bywaliśmy w teatrze, częstokroć i kolacyę razem nam przyszło spożyć i tym sposobem wydałem na dzień cztery lub pięć luidorów, co czyniło dwa tysiące pięćset lub trzysta franków na miesiąc i redukowało mój rok do trzech i pół miesięcy stawiając mnie w konieczności zaciągania długów, lub porzucenia Małgorzaty.
Gotów atoli byłem na wszystko, byle nie na to ostatnie.
Wybacz, że ci opowiadam wszystkie te szczegóły, lecz zobaczysz, że one stały się powodem wypadków, jakie nastąpiły. Historya, którą ci opowiadam, jest prawdziwą, prostą, z której nie zdejmuję całej naiwności szczegółów i prostoty jej rozwoju.
Poznałem więc, że nic w świecie nie zmusi mnie do porzucenia mojej kochanki, że więc należy mi wynaleźć jakikolwiek środek wystarczania moim wydatkom. Wreszcie, miłość ta wstrząsnęła mną tak dalece, że każda chwila przepędzona z daleka od Małgorzaty, stawała się rokiem i uczułem potrzebę spalenia tej chwili w ogniu jakiejkolwiek namiętności, by żyć tak prędko, nie spostrzegając, że żyję.
Rozpocząłem od tego, żem pożyczył na mój mały kapitalik pięć czy sześć tysięcy franków i wziąłem się do gry, gdyż od chwili, w której wzbroniono utrzymywania domów gry, grano wszędzie. Dawniej, wchodząc do Frascati, miałeś szansę zrobienia majątku, grano na pieniądze, a jeśli przegrałeś, pocieszałeś się tem, że mogłeś wygrać, gdy tymczasem dzisiaj, wyjąwszy w kołach, gdzie jest jeszcze niejaka pewność zapłaty, możesz być przekonany, że wygrawszy znaczną sumę, nie dostaniesz jej. Łatwo zrozumieć, dlaczego tak się rzeczy mają.
Grą zajmują się tylko młodzi ludzie, mający wielkie potrzeby, a którym brak majątku na zaspokojenie takowych, grają więc, z czego wynika: że albo wygrywają, opłacając konie i kochanki, co jest bardzo śmiesznem, albo przegrywają; że nie mają pieniędzy na życie, nie mają też czem zapłacić swego honorowego długu, więc nie płacą, co jest nader nieprzyjemnem. Układają się z dłużnikami, umowy rozpoczęte przy zielonym stoliku kończą się kłótniami, zkąd honor i życie nie wychodzą bez szwanku, a jeśli jesteś człowiekiem uczciwym, to widzisz się zrujnowanym przez uczciwych ludzi, którzy mają tę jedną wadę, że nie posiadają dwóchkroć stu tysięcy liwrów renty.
Nie widzę potrzeby mówienia tutaj o tych, którzy kradną w czasie gry i o których pewnego pięknego poranku dowiadujesz się, że uciekli lub zostali potępieni.
Rzuciłem się więc w to życie nagłe, palące, wulkaniczne, którego lękałem się dawniej myśląc o niem, a które stało się nieuniknionem uzupełnieniem mej miłości dla Małgorzaty. Cóż miałem robić?
Jeślim noc którąkolwiek przepędził u siebie, a nie na ulicy d’Antin, nie mogłem spać. Zazdrość kazała mi czuwać i paliła mi krew i myśli; gra odwracała na chwilę tę gorączkę, która zajęła mi serce i przenosiła ją na inną namiętność, w której pomimowoli znajdowałem interes aż do tej godziny, kiedy miałem się udać do mojej kochanki. I wtedy to poznawałem gwałtowność mojej miłości, gdyż czy wygrałem, czy przegrałem, porzucałem stolik, żałując tych, co pozostawali, a nie szli szukać tak jak ja szczęścia i rozkoszy.
Dla wielu gra była koniecznością, dla mnie była ona lekarstwem.
Wyleczony z Małgorzaty, byłbym wyleczony z gry.
Wśród tego wszystkiego jednak, zachowywałem dość zimnej krwi, nie przegrywałem więcej nad to, com mógł przegrać.
Wreszcie fortuna mi sprzyjała. Nie robiłem długów a wydawałem trzy razy więcej pieniędzy, niż przedtem. Było dość trudno oprzeć się życiu takiemu, które mi pozwalało zadość czynić bez żenowania się, tysiącu kaprysów Małgorzaty. Co do niej, kochała mnie zawsze a nawet coraz bardziej.
Byłem początkowo, jakiem ci to już powiedział, przyjmowany tylko od północy, później powoli począłem bywać w loży, a częstokroć jadłem z nią obiad.
Wprzód, nim nastąpiła zmiana moralna Małgorzaty, zmieniła się ona fizycznie. Rozpocząłem leczyć ją, a biedna dziewczyna, odgadując mój cel, była mi posłuszną, dla okazania swej wdzięczności. Bez wysiłków doszedłem do tego, że porzuciła prawie całkiem swe dawne przyzwyczajenia. Mój lekarz, któregom do niej przyprowadził, powiedział mi, że jedynie spoczynek i cisza, może ją utrzymać w zdrowiu, potrafiłem więc we względzie kolacyi i bezsenności, zachować porządek hygieniczny. Pomimowoli Małgorzata przyzwyczaiła się do tej nowej egzystencyi, której czuła skutki zbawienne. Poczęła przepędzać niektóre wieczory u siebie, albo, jeśli było ładnie, owinąwszy się szalem, okrywszy się zasłoną, wychodziła ze mną pieszo i szliśmy jak dwoje dzieci, wśród ciemnych alei pól Elizejskich. Wracała zmęczona, jadła na noc niewiele i kładła się spać, pograwszy nieco lub przeczytawszy, czego dotąd nigdy nie bywało. Zdrowie wracało jej szybko. Kaszel, który każdą razą, ilekroć słyszałem go, rozrywał mi piersi bólem znikł prawie całkowicie.
W sześć tygodni, nie było już mowy o hrabi, stanowczo usuniętym; jeden tylko książe zmuszał mnie jeszcze do ukrywania moich związków z Małgorzatą, a nawet, on częstokroć nie był przyjętym podówczas, gdy ja tam byłem, pod pozorem, że pani śpi i nie kazała się budzić.
Z tych przyzwyczajeń a nawet potrzeby widywania się z Małgorzatą wynikło to, że opuszczałem grę wówczas, gdy ją zręczny jaki gracz opuszczał także. Policzywszy wygrane, znalazłem się w końcu posiadaczem dwunastu tysięcy franków, co mi się wydało niewyczerpanym skarbem.
Chwila, w której zwykle jeździłem do mego ojca i siostry, nadeszła, a ja nie pojechałem, często nawet otrzymywałem od obojga listy, w których prosili mnie, bym do nich przyjechał.
Na to wszystko odpowiadałem, jak mogłem najlepiej, powtarzając ciągle, że mam się dobrze, że nie potrzebuję pieniędzy; dwie rzeczy, które, jak mi się zdawało, powinny były pocieszyć mego ojca w zmartwieniu, że nie zjawiłem się z mojemi corocznemi odwiedzinami.
W tym czasie zdarzyło się pewnego poranku, iż Małgorzata, obudzona jasnemi promieniami słońca zapytała mnie, czybym nie chciał przepędzić z nią całego dnia na wsi.
Posłano po Prudencyę i pojechaliśmy we troje, Małgorzata zaleciła Ninie, iż gdyby książe przyszedł, by powiedziała mu, że chcąc korzystać z pięknego dnia, pojechała z panią Duvernoy na wieś.
Obecność Prudencyi była konieczną dla uspokojenia starego księcia, wreszcie była to kobieta, zda się stworzona umyślnie do tego rodzaju wycieczek. Pełna niewzruszonej wesołości i wieczystego apetytu, nie dopuszczała ani na chwilę nudów do tych, którym towarzyszyła i zajmowała się ciągle rozporządzeniami do śniadania, tradycyonalnego w okolicach Paryża.
Pozostawało nam tylko umówić się, dokąd się mamy udać.
— Czy chcecie jechać na prawdziwą wieś? — spytała.
— No tak.
— A więc, jedziemy do Bougival, do Point du Jour do wdowy Arnould; Armand pójdzie nająć powozik.
W półtorej godziny, znajdowaliśmy się u wdowy Arnould.
Znasz zapewne tę małą oberżę, hotel w ciągu całego tygodnia, cel miejskich wycieczek w niedzielę. Z ogrodu a raczej tarasu, roztacza się wspaniały widok. Z lewej, wodociąg Marly zamyka horyzont, z prawej, wzrok ogarnia mnóstwo pagórków; rzeka prawie w tem miejscu nieruchoma, rozwija się jak biała morowa wstęga między płaszczyzną Gabilons a wyspą Croissy, wiecznie kołysaną szmerom swych wysokich wierzb i topoli.
W głębi, oblane smugą słonecznego światła, wznoszą się białe domki o czerwonych dachach i fabryki które w oddaleniu tracą swój przemysłowy charakter i przez to uzupełniają prześlicznie widok.
W głębi Paryż we mgle sinej.
Jakiem ci powiedział, Prudencya była prawdziwie miłą towarzyszką i stworzyła istotne śniadanie.
Nie przez wdzięczność, jaką mam dla niej, mówię to wszystko, ale Bougival pomimo swego dziwnego imienia[1] jest jedną z najpiękniejszych, jakie znam okolic, Podróżowałem dosyć, widziałem rzeczy daleko większe, lecz nic bardziej uroczego nad tę wioskę, ukrytą wesoło wśród zlekka osłaniających ją wzgórzy.
Pani Arnould zaproponowała nam przejażdżkę w łódce, co Małgorzata i Prudencya przyjęły z radością.
Łączono zawsze miłość z wsią i bardzo słusznie; nic bardziej nie przystaje do kobiety, którą się kocha, jak lazurowe niebo, woń, kwiaty; lekki powiew wiatru, samotność, ziejąca z pól i lasów. Jakkolwiek pewnym jesteś jej przyszłości, wsparty na przeszłości, zawsze jesteś mniej lub więcej o nią zazdrosny. Jeżeli byłeś kiedykolwiek zakochany, lecz naprawdę zakochany, musiałeś uczuć tę potrzebę odsunięcia od świata istoty, w której żyjesz cały. Zdaje się bowiem, że kobieta kochana jakby nie była obojętną tym, którzy ją otaczają, traci zawsze coś przy zetknięciu się z ludźmi i rzeczami, ze swej woni i całości. Ja to czułem wcześniej od innych. Miłość moja nie była pospolitą miłością, byłem tak zakochany, jak może być tylko człowiek, lecz w Paryżu na każdym kroku mogłem spotkać kogoś, co był kochankiem tej kobiety i który nim być może jutro. Gdy tymczasem na wsi, w pośród ludzi, których nigdy nie widzieliśmy, a którzy się nami nie interesowali, na łonie natury, ustrojonej w swe wiosenne szaty, zdala od wrzawy miejskiej, mogłem był ukryć mą miłość i kochać bez wstydu i bojaźni.
Znikała w niej powoli kobieta wolna. Miałem obok siebie kobietę młodą, piękną, którą kochałem, która mnie kochała i która nazywała się Małgorzatą; przeszłość nie miała już kształtów a przyszłość chmur. Słońce oświecało moją ukochaną, jakby oświecało najczystszą narzeczoną. Przechadzaliśmy się we dwoje po tych czarownych miejscach, które co chwila przypominały mi wiersze Lamartine’a lub melodye Scudo. Małgorzata miała na sobie białą suknię, pochyliła się na moje ramię; powtarzając mi wieczorem pod niebem gwiazd pełnem, słowa wczorajsze i świat toczył się dalej w przestrzeń, nie przyćmiewając sobą uśmiechniętego obrazka naszej młodości i miłości.
Takie to marzenia słały mi po przez liście palące promienie słońca, gdyśmy leżeli na murawie wysepki do której przybiliśmy; wolny od wszelkich więzów ludzkich, puściłem wodze myśli, by zbierała wszystkie kwiaty nadziei, jakie napotka.
Dodaj do tego, że z miejsca, w którem byłem, widziałem nad rzeką prześliczny domek dwupiętrowy z kratą i podwórzem, przez kraty znajdujące się przed domem, widać było zielony trawnik, niby szmaragdowy aksamit, równy a po za domem mały lasek, pełen skrytek tajemnych, którego piasek zasypywał zapewne co rano wczorajsze ślady.
Powój i bluszcz wieszały się na ścianach tego domu niezamieszkanego, sięgając aż do pierwszego piętra.
Przypatrując się temu domowi, nabywałem przekonania, jakoby on był całkiem dla mnie, tak urzeczywistniał sny moje. Widziałem w nim Małgorzatę i siebie, dzień przepędzamy w lasku, pokrywającym wzgórze, wieczór siedząc na murawie i pytałem się samego siebie, czy mogłaby być wówczas jaka istota szczęśliwsza od nas.
— Jaki piękny dom! — zawołała Małgorzata, idąc za kierunkiem mego spojrzenia a może i myśli.
— Gdzie? — spytała Prudencya.
— Ot tam — i Małgorzata wskazała palcem ów domek.
— No, to powiedz księciu, żeby go wynajął dla ciebie, on go wynajmie, jestem pewna. Jeśli chcesz, ja to biorę na siebie.
Małgorzata spojrzała na mnie, niby z pytaniem, co ja o tem myślę.
Moje marzenia pierzchły na dźwięk ostatnich słów Prudencyi, które pchnęły mnie znowu w rzeczywistość straszną.
— W istocie, doskonały pomysł — szepnąłem, sam nie wiedząc co mówię.
— No, to ja urządzę to wszystko — rzekła ściskając mi rękę Małgorzata, tłumacząc moje słowa według swego żądania.
Dom był próżny i do wynajęcia za dwa tysiące franków.
— Czy będziesz tu szczęśliwy? — spytała.
— Czy ja nim będę?...
— A dla kogóżbym się tutaj zagrzebywała, jeśli nie dla ciebie?...
— Jeśli tak, Małgorzato, to pozwól mi nająć ten dom.
— Czyś ty oszalał? Nietylko że jest to bezpożyteczne, ale nawet niebezpieczne, wiesz przecie, że wolno mi przyjmować podarki tylko od jednego mężczyzny, zostaw więc mi to, stare dziecko, i nie mów nic.
— Gdy będę miała ze dwa dni wolne, przepędzę je u was — rzekła Prudencya.
Nazajutrz Małgorzata pożegnała mnie dość wcześnie, mówiąc, że książę ma przyjść bardzo rano i przyrzekając, że zaraz mi doniesie, gdy on tylko się oddali, bym z nią przepędził wieczór.
W istocie, w ciągu dnia otrzymałem te słowa:
„Jadę z księciem do Bougival, bądź u Prudencyi dziś wieczór o ósmej”.
O naznaczonej godzinie Małgorzata powróciła i przyszła do pani Duvernoy.
— No, wszystko ułożone — rzekła, wchodząc.
— Dom wynajęty? — spytała Prudencya.
— Wynajęty, zgodził się zaraz.
Nie znałem księcia, lecz wstydziłem się tego oszustwa, jakie popełniałem.
— Ale to jeszcze nie wszystko! — ciągnęła Małgorzata.
— Cóż jeszcze?
— Zajęłam się mieszkaniem Armanda.
— W tym samym domu? — spytała Prudencya śmiejąc się.
— Nie, lecz w Point du Jour, gdzieśmy jedli śniadanie, ja i książę. Podczas gdy on przypatrywał się widokowi, zapytałam się pani Arnould, gdyż zdaje mi się, że się tak nazywa, czy niema czasem jakiego przyzwoitego mieszkania. I w istocie ma jedno, z salonem, przedpokojem i sypialnią. To wszystko co potrzeba. Sześćdziesiąt franków na miesiąc. Meble zdolne rozerwać hipokondryka. Najęłam to mieszkanie. Czyż nie dobrze zrobiłam?
Rzuciłem się na szyję Małgorzacie.
— To będzie cudownie — mówiła dalej — ty będziesz miał klucz od małych drzwi, a księciu obiecałam dać klucz od kraty, którego zapewne nie weźmie, bo będzie tylko w ciągu dnia przychodził. Sądzę, mówiąc między nami, że jest zachwycony z tego kaprysu wydalającego mnie z Paryża na czas jakiś, co spowoduje z drugiej strony, że jego rodzina nieco ucichnie. A przecież pytał mi się, jakim sposobem, ja, która lubię Paryż, mogłam się zdecydować na zagrzebanie się na wsi; odpowiedziałam mu, że jestem cierpiąca i chcę odpocząć. Nie bardzo mi chciał wierzyć. Ten biedny starzec jest zawsze podejrzliwym. Będziemy więc bardzo ostrożni, mój drogi Armandzie, gdyż z pewnością każe mnie strzedz, a to nie jest jeszcze wszystko, że mi wynajął dom, trzeba przecież, żeby i długi moje zapłacił a niestety mam ich trochę... Czy zgadzasz się?
— Zgadzam się — odrzekłem — usiłując przytłumić wszelkie skrupuły, budzące się we mnie na myśl o podobnem życiu.
— Zwiedziliśmy cały dom, będzie nam tam przewybornie. Książę myślał o wszystkiem! A, mój drogi, — dodała, rzucając mi się jak szalona na szyję — jesteś szczęśliwym, milioner usłał ci gniazdko.
— A kiedy przeniesiecie się? — spytała Prudencya.
— Jak można najwcześniej.
— Weźmiesz ze sobą powóz i konie?
— Zabiorę cały dom. Będziesz pilnować mego mieszkania w czasie mej nieobecności.
W tydzień, Małgorzata przeniosła się na wieś, a ja zainstalowałem się w Point du Jour.
Wówczas rozpoczęło się życie, którego opisu trudno mi będzie dokonać.
W początkach swego pobytu w Bougival, Małgorzata nie potrafiła w zupełności zerwać ze swemi przyzwyczajeniami a ponieważ dom był otwarty, więc wszyscy znajomi poczęli ją odwiedzać, przez cały miesiąc nie było dnia, w którymby Małgorzata nie miała ośmiu lub dziesięciu osób na obiedzie. Prudencya ze swej strony, sprowadzała wszystkich, których znała i przyjmowała ich tak, jakby była gospodynią tego domu.
Pieniądze księcia płaciły to wszystko, a przecież od czasu do czasu, Prudencya przychodziła do mnie z żądaniem tysiąca franków, niby dla Małgorzaty. Wiesz, że miałem szczęście w grze, dawałem więc chętnie to, czego żądała odemnie Małgorzata za pośrednictwem Prudencyi, a lękając się, by nie zapotrzebowała więcej, niż miałem, pożyczyłem w Paryżu taką samą sumę jak dawniej, a którą oddałem na termin.
Stałem się znowu posiadaczem kilkunastu tysięcy franków, nie licząc w to mej pensyi.
Tymczasem przyjemność, jaką znajdowała Małgorzata w przyjmowaniu swoich znajomych, zmniejszyła się na widok wydatków, jakie ztąd wynikały, a nadewszystko wobec konieczności żądania odemnie kilka razy pieniędzy. Książę, który wynajął mieszkanie na to, by Małgorzata tam odpoczęła, nie pokazywał się wcale, lękając się zawsze, że spotkać tam może wesołe towarzystwo, przez które nie chciał być widzianym. Było to mianowicie od owej chwili, kiedy pewnego razu, przybywszy na obiad do Małgorzaty, wszedł na śniadanie, przy którem siedziało z piętnaście osób, śniadanie przeciągające się aż do godziny, w której zwykle siada się do obiadu. Gdy, nie wiedząc o niczem, otworzył drzwi do jadalnego pokoju, przyjął go śmiech ogólny, cofnął się nagle przed tą impertynecką wesołością dziewczyn, znajdujących się tamże.
Małgorzata wstała od stołu, zatrzymała księcia w sąsiednim pokoju, usiłując go uspokoić, lecz starzec, zraniony w swej miłości własnej, nie pozwolił na to, powiedział więc biednej dziewczynie, że jest znudzony ciągłem płaceniem szaleństw kobiety, która nie stara się nawet o to, by go u niej szanowano i odjechał mocno zagniewany.
Odtąd nie słyszano już o nim. Małgorzata pożegnała swych gości, zmieniła zwyczaje, lecz książę nie dawał o sobie żadnej wieści. Zyskałem na tem tylko, że kochanka moja należała wyłącznie do mnie i sny moje urzeczywistniły się nakoniec. Małgorzata nie mogła ani chwili obejść się bezemnie. Nie lękając się już wcale co z tego wyniknie, publicznie okazywała nasz stosunek, a ja prawie nie wychodziłem od niej. Służba nazywała mnie panem, uważając mnie za istotnego swego pana.
Prudencya, na widok tego nowego życia, rozpoczęła swe kazania, ale Małgorzata odrzekła jej, że mnie kocha, że nie może żyć bezemnie i że cokolwiek się stanie, nie odepchnie szczęścia posiadania mnie ciągle przy sobie, dodając, że ci, którym się to niepodoba, mogą wcale nie przychodzić.
Oto, com pewnego dnia usłyszał, usiadłszy przy drzwiach pokoju, w którym się zamknąłem, gdy Prudencya przybyła z jakąś ważną wieścią do Małgorzaty.
W jakiś czas potem, pojawiła się znowu Prudencya.
Byłem wówczas w ogrodzie i ona mnie nie widziała. Nie wątpiłem, sądząc po sposobie z jakim Małgorzata ją przyjęła, że będzie mieć miejsce rozmowa podobna do tej, jaką raz już słyszałem i postanowiłem znowu podsłuchiwać.
Obiedwie kobiety zamknęły się w buduarze, a ja umieściłem się tak, że mogłem je słyszeć.
— No i cóż — spytała Małgorzata.
— No cóż, widziałam księcia.
— Cóż ci powiedział?
— Że ci chętnie przebacza ową scenę, lecz dowiedział się, że żyjesz z panem Armandem Duval i tego ci nie przebacza. Niech Małgorzata porzuci tego młodego człowieka — rzekł mi — a wówczas, jak przedtem, wszystko jej dam, czego zapragnie, inaczej, niech mi da pokój.
— Cóżeś na to odpowiedziała?
— Że zakomunikuję ci to postanowienie i przyrzekłam mu, że cię będę chciała przekonać. Pomyśl, moje dziecko, nad tem co tracisz, a czego ci nie da Armand. On cię kocha z całej duszy, lecz nie jest tak majętny, ażeby wystarczył na wszystkie twoje potrzeby, a nawet pewnego dnia będzie zmuszony cię opuścić, kiedy będzie już późno i kiedy książę nie będzie już nic chciał zrobić dla ciebie. Czy chcesz, żebym pomówiła z Armandem?
Małgorzata zdawała się namyślać, gdyż nic nie odrzekła. Serce mi biło mocno, czekając na tę odpowiedź.
— Nie — rzekła — nie opuszczę Armanda i nie będę się kryła z tem, że z nim żyję. Może to jest głupstwo, lecz ja go kocham! Cóż chcecie? Wreszcie on teraz przyzwyczaił się kochać mnie bez przeszkód i cierpiałby wiele, opuszczając mnie choćby na godzinę. Z drugiej strony nie będę już długo żyła, żebym miała unieszczęśliwiać się dla żądania starca, którego sam już widok sprawia, że ja się starzeję. Niech sobie schowa swe pieniądze, obejdę się bez nich.
— Lecz cóż zrobisz?
— Nie wiem nic.
Prudencya zapewne miała coś odpowiedzieć, gdy ja wszedłem nagle i rzuciwszy się do kolan Małgorzaty, oblewałem jej ręce łzami, które wyciskała mi radość, że jestem tak bardzo kochany.
— Moje życie do ciebie należy, Małgorzato, nie potrzebujesz wcale tego człowieka, czyż to mnie nie ma? Czyż ja cię kiedy opuszczę i czy będę mógł kiedykolwiek spłacić ci to szczęście, jakie mi dajesz. Niema co mówić, moja Małgorzato, kochamy się! Cóż więc nas reszta obchodzi?
— O, tak, kocham cię, mój Armandzie! — szeptała, zarzucając mi ręce na szyję. — Kocham cię tak, jak nie sądziłam, że można kochać. Będziemy szczęśliwi, będziemy sobie żyli spokojnie i ja wypowiem wieczyste pożegnanie temu życiu, którego się wstydzę teraz. Nigdy mi nie będziesz wyrzucał przeszłości, wszak prawda?
Łzy przyćmiły mi głos. Nie mogłem odpowiedzieć, tylko przycisnąłem do siebie Małgorzatę.
— A teraz — zwracając się do Prudencyi, rzekła głosem wzruszenia pełnym — opowiesz tę scenę księciu i dodasz, że go już więcej nie potrzebujemy.
Od tego czasu nie było już mowy o księciu. Małgorzata nie była tą samą dziewczyną, którą poznałem. Unikała tego wszystkiego, coby mi mogło przypomnieć życie, wśród którego ją znalazłem. Nigdy żona, nigdy siostra niema dla swego męża i brata tej miłości i starań, jakie ona dla mnie miała. Chorobliwa jej natura zdolną była do wielkich uczuć. Zerwała tak ze swymi przyjaciółmi jak i przyzwyczajeniami, ze swym językiem, jak i wydatkami. Gdyśmy wychodzili z domu na przejażdżkę małą łódką, którą kupiłem, niktby nie sądził widząc nas, że ta kobieta ubrana w białą suknię i duży kapelusz słomkowy, w proste okrycie jedwabne, zabezpieczające ją od wilgoci wody, jest tąż samą Małgorzatą Gautier, która przed czterema miesiącami robiła tyle hałasu swemi zbytkami i skandalami.
Niestety, śpieszyliśmy się do szczęścia, jak gdyby odgadując, że niedługo ono potrwa!...
Od dwóch miesięcy nie byliśmy nawet w Paryżu. Nikt nas nie odwiedzał, wyjąwszy Prudencyi i Julii Duprat, o której ci mówiłem, a której Małgorzata miała później złożyć ową opowieść, jaką mam u siebie.
Przepędzałem całe dnie u stóp mej jedynej. Otwieraliśmy okna wychodzące na ogród i patrzyliśmy na lato rozwinięte wspaniale, wśród kwiatów, lub pod cieniem drzew; tuż obok siebie, żyliśmy tem życiem dziwnem, jakiegośmy dotąd oboje nie znali.
Kobieta ta dziwiła się najmniejszej rzeczy, jak dziecię. Niekiedy biegała po ogrodzie, jak dziesięcioletnia dziewczynka za motylem, lub owadem lśniącym. Ta zalotnica, która wydawała na jeden bukiet więcej pieniędzy, niż trzeba było na wyżywienie całej rodziny, siedziała niekiedy na murawie przez całe godziny, przypatrując się pospolitemu kwiatkowi, którego imię nosiła!
W tym to czasie, czytywała często „Manon Lescaut“. Nieraz spotykałem ją jak notowała coś w tej książce, mówiła mi wówczas, że jeśli kobieta kocha, to nie może tego robić, co robiła Manon.
Dwa czy trzy razy książę pisał do niej. Poznawała pismo i oddawała mi list do czytania.
Wyrazy tych listów sprowadzały mi łzy do oczów. Sądził, że zamykając swój worek dla Małgorzaty, przeciągnie ją do siebie, lecz spostrzegłszy bezpożyteczność tego środka, nie mógł go dotrzymać, pisał, żądając jak dawniej pozwolenia odwiedzin, pod jakiemikolwiek warunkami.
Czytywałem te listy gorące i uczuciowe, i darłem je, nie mówiąc Małgorzacie, co w nich jest i nie radząc jej zobaczenia się z tym starcem, chociaż budziło się we mnie uczucie litości dla biednego człowieka; lecz bałem się, by w tej radzie nie dopatrzyła się chęci, aby książę wziął znów na siebie wydatki domu.
Chcieć nakreślić ci szczegóły naszego nowego życia, byłoby rzeczą trudną. Składało się ono z szeregu dzieciństw pełnych uroku dla nas, lecz nic nieznaczących dla obcych. Wiesz, co to jest kochać kobietę, wiesz, jak dnie stają się krótkiemi i jak się nie myśli o jutrze. Znasz to zapomnienie o wszystkiem, rodzące się z gwałtownej miłości, miłości pełnej zaufania i współudziału. Każda istota nie będąca kobietą kochaną, wydaje się istotą bezpożyteczną w rzędzie stworzeń. Żałujesz, żeś kiedyś rzucał okruchy twego serca innym kobietom i wydaje ci się rzeczą niemożebną, byś mógł kiedykolwiek ściskać inną rękę nad tę, którą trzymasz w swej dłoni. Mózg nie dopuszcza do siebie ani myśli, ani wspomnień, nic z tego, coby mogło oderwać od jednej myśli, co mu ciągle się plącze. Codzień w swej kochanej odkrywasz nowe czary, rozkosze nieznane.
Byt jest tylko dopełnieniem twych życzeń, dusza westalką podsycającą święty ogień miłości.
Częstokroć gdy noc zapadła, szliśmy usiąść pod drzewami dom otaczającemi. Tam wsłuchiwaliśmy się w wesoły gwar wieczorny, myśląc oboje o blizkiej godzinie, w której zawiśniem w swych objęciach na wieki. Inną znów razą spaliśmy cały dzień, nie wpuszczając ani jednego promyka słonecznego do naszego pokoju. Zasłony były hermetycznie spuszczone, a świat zewnętrzny dla nas się zatrzymał na chwilą. Jedna tylko Nina mogła wchodzić do nas, lecz tylko po to, by nam przynieść co do posiłku, który jedliśmy nie wstając i przerywając go sobie co chwila śmiechem i żartami. Po tem następował chwilowy sen, gdyż zagłębieni w naszej miłości, byliśmy niby dwaj nurkowie, którzy pojawiają się na powierzchni wód, dla zachwycenia nieco powietrza.
Niekiedy przecież chwytałem Małgorzatę na zadumie smutnej, a nawet na łzach, pytałem jej, zkąd pochodzi ta nagła troska, a ona mi odpowiadała:
— Miłość nasza nie jest miłością zwyczajną, mój drogi Armandzie. Kochasz mnie tak, jak gdybym do nikogo nie była należała i drżę na myśl, że kiedyś, wyrzucając sobie tę miłość, a mnie moją przeszłość, zmusisz mnie do rzucenia się znowu na łono tej egzystencyi, z której mnie wyciągnąłeś. Pamiętaj, że teraz, kiedy skosztowałam tego nowego życia, umrę, jeśli wrócę do dawnego. Powiedz mi przecie, że mnie nie opuścisz nigdy.
— Przysięgam ci to.
Na te słowa spojrzała mi w oczy, chcąc wyczytać z nich, czy przysięga moja jest szczerą, poczem rzuciła mi się w ramiona i kryjąc swą głowę na mojej piersi, szeptała:
— Ty nie wiesz, jak ja cię kocham!
Pewnego wieczoru siedzieliśmy wsparci o okno, patrząc na księżyc wypływający z trudnością z ołowianych chmur i słuchaliśmy wiatru, który świszczał wśród drzew, trzymaliśmy się za ręce i od kwadransa nie mówiliśmy nic do siebie; nagle Małgorzata rzekła:
— Otóż i zima, czy chcesz, żebyśmy wyjechali ztąd?
— A dokąd?
— Do Włoch.
— Czy się nudzisz?
— Nie, ale się boję zimy, a nadewszystko Paryża.
— Dlaczego?
— Dla wielu powodów.
I mówiła dalej, nie rozumując swych obaw:
— Czy chcesz jechać? Sprzedam wszystko co mam, będziemy tam żyli, a gdy nic z tego, czem byłam, nie pozostanie przy mnie, nikt nie będzie wiedział, kim jestem. Czy chcesz tego?
— Jedźmy, jeśli ci to zrobi przyjemność, Małgorzato, jedźmy — mówiłem — lecz po cóż masz sprzedawać swoje rzeczy, których będziesz potrzebowała po powrocie? Nie mam takiego majątku, bym mógł przyjąć podobną ofiarę, lecz mam na tyle, że możemy podróżować przyzwoicie przez pięć czy sześć miesięcy, jeśli cię to bawić będzie.
— W istocie — odrzekła, opuszczając okno i siadając na kanapie w cieniu — po co wydawać tam pieniądze? Już i tak cię dosyć kosztuję...
— Wyrzucasz mi to, Małgorzato? To nieszlachetnie!
— Wybacz, drogi — rzekła, podając mi rękę — lecz burzliwie powietrze źle działa na moje nerwy, nie to chciałam powiedzieć.
I ucałowawszy mnie, pogrążyła się w głębokiej zadumie.
Kilka razy podobne sceny miały miejsce; nie wiedziałem, gdzie ich źródło leży, bo nie spostrzegłem w Małgorzacie uczucia niespokojności o przyszłość. Nie mogła wątpić o mej miłości, bo ta codzień się powiększała, a przecież widywałem ją często smutną i nigdy mi inaczej nie tłomaczyła tego smutku, jak tylko cierpieniem fizycznem.
Lękając się, żeby się nie znudziła monotonnem życiem, proponowałem jej powrót do Paryża, lecz odrzucała zawsze tę propozycyę, zapewniając mnie, że nigdzie nie może być tak szczęśliwą jak na wsi.
Prudencya przyjeżdżała bardzo rzadko, lecz za to często pisywała listy, które zawsze wprawiały Małgorzatę w głęboką zadumę. Nie wiedziałem co robić.
Pewnego dnia, Małgorzata była w swoim pokoju. Wszedłem tam; pisała.
— Do kogo piszesz? — spytałem.
— Do Prudencyi, czy chcesz, żebym ci przeczytała list.
Czułem odrazę do wszelkich podejrzeń; odpowiedziałem więc Małgorzacie, że nie potrzebuję wiedzieć co ona pisze, a przecież byłem pewny, że ten list powiadomiłby mnie o prawdziwej przyczynie tego smutku.
Nazajutrz czas był przepyszny. Małgorzata zaproponowała mi przejażdżkę łódką do wysepki Croissy. Zdawała się być bardzo wesołą, o piątej wróciliśmy.
— Pani Duvernoy tu była — rzekła Nina, gdyśmy weszli.
— I odjechała? — spytała Małgorzata.
— Tak, w powozie pani, mówiła, że to ułożone.
— Bardzo dobrze — rzekła żywo Małgorzata — niech nam dadzą jeść.
W dwa dni później przyszedł list od Prudencyi i przez kilkanaście dni Małgorzata nie okazywała swej tajemniczej melancholii, którą, prosiła, bym jej wybaczył.
Jednakże powóz nie wracał.
— Dlaczego Prudencya nie odsyła ci twego powozu? — spytałem ją pewnego razu.
— Jeden z koni zachorował i trzeba zreparować w niektórych częściach ekwipaż. Lepiej, że się to wszystko zrobi, dopóki tutaj jesteśmy, gdzie nie potrzebujemy powozu, niż żeby to miało nastąpić w Paryżu.
Prudencya w kilka dni później odwiedziła nas i potwierdziła to, co Małgorzata mi powiedziała.
Obiedwie kobiety przechadzały się same po ogrodzie, a gdym podszedł do nich, zmieniły rozmowę.
Wieczorem, gdy Prudencya odjeżdżała, poczęła się uskarżać na zimno, prosząc, by jej Małgorzata pożyczyła szala.
Tak przeszedł miesiąc, w czasie którego Małgorzata była weselszą i więcej kochającą, niż kiedykolwiekbądź.
Jednakże powóz nie wracał, szal nie został odesłany; wszystko to intrygowało mnie pomimowoli, a wiedząc, że Małgorzata kładzie listy Prudencyi do szuflady swego biurka, skorzystałem z chwili, gdy była w głębi ogrodu, pobiegłem do tej szuflady i usiłowałem ją otworzyć, lecz napróżno; była zamkniętą na dwa spusty.
Wówczas począłem szukać tam, gdzie się zwykle znajdowały klejnoty i dyamenty: ta otworzyła się bez oporu, lecz biżuterye wszystkie gdzieś znikły.
Bojaźń straszliwa ścisnęła mi serce.
Chciałem biedz do Małgorzaty, żądać wytłumaczenia powodu tego zniknięcia, lecz z pewnością nie byłaby mi powiedziała prawdy.
— Moja dobra Małgorzato, powiedziałem jej wówczas, przyszedłem prosić cię, żebyś mi pozwoliła jechać do Paryża. W domu nie wiedzą gdzie ja jestem i zapewne czekają tam na mnie listy od ojca; jest niespokojny, muszę mu odpisać.
— Jedź mój przyjacielu — rzekła mi — lecz wracaj zaraz.
Pojechałem.
Pobiegłem zaraz do Prudencyi.
— Proszę — rzekłem odrazu — powiedz mi pani szczerze, gdzie są konie Małgorzaty?
— Sprzedane.
— Szal?
— Sprzedany.
— Dyamenty?
— Zastawione.
— A kto sprzedawał i zastawiał?
— Ja.
— Dla czegoś mnie nie uprzedziła?
— Bo mi Małgorzata zakazała.
— A dlaczego nie żądałaś pani odemnie pieniędzy?
— Bo ona tego nie chciała.
— Na cóż poszły te pieniądze?
— Na zapłacenie długów.
— Czy dużo ma długów?
— Jeszcze około trzydziestu tysięcy franków. Ach, mój drogi, uprzedzałam cię, nie chciałeś mi pan wierzyć, no więc teraz przekonałeś się. Tapicer, któremu zaręczył książę, został wyrzucony za drzwi, gdy pokazał się u księcia, a nazajutrz napisał mu, że nie odpowiada za pannę Gautier. Człowiek ten chciał pieniędzy, dałam mu ich nieco na rachunek, z tych kilku tysięcy, jakie od ciebie wzięłam, wreszcie, litościwe dusze ostrzegły go, że jego dłużniczka, opuszczona przez księcia, żyje z młodym człowiekiem bez majątku; inni wierzyciele słyszeli to samo, zażądali więc pieniędzy i grozili licytacyą. Małgorzata chciała wszystko sprzedać, lecz już nie było na to czasu, wreszcie sprzeciwiłam się temu. Jednakże trzeba było zapłacić, a nie chcąc brać od ciebie pieniędzy, sprzedała konie, szale i zastawiła klejnoty. Czy pan chcesz kwitów sprzedaży i kwitu z Mont de Piété?
I Prudencya sięgnęła do szuflady i pokazała mi te papiery.
— Ach, pan myślałeś — mówiła dalej z uporem kobiety, mogącej powiedzieć: miałam racyę — ach, pan myślałeś, że to wystarczy kochać się i żyć na wsi, jak para pasterzy? Nie, mój przyjacielu, nie. Obok życia idealnego, jest życie materyalne, a najczystsze postanowienia przywiązane są do ziemi śmiesznemi, lecz żelaznemi nićmi, które niełatwo zerwać. Jeżeli cię Małgorzata nie zwiodła dwadzieścia razy, to dlatego, że jest to natura wyjątkowa. Nie moją to jest winą, żem ja jej to radziła, bo żal mi było biednej dziewczyny, obdzierającej się ze wszystkiego. Nie chciała, odrzekła mi, że cię kocha i nie oszuka za nic w świecie. Wszystko to jest bardzo piękne, bardzo poetyczne, lecz taką monetą nie można zapłacić swych wierzycieli, a dzisiaj nie wydostanie się z ich rąk inaczej, jak przy pomocy trzydziestu tysięcy franków, powtarzam to panu.
— To dobrze, dam pani tę sumę.
— Czy pan pożyczysz?
— Mój Boże, no tak.
— Pięknie się pan spiszesz, zerwiesz ze swym ojcem, obciążysz swe dochody, wreszcie nie będzie można tak codzień znajdować po trzydzieści tysięcy franków. Wierz mi, mój drogi Armandzie, znam lepiej kobiety, niż pan; nie rób tego głupstwa, które będziesz sobie wyrzucał. Bądź pan rozsądnym. Nie mówię tego, żebyś porzucił Małgorzatę, lecz żyj z nią tak, jakeś żył na początku lata. Zostaw jej wyszukanie środków do wyjścia z kłopotów. Książę powoli powróci do niej. Hrabia N., gdyby go chciała przyjąć, mówił mi to wczoraj, gotów jest zapłacić wszystkie jej długi i dać jej jeszcze cztery do pięciu tysięcy franków na miesiąc. Ma on dwakroć sto tysięcy liwrów renty. To będzie dla niej stanowisko. Co do pana, trzeba koniecznie, żebyś ją porzucił, nie czekaj na to, aż będziesz zrujnowany, tem więcej, że ten hrabia N. jest niedołęgą i że nikt ci nie przeszkodzi być kochankiem Małgorzaty. Ona będzie z początku trochę płakać, lecz w końcu się przyzwyczai i podziękuje ci kiedyś za to, coś zrobił. Przypuść pan, że Małgorzata jest zamężną, więc oszukaj męża, ot i wszystko. Mówiłam wszystko to już raz panu, lecz wówczas była to tylko rada, dzisiaj to prawie konieczność.
Prudencya miała wielką słuszność.
— Otóż to, jak się rzeczy mają — ciągnęła dalej, składając papiery, które mi pokazywała — kobiety utrzymywane przewidują zawsze, że je ktoś kochać będzie a nigdy tego, że one kochają, inaczej bowiem, odkładałyby pieniądze na bok i w trzydziestym roku życia, mogłyby opłacać sobie zbytek posiadania kochanka bez pieniędzy. Gdybym ja to przedtem była wiedziała, oh!... No, ale nic pan nie mów Małgorzacie i sprowadź ją do Paryża. Żyłeś z nią cztery czy pięć miesięcy sam, to bardzo rozumnie, ale teraz zamknij oczy, otóż i wszystko. W końcu drugiego tygodnia przyjmie ona hrabiego N., będzie tej zimy oszczędną, a na przyszłe lato znów rozpoczniecie. Tak się robi, mój kochany!
Prudencya zachwycała się swoją radą, którą ja odrzucałem z pogardą.
Nietylko że miłość i godność moja nie pozwalały mi podobnie postąpić, ale jeszcze byłem przekonany, że Małgorzata teraz umarłaby raczej, niż przyjęła ten rozdział.
— Dość żartów — rzekłem do Prudencyi — wieleż więc potrzeba Małgorzacie?
— Powiedziałam już panu: trzydzieści tysięcy franków.
— A kiedy ma być zapłacona ta suma?
— Za dwa miesiące najdalej.
— Będzie je miała.
Prudencya wzruszyła ramionami.
— Złożę ją pani — mówiłem dalej — ale mi przysięgniesz, że nie powiesz ani słowa o tem Małgorzacie, że to odemnie pochodzi.
— Bądź pan spokojny.
— A gdyby ci przysłała jeszcze jaką rzecz do zastawienia lub sprzedania, proszę mnie uprzedzić.
— Tego nie należy się obawiać, już nic niema.
Pobiegłem do siebie zobaczyć, czy niema listu od ojca.
W trzech pierwszych listach ojciec niepokoił się mojem milczeniem i pytał o przyczynę, w ostatnim dawał mi poznać, że wie o zmianie trybu mego życia i zapowiadał blizki swój przyjazd.
Miałem zawsze dla mego ojca wielki szacunek i szczere uczucie. Odpisałem mu więc, że mała wycieczka była przyczyną mego milczenia i prosiłem go, by mnie zawiadomił o dniu swego przyjazdu, bym był gotów na jego przyjęcie.
Dałem mojemu służącemu adres wsi, nakazując mu, ażeby mnie natychmiast zawiadomił o przyjeździe ojca, poczem pojechałem do Bougival.
Małgorzata czekała na mnie w drzwiach ogrodu.
Wzrok jej wyrażał niespokojność. Rzuciła mi się na szyję i nie mogła się wstrzymać od zapytania:
— Czy widziałeś się z Prudencyą?
— Nie.
— Byłeś dość długo w Paryżu?
— Zastałem listy od ojca, na które wypadało mi odpisać.
W chwilę później weszła Nina okropnie zmęczona. Małgorzata wstała i pobiegła ku niej, mówiły coś po cichu.
Gdy Nina wyszła, Małgorzata, siadając przy mnie i biorąc mnie za rękę, rzekła:
— Dlaczego mnie zwodzisz? Byłeś u Prudencyi!
— Któż ci to powiedział?
— Nina.
— A zkądże ona wie o tem?
— Śledziła cię.
— Czy kazałaś jej mnie śledzić?
— Tak. Sądziłam, że ważna bardzo przyczyna zmusza cię do jechania do Paryża, ciebie, coś mnie nie opuszczał ani na chwilę od czterech miesięcy; obawiałam się, czy ci się nie przydarzyło jakie nieszczęście, lub czy nie chcesz odwiedzić jakiej innej kobiety.
— Dziecko!
— Teraz jestem spokojną; wiem coś robił, lecz nie wiem co ci powiedziano.
Pokazałem Małgorzacie listy mego ojca.
— Ja nie o to się pytam, ale chcę wiedzieć, po co chodziłeś do Prudencyi?
— Żeby ją odwiedzić.
— Kłamiesz, mój drogi.
— No!... chodziłem po to, żeby się dowiedzieć, czy konie są już zdrowe i czy jeszcze potrzebuje twych kaszmirów i klejnotów.
Małgorzata spłonęła, lecz nic nie odrzekła.
— I — mówiłem dalej — dowiedziałem się coś zrobiła z końmi, kaszmirami i brylantami.
— Czy mi to wyrzucasz?
— Wyrzucam ci, żeś nie zażądała odemnie tego, czego ci było potrzeba.
— W związku takim jak nasz, jeżeli kobieta czuje w sobie jeszcze choć trochę godności, powinna raczej wszelkie ponieść ofiary, niż żądać pieniędzy od swego kochanka i nadawać swej miłości charakter sprzedajny. Kochasz mnie, jestem tego pewna, ale nie wiesz jak słabe są nici, co wiążą miłość dla takiej jak ja dziewczyny. Któż to wie? Może pewnego dnia zmęczony i znudzony, widziałbyś w naszym związku interes zręcznie prowadzony. Prudencya jest paplą! Po co mi konie? Robię oszczędność sprzedając je, mogę się bez nich obejść doskonale, a nic na nie nie wydaję przynajmniej; jeśli mnie kochasz, a ja tego chcę tylko, będziesz mnie kochał i bez koni, bez kaszmirów i brylantów.
Wszystko to powiedziane było tonem tak naturalnym, że słuchając miałem łzy w oczach.
— Ale moja dobra Małgorzato — rzekłem, ściskając z miłością rękę mej kochanki — wiedziałaś przecież, że kiedyś się dowiem o tej ofierze, a w chwili, gdy się o tem dowiem, nie zezwolę na to więcej.
— Dlaczego?
— Dlatego, drogie dziecię, że nie spodziewałem się, żeby uczucie, jakie masz dla mnie, pozbawiać cię miało twych klejnotów. I ja także nie chcę, ażebyś w chwili zmęczenia lub nudy, pomyślała sobie, że żyjąc z innym mężczyzną, nigdyby do tego nie przyszło i byś sobie nie wyrzucała, choćby przez jedną chwilę stosunku ze mną. Za kilka dni zostaną ci zwrócone twe konie, brylanty i kaszmiry. Są ci one równie potrzebne, jak powietrze i może to jest śmiesznem, ale bardziej cię kocham wśród zbytku, niż wśród prostoty.
— Więc mnie już nie kochasz?
— Szalona!
— Gdybyś mnie kochał, pozwalałbyś mi się kochać tak, jak mnie się podoba, gdy tymczasem ty widzisz zawsze we mnie dziewczynę, dla której zbytek jest rzeczą konieczną i której czujesz się w obowiązku płacić. Wstydzisz się przyjmować odemnie dowody mej miłości. Pomimowoli, myślisz o dniu, w którym przyjdzie ci opuścić mnie i starasz się po za granicę wszelkiej wątpliwości, wynieść twą delikatność. Masz racyę, mój przyjacielu, ale ja spodziewałam się czegoś lepszego.
To mówiąc, Małgorzata chciała się podnieść, lecz ją wstrzymałem i rzekłem:
— Chcę, żebyś była szczęśliwą i żebyś nie mogła mi nic wyrzucać, otóż i wszystko.
— Więc trzeba nam się rozłączyć!
— Dlaczego, Małgorzato? Któż może nas rozłączyć — zawołałem.
— Ty, co nie chcesz zezwolić na to, bym zrozumiała twą pozycyę, a chcesz bym zachowała swoją, ty, co pragnąc utrzymać mnie wpośród zbytku, w którym dotąd żyłam, pragniesz zarazem, żeby się odległość moralna między nami wcale nie zmniejszyła; ty wreszcie, który nie uważasz mojej miłości za bezinteresowną o tyle, byś mógł dzielić ze mną swój majątek, z którego moglibyśmy żyć szczęśliwie i wolisz się rujnować, niewolniku śmiesznego przesądu. Czy sądzisz, że ja na równi stawiam powóz i klejnoty z twoją miłością? Czy sądzisz, że szczęście dla mnie polega na próżnostkach, które wystarczają dla tych, które nic nie kochają, lecz które w chwili miłości, stają się niczem? Zapłacisz moje długi, obciążysz swój majątek i w końcu utrzymasz mnie. Lecz jak długo to potrwa? Dwa lub trzy miesiące, a wówczas zapóźno będzie rozpoczynać takie życie, jakie ci proponuję, gdyż wówczas będziesz zmuszony przyjmować wszystko odemnie, czego człowiek honoru nie robi. Gdy tymczasem dzisiaj masz ośm do dziesięciu tysięcy franków renty, z czego moglibyśmy żyć. Sprzedam to co zbytkowne, a sama ta sprzedaż przyniesie mi dwa tysiące liwrów na rok. Najmiemy malutkie a piękne mieszkanie dla nas dwojga tylko. Lato przepędzimy na wsi, wprawdzie nie w takim jak ten domu, ale w malutkim domku, wystarczającym dla dwóch osób. Jesteś niezależny, ja jestem wolna, jesteśmy młodzi — w imię nieba, Armandzie, nie rzucaj mnie napowrót w życie, jakie niegdyś pędziłam.
Nie mogłem odpowiedzieć, łzy wdzięczności i miłości rosiły mi oczy i rzuciłem się w objęcia Małgorzaty.
— Chciałam — mówiła — wszystko urządzić, nic przed tobą nie mówiąc, zapłacić wszystkie moje długi i przygotować nowe mieszkanie. W październiku powrócilibyśmy do Paryża i wszystkoby się wykryło, lecz ponieważ Prudencya opowiedziała ci to, trzeba żebyś wprzód się na to zgodził, na co miałeś się zgodzić później. Czy mnie kochasz dosyć za to?
Niepodobna było oprzeć się takiemu poświęceniu.
Ucałowałem ręce Małgorzaty gorąco i rzekłem:
— Zrobię wszystko, co zechcesz.
To więc, co ona postanowiła, miało wejść w wykonanie.
Wówczas wpadła w szaloną wesołość, tańczyła, śpiewała, opowiadała jak będzie wyglądało nowe mieszkanie, radząc mi się, w której stronie miasta go wynająć i jak urządzić.
Widziałem ją szczęśliwą i dumną z tego postanowienia, które zdawało się zbliżać nas stanowczo do siebie.
Co do mnie, nie chciałem pozostać w tyle.
W jednej chwili rozstrzygnąłem moje życie. Obliczyłem mój majątek i przekazałem Małgorzacie rentę pochodzącą od mej matki, a która wydawała mię się aż nadto niedostateczną do wynagrodzenia za ofiarę, jaką przyjmowałem.
Pozostawało mi pięć tysięcy franków pensyi, którą mi dawał ojciec i cokolwiekby się stało, pensya ta równie wystarczała mi na życie.
Nie powiedziałem Małgorzacie ani słowa o mojem postanowieniu, przekonany, że odrzuciłaby ten dar.
Renta ta oparta była na hypotece sześdziesięciu tysięcy franków pewnego domu, którego nigdy w życiu nie widziałem. Wszystko, co wiedziałem, było to, że każdego kwartału notaryusz mego ojca, stary przyjaciel naszej rodziny, składał mi za pokwitowaniem siedmset piędziesiąt franków.
W owym dniu, w którym przyjechałem z Małgorzatą do Paryża dla szukania mieszkania, pobiegłem do tego notaryusza i zapytałem się go, w jaki sposób można będzie na inną osobę przelać ową rentę.
Zacny ten człowiek sądził, żem zrujnowany i zapytał mi się o przyczynę tego postanowienia. Ponieważ wcześniej czy później miałem mu powiedzieć na czyją korzyść robię ten dar, wolałem mu zaraz to opowiedzieć.
Nie robił mi żadnych uwag, na jakie mu jego pozycya notaryusza i przyjaciela pozwalała, lecz zapewnił mnie, że zajmie się urządzeniem wszystkiego jak najlepiej.
Zaleciłem mu naturalnie jak największy sekret względem mego ojca i pobiegłem do Małgorzaty, oczekującej mnie u Julii Duprat, gdzie wolała wstąpić, niż do ciągle moralizującej Prudencyi.
Poczęliśmy oglądać mieszkania. Wszystkie, cośmy widzieli, Małgorzata uważała za zbyt drogie, a ja za proste. Nakoniec zgodziliśmy się i najęliśmy w cyrkule najspokojniejszym Paryża mały pawilon, oddzielony od domu głównego.
Po za tym pawilonem rozciągał się prześliczny ogród należący do niego, otoczony murem dość wysokim na to, by nas oddzielił od sąsiadów, nie ograniczając przecież widoku.
Było to lepiej, niż się spodziewałem.
Udałem się do siebie, by pożegnać się z mojem mieszkaniem. Małgorzata tymczasem poszła do jakiegoś urzędnika, który, jak mówiła, zrobił już to dla jednej z jej przyjaciółek, o co ona go będzie prosić.
Powróciła na ulicę Provence zachwycona. Człowiek ten przyrzekł jej zapłacić wszystkie długi, dać jej kwity i jakie dwadzieścia tysięcy franków za jej meble.
Widziałeś jak poszła licytacya i że ten poczciwy człowiek zyskał na niej trzydzieści tysięcy franków.
Odjechaliśmy weseli do Bougival, nie przestając rozmawiać o naszych projektach na przyszłość, które co chwila w różowych kolorach nam się przedstawiały.
W tydzień potem, siedzieliśmy przy śniadaniu, gdy Nina dała mi znać, że służący mój czeka na mnie.
Kazałem mu wejść.
— Panie — rzekł mi — pański ojciec przyjechał do Paryża i prosi, byś się pan natychmiast udał do siebie, gdzie cię czeka.
Wiadomość ta była rzeczą najprostszą w świecie, a jednakże Małgorzata i ja spojrzeliśmy na siebie.
Przewidywaliśmy nieszczęście w tym wypadku.
Nie dała mi jednak poznać jeszcze wrażenia, kiedy biorąc ją za rękę rzekłem:
— Nie lękaj się niczego.
— Wracaj jak można najprędzej — szeptała Małgorzata, całując mnie — będę czekać na ciebie u okna.
Posłałem Józefa, by powiedział ojcu, że zaraz przybędę.
Ojciec mój siedział w salonie w szlafroku i pisał.
Poznałem zaraz po sposobie, w jaki spojrzał na mnie, że chodzi o rzecz bardzo ważną.
Zbliżyłem się jednak do niego, jak gdybym niczego się nie spodziewał i uściskałem go.
— Kiedy przybyłeś, ojcze?
— Wczoraj wieczór.
— Zajechałeś do mnie, jak zwykle.
— Tak.
— Żałuję bardzo, żeś mnie nie zastał, żem cię nie mógł przyjąć.
Spodziewałem się na te słowa dojrzeć w twarzy ojca jakiś ruch, lecz nic, pieczętował spokojnie list, który przed chwilą napisał i oddał go Józefowi, by go wzrzucił do skrzynki pocztowej.
Gdyśmy zostali sami, ojciec wstał i rzekł opierając się o kominek.
— Mamy, mój Armandzie, do pomówienia ze sobą o rzeczach bardzo ważnych.
— Słucham cię, ojcze.
— Przyrzekasz mi, że będziesz otwarty?
— To mój zwyczaj.
— Czy to prawda, że żyjesz z kobietą nazwiskiem Małgorzata Gautier?
— Tak.
— Czy wiesz, kto jest ta kobieta?
— Dziewczyna utrzymywana.
— Więc to dla niej zapomniałeś o odwiedzeniu mnie i swej siostry?
— Tak, mój ojcze, przyznaję się.
— Więc bardzo kochasz tę kobietę?
— Wszak widzisz to, mój ojcze, skoro zapomniałem dla niej o świętym obowiązku, proszę więc, wybacz mi to.
Mój ojciec widać nie spodziewał się tak kategorycznych odpowiedzi, gdyż zaczął się namyślać, poczem rzekł.
— Zapewne rozumiesz to, że tak ciągle żyć niepodobna?
— Lękam się tego, mój ojcze, ale nie rozumiem.
— Lecz powinieneś zrozumieć — ciągnął dalej ojciec, tonem nieco suchym — że ja tego nie ścierpię.
— Powiedziałem sobie, że dopóki nie uczynię nic takiego, coby się sprzeciwiało szacunkowi należnemu twemu imieniowi i uczciwości tradycyjnej rodziny, mogę żyć tak jak żyję, co mnie uspakaja trochę.
Namiętność jest silną, byłem gotów do wszelkiej walki, nawet przeciw ojcu, byle tylko zachować Małgorzatę.
— A więc ta chwila innego życia już przyszła.
— Dlaczego, mój ojcze?
— Bo jesteś gotów popełnić rzeczy, raniące szacunek, jaki niby masz dla twej rodziny.
— Nie rozumiem tych słów.
— Wytłumaczę ci je. Masz kochankę, to bardzo dobrze, że jej płacisz, jak powinien człowiek przyzwoity płacić miłość dziewczyny utrzymywanej — to w porządku, lecz że zapominasz rzeczy najświętszych dla niej, że pozwalasz, aby wrzawa o twem skandalicznem życiu dochodziła aż do nas i rzucała cień plamy na uczciwe imię, jakie ci dałem, oto co być nie może i co nie będzie.
— Pozwól sobie powiedzić, ojcze, że ci, którzy ci to wszystko o mnie donieśli, byli źle poinformowani. Jestem kochankiem panny Gautier, żyję z nią, to jest rzeczą najprostszą w świecie. Nie daję pannie Gautier imienia, jakie dostałem od ciebie, wydaję na nią to, na co mi pozwalają moje środki, nie robię długów, wreszcie nie jestem w tej pozycyi, któraby pozwalała ojcu mówić do syna to wszystko, co ty mi mówisz.
— Ojciec zawsze ma prawo zwrócić syna ze złej drogi, na którą wszedł. Jeszcześ nic złego nie zrobił, ale zrobisz.
— Mój ojcze!
— Mój panie, znam lepiej od ciebie życie. Bywają całkowicie czyste uczucia ale tylko dla kobiety czystej. Każda Manon może zrobić takiego Desgrieux, a czasy i obyczaje się zmieniają. Świat niepotrzebnie się starzeje, bo się nie poprawia. Porzucisz twoją kochankę.
— Przykro mi bardzo, mój ojcze, że ci nie będę posłusznym, ale to trudno!
— Zmuszę cię do tego.
— Nieszczęściem, mój ojcze, niema już wyspy Świętej Małgorzaty, gdzie wysyłano zalotnice, a gdyby nawet była, poszedłbym za panną Gautier, gdybyś postarał się o jej wysłanie. Cóż chcesz, może jest to źle, ale ja mogę być szczęśliwy tylko z tą kobietą!...
— Słuchajno, Armandzie, otwórz oczy, poznaj twego ojca, który cię zawsze kochał i który pragnie tylko twego szczęścia. Czy to uczciwie dla ciebie, żyć po małżeńsku z dziewczyną, którą wszyscy posiadali?...
— Cóż to znaczy, mój ojcze, jeśli nikt jej już nie będzie miał! Co to znaczy, jeśli ta dziewczyna mnie kocha, jeśli się odradza przez tę miłość, jaką czuje dla mnie i jaką ja mam dla niej?!...
— Cóż to wszystko znaczy?... Czy sądzisz, mój panie, że posłannictwem człowieka honoru, jest nawracanie zalotnic? Czy sądzisz, że Bóg dał życiu ten szkaradny cel, że serce nie powinno budzić w sobie innych nad takie uniesień? Jaki będzie koniec takiego postępowania i co pomyślisz o tem, co dziś mówisz, gdy będziesz miał lat czterdzieści? Będziesz się śmiał z twej miłości, jeśli ci ona pozwoli się śmiać jeszcze, jeśli nie zostawi głębokich skaz w twej przeszłości. Czem byłbyś dzisiaj, gdyby twój ojciec miał takie same pojęcia i puścił się za temi podmuchami miłości, zamiast budować życie na niewzruszonych podstawach honoru i prawości. Pomyśl, Armandzie, i nie mów mi więcej głupstw takich. Wszak prawda, porzucisz tę kobietę, twój ojciec cię o to prosi!...
Nic nie odpowiedziałem.
— Armandzie — mówił dalej ojciec — zaklinam cię na imię twej matki świętej, porzuć to życie, o którem prędzej, niż myślisz, zapomnisz, a do którego przykuwa cię teorya nieistniejąca. Masz dwadzieścia cztery lat, pomyśl o przyszłości! Nie możesz zawsze kochać tej kobiety, a i ona także nie będzie cię zawsze kochała. Przesadzacie oboje waszą miłość. Zamykasz sobie wszelką karyerę. Jeszcze krok, a nie będziesz mógł porzucić drogi, na której jesteś i przez całe życie gryźć cię będą wyrzuty młodości. Jedź, przepędzisz miesiąc lub dwa przy siostrze. Spokój i zacna miłość rodziny wyleczy cię szybko z tej gorączki, bo to jest gorączka. Tymczasem twoja kochanka pocieszy się, weźmie sobie innego, a gdy zobaczysz dla kogo chciałeś zerwać z twym ojcem i stracić jego miłość, powiesz mi, żem dobrze zrobił, przyjechawszy po ciebie i będziesz mię błogosławił. No, Armandzie wszak pojedziesz?
Czułem, że mój ojciec ma słuszność co do wszystkich kobiet, ale nie co do Małgorzaty. A jednak ton, którym wyrzekł do mnie swe ostatnie słowa, był tak słodkim, tak błagalnym, że nie śmiałem nic odpowiedzieć.
— No i cóż? — pytał głosem wzruszonym.
— Mój ojcze — odrzekłem wreszcie — nie mogę ci nic na to odpowiedzieć, bo to, co żądasz, jest nad moje siły. Wierz mi — ciągnąłem z pewną niecierpliwością — że przesadzasz wyniki tego związku. Małgorzata nie jest taką dziewczyną, za jaką ją masz. Miłość ta nie tylko, że mnie nie popchnie na złą drogę, ale rozwinąć we mnie może najszlachetniejsze uczucia. Prawdziwa miłość czyni zawsze człowieka lepszym, jakąby nie była kobieta, która ją spowodowała. Gdybyś znał Małgorzatę, pojąłbyś, że nie wystawiam się na nic niebezpiecznego. Jest ona tak szlachetną, jak najszlachetniejsza kobieta. O ile chciwość przeważa w innych, o tyle w niej bezinteresowność.
— Co jej jednak nie przeszkadza przyjąć twego całego majątku, gdyż sześdziesiąt tysięcy franków po twej matce, jakie jej dajesz, są twoim jedynym, pamiętaj, twoim jedynym majątkiem!
Ojciec zachował zapewne ten argument i groźbę na sam koniec, dla zadania mi ostatniego ciosu.
Byłem silniejszy wobec jego gróźb niż próśb.
— Któż to ojcu powiedział, że ja przekazałem tę sumę na nią?
— Mój notaryusz. Czyż człowiek uczciwy zrobiłby taki krok bez uprzedzenia swej rodziny na korzyść jakiejś panny? Przybyłem do Paryża. Matka, umierając, zostawiła ci tyle, że możesz żyć uczciwie, ale nie tyle, żebyś mógł dla swych kochanek być wspaniałomyślnym.
— Przysięgam ci, ojcze, Małgorzata nie wiedziała nic o tym przekazie.
— Więc dlaczegożeś to zrobił?
— Dlatego, że Małgorzata, ta kobieta, którą ty bezcześcisz i którą chcesz, żebym opuścił, zrobiła ofiarę ze wszystkiego tego, co posiada, by tylko żyć ze mną.
— I ty przyjmujesz tę ofiarę? Jakimż więc ty jesteś człowiekiem, mój panie, że pozwalasz, aby jakaś panna Małgorzata coś dla ciebie poświęciła? No, dość już tego! Opuścisz tę kobietę. Przed chwilą prosiłem cię o to, teraz ci rozkazuję, nie chcę, by w mojej rodzinie miały miejsce podobne brudy. Spakuj twoje rzeczy i bądź gotów jechać ze mną.
— Wybacz ojcze — rzekłem — ale ja nie pojadę.
— Bo?...
— Bo mam już lata, w których nie słucha się rozkazów.
Ojciec zbladł na tę odpowiedź.
— To dobrze, mój panie — rzekł — wiem już co mam robić.
Zadzwonił.
Wszedł Józef.
— Każ przenieść moje rzeczy do hotelu Paryzkiego — rzekł do służącego i w tejże chwili przeszedł do swego pokoju, gdzie kończył się ubierać.
Gdy się znowu pojawił, zbliżyłem się do niego.
— Przyrzekniesz, mi ojcze — rzekłem do niego — że nic nie przedsięweźmiesz takiego, coby mogło sprawić przykrość Małgorzacie?
Ojciec zatrzymał się, spojrzał na mnie z pogardą i rzekł:
— Oszalałeś, zdaje mi się.
Poczem wyszedł, zamykając z trzaskiem drzwi za sobą.
Ja to samo zrobiłem i wziąwszy kabryolet pojechałem do Bougival.
— Przecież! — zawołała, rzucając mi się na szyję. — Jesteś! Jakiś ty blady!...
Wówczas opowiedziałem jej całe zajście z moim ojcem.
— Ach, mój Boże, nie wątpiłam, że tak będzie — rzekła. — Kiedy Józef przyszedł, donosząc nam o przybyciu twego ojca, zadrżałam, jak na wiadomość nieszczęścia. Biedny przyjacielu! To ja jestem przyczyną tylu twoich zmartwień. Może to będzie lepiej, byś mnie opuścił, niż zrywał z ojcem, a jednakże, ja mu nic nie zawiniłam. Żyjemy zupełnie spokojnie, a będziemy żyli jeszcze spokojniej. Przecież on wie o tem dobrze, że musisz mieć kochankę, a powinien być szczęśliwy, że ja nią jestem, bo cię kocham i nie wymagam nic więcej nad to, co mi dać możesz. Czyś mu powiedział, jakeśmy sobie urządzili przyszłość.
— Powiedziałem, a to go najbardziej zgniewało, gdyż dostrzegł w tem dowód wzajemnej naszej miłości.
— Więc cóż robić?
— Bądźmy zawsze razem, moja dobra Małgorzato, i czekajmy, aż burza przejdzie.
— Czy tylko przejdzie?
— Musi przejść.
— Lecz czyż twój ojciec poprzestanie na tem?
— Cóż chcesz, żebym zrobił?
— Alboż ja wiem? Wszystko, co tylko może ojciec, ażeby syna utrzymać w posłuszeństwie. Przypomni ci moje przyszłe życie i może się postara o wyszukanie jakiej nowej historyi na mój rachunek, ażebyś mnie opuścił.
— Wiesz dobrze, że cię kocham.
— Tak, ale wiem i to, że trzeba wcześniej czy później usłuchać ojca, a ty zapewne skończysz na tem, że się dasz przekonać.
— Nie, Małgorzato, ja go przekonam. To poszepty niektórych jego znajomych spowodowały ten gniew, ale on jest dobry, sprawiedliwy i powróci do swych uczuć pierwotnych. Wreszcie, cóż to mnie obchodzi?..
— Nie mów tego, Armandzie, wolę wszystko, niż twoje zerwanie z rodziną, zostań dziś, ale jutro wróć do Paryża. Twój ojciec namyśli się tak jak i ty, a może wysłucha cię chętnie. Nie drażnij jego zasad, udaj że robisz ustępstwa niektórym jego żądaniom, że nie zależy ci wiele na tem, byś mnie posiadał, a on rzeczy zostawi ich naturalnemu biegowi. Miej nadzieję, mój drogi, i bądź tego pewnym, że cokolwiek się stanie, Małgorzata cię nie opuści!
— Przysięgasz mi to?
— Czyż potrzeba przysięgi?
Jakże to słodko słyszeć zapewnienia kobiety, którą się kocha. Przepędziliśmy cały dzień z Małgorzatą, na powtarzaniu sobie naszych projektów, jak gdybyśmy czuli potrzebę urzeczywistnienia ich jak najprędzej.
Co chwila oczekiwaliśmy jakiegoś zdarzenia, lecz szczęściem dzień przeszedł bez żadnego wypadku.
Nazajutrz pojechałem o dziesiątej i koło południa przybyłem do hotelu.
Ojciec już wyszedł.
Udałem się do siebie, spodziewając się, że go może tu zastanę. Nikogo nie było. Pobiegłem do mego notaryusza. Nikogo.
Wróciłem do hotelu i czekałem do szóstej. Pan Duval nie przybywał.
Pojechałem napowrót do Bougival.
Zastałem Małgorzatę czekającą na mnie, jak wczoraj, lecz siedzącą przy kominku, gdyż chłodno już było.
Siedziała pogrążona w głębokiej zadumie, tak że nie słyszała jak przysunąłem krzesło i nie obróciła się wcale.
Gdym ją pocałował w czoło, zadrżała, jak gdyby ten pocałunek zbudził ją boleśnie.
— Przestraszyłeś mnie — rzekła. — Ojciec twój?...
— Nie widziałem go. Nie wiem co to znaczy. Nie zastałem go ani w domu, ani tam, gdzie prawdopodobnie mógłby się znajdować.
— No, to trzeba znów jutro powtórzyć.
— Chciałbym, żeby tego sam zażądał. Uczyniłem to wszystko, sądzę, co powinienem był uczynić.
— Nie, mój drogi, to nie dosyć, trzeba żebyś widział się z ojcem twoim i to jutro.
— Dlaczegóż jutro koniecznie, a nie kiedykolwiek?
— Dlatego — rzekła Małgorzata, rumieniąc się nieco na to pytanie — że naleganie z twej strony wyda się żywszem i przebaczenie nastąpi łatwiej.
Przez resztę dnia Małgorzata była zamyślona, nieprzytomna, smutna. Zmuszony byłem powtarzać jej zapytania po dwa razy, żeby otrzymać odpowiedź. Składała to zamyślenie na obawę, jaką wzbudzały w niej wypadki dwóch dni ostatnich.
Pocieszałem ją ciągle, a nazajutrz kazała mi jechać z niespokojnem naleganiem, którego nie rozumiałem.
Podobnie jak wczoraj, nie zastałem ojca, lecz, wychodząc, zostawił do mnie list następujący:
„Jeśli dziś przybędziesz widzieć się ze mną, czekaj na mnie do godziny czwartej, jeśli o czwartej nie wrócę, przyjedź jutro, to zjemy razem objad, trzeba żebym z tobą pomówił”.
Czekałem do naznaczonej godziny. Ojciec nie pokazał się, więc odjechałem.
Wczoraj zastałem Małgorzatę smutną, dzisiaj była jakaś rozgorączkowana i wzburzona. Spostrzegłszy mnie wchodzącego, rzuciła mi się na szyję i długo płakała w mych objęciach.
Pytałem się jej o przyczynę tej boleści, która mnie przestraszała. Nie dała mi żadnej słusznej racyi, omawiając ją, jak każda kobieta, nie chcąca powiedzieć prawdy.
Gdy się nieco uspokoiła, opowiedziałem jej rezultat mej wycieczki, pokazałem jej list mego ojca; dając jej do zrozumienia, że możemy się spodziewać dobrych rzeczy.
Na widok tego listu i moich uwag, poczęła tak mocno płakać, że zmuszony byłem przywołać Ninę, lękając się ataku nerwowego; położyliśmy biedną dziewczynę do łóżka, płaczącą bez wymówienia jednego słowa. Trzymała ciągle moją rękę i całowała ją co chwila.
Zapytałem się Niny, czy podczas mej nieobecności pani nie otrzymała jakiego listu, lub czyich odwiedzin, któreby mogły być przyczyną stanu, w jakim ją zastałem, lecz Nina odrzekła, że nikt nie był i nic nie przyniesiono.
A przecież coś się stało od wczoraj, coś tem gorszego, że Małgorzata kryła to przedemną!
Wieczorem zdawała się być nieco spokojniejszą, kazała mi usiąść przy sobie na łóżku i powtarzała mi zapewnienia swej miłości, poczem uśmiechała się do mnie, lecz z wysiłkiem, gdyż pomimowoli, oczy jej zalewały się łzami.
Próbowałem wszystkich sposobów, żeby ją zmusić do wyznania prawdziwej przyczyny tego zmartwienia, ale trzymała się ciągle swych racyj, o których ci już mówiłem, a które były bez żadnej wagi.
Wreszcie usnęła na moich rękach, ale snem tym, co dręczy ciało, zamiast je wzmocnić, od czasu do czasu krzyczała, budząc się nagle, a upewniwszy się, że jestem przy niej, kazała mi przysięgać, że ją będę [zawsze kochał.][2]
Nie rozumiałem całego procesu tego bólu, ciągnącego się aż do rana. Wówczas Małgorzata wpadła w rodzaj bezczucia. Od dwóch nocy nie spała wcale.
Spoczynek ten nie trwał długo.
Około jedenastej, Małgorzata obudziła się, a widząc, żem już wstał, obejrzała się na około, wołając:
— Więc już odjeżdżasz?
— Nie — rzekłem, biorąc ją za rękę — lecz nie chciałem ci przeszkadzać we śnie. Jeszcze jest wcześnie.
— O której godzinie jedziesz do Paryża?
— O czwartej.
— Tak wcześnie? Ale do tego czasu zostaniesz ze mną, wszak prawda?
— Czyż to nie jest moim zwyczajem?
— Co za szczęście!
— Będziemy jedli śniadanie? — pytała dalej jakaś nieprzytomna.
— Jeśli chcesz, to dobrze.
— Ale będziesz mnie całował do chwili wyjazdu?
— Tak i wrócę jak można najprędzej.
— Wrócisz? — pytała, patrząc błędnemi oczyma na mnie.
— Naturalnie.
— To prawda, wrócisz dziś wieczór, a ja będę cię jak zwykle, czekała i będziesz mnie kochał i będziemy szczęśliwi tak, jak od chwili, w której się poznaliśmy.
Całe to zdanie, było wymówione tonem tak dziwnym, zdawało kryć się w sobie tak wielką boleść, że drżałem co chwila w obawie, by Małgorzata nie wpadła w obłąkanie.
— Słuchaj — rzekłem — jesteś chora, nie mogę cię tak zostawić. Napiszę do ojca, żeby nie czekał na mnie.
— Nie, nie! — zawołała nagle — nie rób tego. Twój ojciec oskarżałby mnie jeszcze, że ci przeszkadzam iść do niego, kiedy tego żąda; nie, nie, trzeba, żebyś jechał, trzeba koniecznie! Wreszcie ja nie jestem chora, czuję się jaknajzdrowszą. Miałam sny i źle spałam!...
Od tej chwili, Małgorzata usiłowała być weselszą. Już więcej nie płakała.
Gdy nadeszła godzina, w której miałem jechać, całując ją, zapytałem się, czyby nie chciała towarzyszyć mi aż do kolei żelaznej, spodziewałem się bowiem, że przechadzka ją rozerwie, a świeże powietrze dobrze na nią oddziała.
Przedewszystkiem chciałem być najdłużej z nią.
Zgodziła się, wzięła płaszczyk i by nie wracać samej, zabrała ze sobą Ninę.
Dwadzieścia razy gotów byłem nie jechać. Lecz nadzieja szybkiego powrotu i bojaźń obrażenia na siebie ojca wstrzymały mnie i pojechałem.
— Do wieczora — rzekłem Małgorzacie — opuszczając ją.
Nic nie odpowiedziała.
— Już raz nic mi nie odrzekła na to samo słowo, a hrabia G., przypominasz sobie, przepędził wówczas u niej noc, lecz było to już tak dawno, że całkiem o tem zapomniałem i jeśli się czego obawiałem, to z pewnością nie tego, że mnie Małgorzata zwodzi.
Przybywszy do Paryża, pobiegłem do Prudencyi z prośbą, by pojechała do Małgorzaty w nadziei, że jej wesołość i swoboda potrafi ją rozerwać nieco.
Wszedłem, nie anonsując się i zastałem Prudencyę przy toalecie.
— Ach — rzekła niespokojna — czy Małgorzata jest z panem?
— Nie.
— Jak się miewa?
— Jest słaba.
— Czy nie przyjedzie tutaj?
— Czyż ma przyjechać?
Pani Duvernoy spłonęła i odrzekła z pewnem zakłopotaniem.
— Chciałam powiedzieć, ponieważ pan wracasz do Paryża, czy ona także nie wróci?
— Nie.
Spojrzałem na Prudencyę, spuściła oczy, a na jej twarzy, zdawało mi się, że czytam bojaźń, by moja wizyta zbyt się nie przeciągnęła.
— Przychodzę nawet panią prosić, moja droga Prudencyo, jeśli nie masz nic do roboty, żebyś odwiedziła Małgorzatę dziś wieczór, możesz tam przespać się. Nigdym jej taką, jak dziś, nie widział i lękam się, by nie zachorowała.
— Jestem na obiad proszona i nie mogę być dziś wieczór u Małgorzaty, ale jutro ją odwiedzę.
Pożegnałem panią Duvernoy, która wydała mi się podobnie, jak Małgorzata, zajętą, i udałem się do ojca który na wstępie pilnie mi się czegoś przypatrywał.
Podał mi rękę.
— Dwie twoje wizyty sprawiły mi przyjemność, Armandzie — rzekł do mnie — spodziewam się, żeś się namyślił ze swej strony, jak ja z mojej.
— Czy mogę się, ojcze, zapytać, jaki jest rezultat twego namysłu?
— Jest taki, mój drogi, że zanadto przeceniłem znaczenie doniesienia, jakie miałem, i przyrzekłem sobie mniej być surowym względem ciebie...
— Co mówisz, mój dobry ojcze? — zawołałem z radością.
— Mówię, moje drogie dziecię, że trzeba, aby każdy młody człowiek miał swoją kochankę i że zasięgnąwszy nowych informacyj, wolę cię widzieć kochankiem panny Gautier, niż innej.
— Mój dobry ojcze, jakże mnie uszczęśliwiasz!
W ten sposób rozmawialiśmy przez czas jakiś, poczem siedliśmy do stołu i ojciec był nadzwyczaj uprzejmym dla mnie przez cały obiad.
Śpieszyłem się do Bougival, żeby powiedzieć Małgorzacie o tej szczęśliwej zmianie. Co chwila patrzałem na zegarek.
— Patrzysz na godzinę — rzekł ojciec — chcesz mnie jak najprędzej opuścić. O, młodzieży, poświęcacie więc zawsze pewne uczucia dla niepewnych!
— Nie mów tego, mój ojcze, Małgorzata mnie kocha, jestem przekonany.
Ojciec nic na to nie odrzekł, udawał, że nie wątpi o tem, ani temu wierzy.
Nalegał na mnie, bym z nim przepędził wieczór i żebym dopiero nazajutrz odjechał, lecz zostawiłem Małgorzatę słabą, powiedziałem mu to, prosząc go, by mi pozwolił powrócić wcześniej, obiecując mu, że jutro znów przybędę.
Czas był prześliczny, chciał mi towarzyszyć aż do banhofu kolei. Nigdy nie byłem tak szczęśliwy! Przyszłość wydawała mi się taką, jakiej oddawna pragnąłem.
Kochałem mego ojca wówczas więcej, niż kiedykolwiek.
W chwili, gdym miał odjeżdżać, nalegał jeszcze ostatni raz, bym został; odmówiłem.
— Więc ją bardzo kochasz? — spytał mi się.
— Jak szaleniec.
— Jedź więc — i przycisnął dłoń do czoła, jak gdyby chciał się pozbyć jakiejś myśli, poczem otworzył usta z zamiarem powiedzenia czegoś, lecz poprzestał na uściśnięciu mi ręki i pożegnał mnie nagle, wołając:
Zdawało mi się, że pociąg nie idzie.
Przybyłem do Bougival o jedenastej.
Żadne okno w domu nie było oświecone, a gdym zadzwonił, nikt mi nie odpowiedział.
Pierwszy to raz przytrafiła mi się rzecz podobna. Nakoniec, pokazał się ogrodnik. Wszedłem.
Nina wyszła naprzeciwko mnie ze świecą. Pobiegłem do pokoju Małgorzaty:
— Gdzie jest pani?
— Pani pojechała do Paryża — odrzekła Nina.
— Do Paryża.
— Tak, panie.
— Kiedy?
— W godzinę po panu.
— Nic nie zostawiła do mnie?
— Nic.
— To dziwne! Czy kazała czekać na siebie?
— Nie.
Nina wyszła.
— Zapewne obawiała się — rzekłem do siebie — żeby mój wyjazd do Paryża pod pretekstem odwiedzenia ojca, nie był chęcią pozyskania wolności, choć na jeden dzień.
Może Prudencya do niej pisała w jakiej ważnej sprawie... lecz widziałem Prudencyę w chwili mego przyjazdu i nic mi nie powiedziała takiego, coby kazało przypuszczać, że pisała do Małgorzaty.
Nagle przypomniałem sobie pytanie pani Duvernoy; „czy Małgorzata dziś nie przyjedzie”? gdym jej powiedział, że jest chora. Przypomniałem sobie prócz tego zaniepokojenie Prudencyi, gdym patrzał na nią po tem pytaniu, zdradzającem jakąś umówioną schadzkę. Do tych wspomnień, przyłączyłem całodzienne łzy Małgorzaty, łzy, o których przez dobre przyjęcie mego ojca, zapomniałem zupełnie.
Od tej chwili, wszystkie wypadki dnia ugrupowały się obok pierwszych moich podejrzeń i tak silnie wpoiły się w mój umysł, że wszystko je potwierdzało, nawet łaskawość ojca.
Małgorzata prawie wymagała, żebym jechał do Paryża, była niespokojną, gdym chciał pozostać. Czyżbym wpadł w pułapkę? Czy Małgorzata mnie zdradzała? Czy liczyła na to, że wcześniej, niż ja, spostrzegę jej nieobecność, powróci, a wypadek ją tylko zatrzymał? Dlaczego nic nie powiedziała Ninie i czemu nie napisała do mnie? Co znaczyły te łzy, ta nieobecność, ta tajemnica?
Oto jakie pytania zadawałem sobie w bojaźni wśród pustego pokoju, z oczami wlepionemi w zegar, który wskazywał dwunastą i zdawał się mówić, że jest nadto późno, bym mógł spodziewać się powrotu mej kochanki.
A przecież po zamiarach, jakieśmy przed chwilą ułożyli, po ofiarach danych i przyjętych, czyż było jakiekolwiek prawdopodobieństwo, żeby mnie zwodziła? Nie. Usiłowałem odrzucić pierwsze moje podejrzenia.
— Biedna dziewczyna, zapewne znalazła nabywcę na swe ruchomości i pojechała do Paryża, w celu zakończenia interesu. Nie chciała mnie uprzedzać, bo wiedziała, że jakkolwiek przyjmuję, sprzedaż ta, konieczna dla naszego wspólnego szczęścia, jest nader przykrą dla mnie i lękała się, by nie zranić mojej miłości własnej i mojej delikatności, mówiąc mi o tem. Wolała ukazać się dopiero wtedy, gdy wszystko będzie skończonem. Prudencya widocznie czekała na nią i zdradziła się przedemną. Małgorzata zaś, nie mogąc skończyć interesu dzisiaj, prześpi się u niej, albo może zaraz przybędzie, gdyż bez wątpienia idzie jej o mój spokój i nie zechce zostawić mnie samego.
Ale w takim razie po co te łzy? Bezwątpienia, pomimo uczucia dla mnie, biedna dziewczyna nie mogła się bez płaczu rozstać ze zbytkiem, wśród którego dotąd żyła, a który czynił ją szczęśliwą i był przedmiotem zazdrości dla innych. Wybaczałem chętnie te żale Małgorzacie. Czekałem niecierpliwie, ażeby jej powiedzieć przy gorących pocałunkach, że odgadłem przyczynę jej tajemniczej nieobecności.
Jednakże noc upływała, Małgorzaty nie było.
Niepokój wzrastał coraz bardziej i owładnął mą głową i sercem. Może jej się co przytrafiło! Może została zraniona, chora, może umarła! Może za chwilę zobaczę posła z wieścią o jakim strasznym wypadku! Może dzień zastanie mnie łupem tego samego niepokoju i tych samych obaw!
Myśl, że mnie Małgorzata zwodzi w tym samym czasie, w którym czekam na nią wśród bojaźni spowodowanej jej nieobecnością, znikła całkiem z mej głowy. Musiała być jakaś przyczyna niezależna od jej woli, że ją trzyma zdaleka odemnie i im więcej o tem myślałem, tym bardziej byłem przekonany, że przyczyną może być tylko jakie nieszczęście. O próżności męzka, pojawiasz się wszędzie i zawsze jednakowa!
Wybiła godzina pierwsza. Powiedziałem sobie, że będę jeszcze czekał godzinę, lecz jeżeli o drugiej Małgorzata nie przybędzie, pojadę do Paryża. Tymczasem poszukałem jakiej książki, bo myśleć nie chciałem.
„Manon Lescaut” leżała otwarta na stole. Zdawało się mi, że miejscami kartki były mokre, jak gdyby od łez. Przerzuciwszy ją, zamknąłem znudzony, książka ta wydała mi się bez sensu wśród zwątpienia mego.
Czas upływał powoli. Niebo pokryte było chmurami. Deszcz jesienny dzwonił po oknach. Łóżko próżne wydawało mi się podobnem do grobu. Bałem się czegoś.
Otworzyłem drzwi. Nadstawiłem ucha, lecz nic nie słyszałem, prócz szumu wichru pośród drzew. Żaden powóz nie przejeżdżał przez drogę. Na kościele zegar wyjęczał smutno w pół do drugiej.
Począłem się obawiać, żeby kto nie wszedł. Zdawało mi się, że o tej godzinie, wśród tego ponurego czasu, sama tylko niedola przybyć do mnie może.
Wybiła druga. Poczekałem jeszcze chwilę. Stuk zegara przerywał monotonnym i rytmicznym ruchem ciszę nocną.
Nakoniec opuściłem ten pokój, w którym najmniejszy przedmiot przybrał na siebie smutny jakiś wyraz, wynikły z niespokojnej samotności serca.
W sąsiednim pokoju zastałem Ninę uśpioną nad robotą. Na głos otwieranych drzwi, obudziła się z zapytaniem, czy pani powróciła.
— Nie, lecz jeśli powróci, powiesz jej, że nie mogąc się oprzeć niepokojowi, pojechałem do Paryża.
— O tej godzinie?
— Tak.
— Ale jak? Nie znajdziesz pan powozu...
— Pójdę pieszo.
— Lecz deszcz pada.
— Cóż to mnie obchodzi?
— Pani zapewne zaraz powróci, a jeśli nie, to będzie dość czasu za dnia dowiedzieć się, co ją zatrzymało. Jeszcze pana kto zamorduje na drodze...
— Niema niebezpieczeństwa, moja dobra Nino, więc do jutra...
Dzielna dziewczyna pobiegła po płaszcz, zarzuciła mi go na ramiona, ofiarowała się iść obudzić matkę Arnould, ażeby się od niej dowiedzieć, czy nie możnaby mieć powozu, lecz oparłem się temu, przekonany, że więcej stracę czasu na tych może bezowocnych staraniach, niż go potrzeba na przejście połowy drogi.
Wreszcie, potrzebowałem powietrza i zmęczenia fizycznego, któreby ułagodziło gwałtowne rozdrażnienie, jakiemu uległem.
Wziąłem klucz od mieszkania z ulicy d’Antin i pożegnawszy Ninę, towarzyszącą mi aż do kraty, puściłem się w drogę.
Początkowo począłem biedz, ale ziemia była rozmiękła od deszczu i podwójnie się zmęczyłem. Po półgodzinnym takim biegu, zmuszony byłem zatrzymać się, byłem cały oblany potem. Odpocząłem nieco i poszedłem dalej. Noc była tak ciemna, że lękałem się co chwila uderzenia o drzewa rosnące po obu stronach drogi, a które nagle wynurzały się z łona ciemności, niby olbrzymie widma dążące ku mnie.
Spotkałem parę wozów frachtowych, które zostawiłem wkrótce daleko za sobą.
Jakiś powóz biegł pędem w stronę Bougival. W chwili, gdy przejeżdżał koło mnie, przyszła mi myśl, że Małgorzata w nim siedzi.
Zatrzymałem się, wołając: Małgorzato! Małgorzato! Lecz nikt mi nie odpowiedział i powóz pojechał dalej. Patrzałem za nim jak się oddalał i poszedłem naprzód.
Po dwóch godzinach, przybyłem do rogatek l’Etoile. Widok Paryża dodał mi sił i pędem prawie biegłem przez długą aleję, po której tyle razy chodziłem.
W owej nocy nikogo tam nie spotkałem.
Rzekłbyś: — przechadzka po mieście umarłych.
Dzień począł się budzić.
Kiedy przybyłem na ulicę d’Antin, wielkie miasto szemrało już nieco, nim całkiem się ocknie ze snu nocnego.
Piąta godzina biła na wieży kościoła Św. Rocha, w chwili, gdym wchodził do domu Małgorzaty.
Powiedziałem moje nazwisko stróżowi, który dosyć nabrał się odemnie sztuk dwudziestofrankowych, by wiedział, iż mam prawo wchodzić do panny Gautier o godzinie piątej rano.
Wszedłem więc bez przeszkody.
Mogłem się był zapytać, czy Małgorzata jest w domu, lecz mógł mi powiedzieć, że nie, a zawsze lepiej pozostawać w wątpliwości przez dwie minuty, gdyż w zwątpieniu leży jeszcze nadzieja.
Wszedłem na górę
Przyłożyłem ucho do drzwi, starając się pochwycić choć najmniejszy szelest, ruch.
Nic. Cisza zdawała się tu panować...
Otworzyłem drzwi i wszedłem.
Wszystkie rolety były szczelnie spuszczone. Podniosłem takowe w stołowym pokoju i skierowałem się do sypialni, do której otworzyłem drzwi.
Chwyciłem sznur od zasłony i rozsunąłem takową gwałtownie.
Słaby blask oblał łóżko, do którego się przysunąłem.
Było próżne.
Otwierałem drzwi jedne za drugiemi, przebiegłem wszystkie pokoje.
Nikogo.
Mogło to doprowadzić do szaleństwa!
Poszedłem do buduaru, gdzie otworzyłem okno i zawołałem po kilkakroć na Prudencyę.
Okno pani Duvernoy nie otwierało się.
Wówczas zszedłem do stróża i zapytałem się, czy panna Gautier nie była w domu podczas dnia.
— Była — odpowiedział — z panią Duvernoy.
— Nic nie zostawiła do mnie?
— Nic.
— Czy nie wiesz, co potem robiły?
— Siadły do powozu.
— Jakiego powozu?
— Do dorożki.
Cóż to wszystko znaczyło?
Zadzwoniłem do sąsiedniego domu.
— Do kogo pan idzie? — zapytał mnie stróż, otworzywszy drzwi.
— Do pani Duvernoy.
— Niema jej.
— Czy jesteś tego pewny?
— Tak panie, a nawet jest tu list, który wczoraj przynieśli do niej, a którego jej jeszcze nie oddałem.
To mówiąc, pokazał mi list, na który machinalnie rzuciłem okiem.
Poznałem pismo Małgorzaty.
Wziąłem go do ręki.
Na adresie stały wyrazy: „Do pani Duvernoy, dla oddania p. Duval”.
— Ten list jest do mnie — rzekłem do stróża — pokazując mu adres.
— To pan jesteś panem Duval? — zapytał ten człowiek.
— Tak.
— A, poznaję pana, pan przychodziłeś często do pani Duvernoy...
Wyszedłszy na ulicę, złamałem pieczątkę:
Byłbym mniej zdziwiony, gdyby piorun padł pod moje nogi, niż przeczytawszy ten list.
„W chwili, gdy będziesz czytał ten list, Armandzie, będę kochanką już innego. Wszystko więc skończyło się między nami.
„Powróć do swego ojca, mój przyjacielu, odwiedź swoją siostrę, młodą dziewczynę, czystą, nieświadomą naszej nędzy, obok której zapomnisz prędko, jakie sprawiła ci cierpienie ta biedna zgubiona dziewczyna, którą nazywają Małgorzatą Gautier, którą kochałeś przed chwilą, a która winna ci jest jedyne chwile szczęścia w życiu, jakie spodziewam się nie będzie zbyt długiem teraz”.
Gdym przeczytał ostatnie słowa, zdawało mię mi, że oszaleję.
Była chwila, w której naprawdę obawiałem się upadnięcia na bruk uliczny. Ciemna jakaś mgła przysłoniła mi oczy, a krew biła w arteryach.
Nakoniec przyszedłem nieco do siebie, obejrzałam się w około zdziwiony, że widzę życie innych, płynące dalej bez zatrzymania się.
Brakło mi sił do zniesienia samemu ciosu zadanego mi przez Małgorzatę.
Wówczas przypomniałem sobie, że ojciec mój był w tem samem mieście, co i ja, że za dziesięć minut, mogę być obok niego i że jakaby nie była przyczyna mej boleści, on ją podzieli.
Biegłem jak szalony, jak złodziej, aż do hotelu Paryskiego; znalazłem klucz w mieszkaniu mego ojca.
Wszedłem.
Czytał.
Małe zdziwienie, jakie okazał na mój widok, zdawało się mówić, że mnie oczekiwał.
Gdy całe życie moje powróciło do swego normalnego stanu, zdawało mi się, że dzień dzisiejszy musi być koniecznie podobnym do wczorajszego. Były chwile, w których wyobrażałem sobie, że jakaś okoliczność, której sobie nieprzypomniałem, zmusiła mnie przepędzić noc zdala od Małgorzaty, lecz jeśli tylko powrócę do Bougival, zastanę ją niespokojną, jak ja nim byłem i że będzie mi się pytała, co mnie zatrzymało zdala od niej.
Kiedy miłość weszła w treść życia, w zwyczaj, zdawało mi się niepodobieństwem, żeby ten zwyczaj przerwanym został, bez zniszczenia zarazem wszystkich innych źródeł życia.
Zmuszony więc byłem od czasu do czasu odczytywać list Małgorzaty dla przekonania się, że nie marzę.
Ciało moje, upadłe pod ciężarem bólu moralnego, niezdolne było do najmniejszego ruchu. Niespokojność, przejście się nocne, wiadomość poranna, wyczerpały mnie całkowicie. Ojciec mój, korzystając z tego obezwładnienia zupełnego, usiłował wymódz na mnie przyrzeczenie, że z nim pojadę.
Przyrzekłem, co tylko chciał. Byłem niezdolny do podtrzymania jakiejkolwiek dyskusyi i potrzebowałem istotnego uczucia, któreby mi pomogło do życia po tem wszystkiem, co się stało.
Byłem szczęśliwy, że ojciec chciał mnie pocieszyć, wśród takiej troski.
Tyle tylko pamiętam, że tegoż dnia, koło piątej, kazał mi wsiąść do dyliżansu pocztowego. Nic mi nie mówiąc, spakowano moje rzeczy, przywiązano je wraz z ojca w tyle powozu i pojechaliśmy. Nie wiem, co robiłem, kiedy miasto zniknęło i kiedy samotność drogi przypomniała mi pustkę mego serca.
Wówczas łzy poczęły płynąć z mych oczów.
Ojciec zrozumiał, że słowa, choćby nawet jego własne, nie pocieszą mnie wcale, pozwolił mi więc płakać, nic nie mówiąc, ściskając mi tylko rękę, jak gdyby mi chciał przypomnieć, że mam obok siebie przyjaciela.
W nocy spałem trochę. Marzyłem o Małgorzacie.
Obudziłem się nagle, nie pojmując dlaczego jestem w powozie.
Potem straszna rzeczywistość przyszła mi na myśl i spuściłem głowę na piersi.
Nie śmiałem mówić do ojca, lękając się, by mi nie powiedział:
— Widzisz, że miałem racyę, gdym traktował za nic miłość tej kobiety.
Ale nie korzystał ze swej wyższości i przybyliśmy do C, nic nie mówiąc do siebie, jak tylko słowa całkiem obce wypadkowi, z powodu którego wyjechałem.
Gdym uściskał moją siostrę, przypomniałem sobie słowa listu Małgorzaty, w którym o niej mówiła, lecz wiedziałem zaraz, że chociaż ona jest tak dobrą, nie wystarczy przecież, bym zapomniał o mej kochance.
Rozpoczęły się polowania, ojciec mój, myśląc że będą one dla mnie jakąś rozrywką, uorganizował towarzystwo myśliwskie ze swych sąsiadów i przyjaciół. Szedłem na nie bez oporu, ale i zapału, z tym rodzajem apatyi, co stanowiła cechę wszystkich moich czynności, od chwili wyjazdu.
Polowaliśmy z naganką. Umieszczono mnie na stanowisku. Opierałem moją broń o drzewo i marzyłem. Patrzałem na płynące obłoczki. Puszczałem moją myśl w samotne przestrzenie, słysząc od czasu do czasu, jak mnie woła który ze strzelców, pokazując zająca o dziesięć kroków odemnie.
Żaden z tych szczegółów nie uszedł uwagi mego ojca i nie dał się on uwieść, moim spokojem zewnętrznym. Rozumiał on dobrze, że jakkolwiek moje serce jest zranione, przecież kiedyś obudzi się w niem straszna reakcya, może niebezpieczna i unikając wszelkich pozorów pocieszyciela, starał się koniecznie zająć mnie czemś.
Siostra naturalnie nie była wtajemniczona we wszystkie te szczegóły, nie mogła więc tego pojąć, dlaczego ja, dawniej tak wesoły, stałem się nagle marzycielem i smutnym.
Częstrokroć, schwycony wśród smutku mego wzrokiem niespokojnym ojca, podawałem mu rękę i, ściskając go, prosiłem niejako, by mi wybaczył przykrość, jaką mu mimoli wyrządzałem.
Tak przeszedł miesiąc, lecz tyle tylko czasu mogłem wytrzymać.
Wspomnienie Małgorzaty ścigało mnie bezustannie. Kochałem zanadto tę kobietę, by mogła się dla mnie nagle stać obojętną. Mogłem ją tylko albo kochać, albo nienawidzić. Trzeba było nadewszystko, pomimo wszelkiego uczucia, jakie dla niej miałem, żebym ją zobaczył i to natychmiast.
Życzenie to wbiło mi się w umysł z całą siłą woli, budzącej się w ciele bezsilnem przez długi przeciąg czasu.
Potrzeba było mi Małgorzaty nie w przyszłości, nie za miesiąc lub tydzień, ale zaraz nazajutrz, jak tylko ta myśl się we mnie obudziła; poszedłem więc do ojca i powiedziałem mu, że go opuszczam dla interesów, powołujących mnie do Paryża, lecz że prędko powrócę.
Odgadł zapewne powody mego wyjazdu, gdyż nalegał, żebym pozostał, widząc atoli, że niewykonanie mego postanowienia, w stanie rozdrażnienia w jakim się znajdowałem, mogło mieć zgubne następstwa, ucałował mnie, prosząc prawie ze łzami, bym jak najprędzej powrócił.
Nie spałem przed przybyciem do Paryża.
Przybywszy, co miałem robić? Tego nie wiedziałem, lecz wypadało przedewszystkiem zająć się Małgorzatą.
Pobiegłem do siebie, żeby się przebrać, a że czas był piękny, udałem się na pola Elizejskie.
W pół godziny, ujrzałem przybywający z placu Zgody, powóz Małgorzaty.
Odkupiła swoje konie, gdyż były te same co dawniej, jej tylko nie było wewnątrz.
Zaledwie zauważyłem tę nieobecność, oglądając się naokoło, spostrzegłem Małgorzatę idącą pieszo w towarzystwie jakiejś kobiety, której całkiem nie znałem.
Przechodząc obok mnie, pobladła i nerwowy uśmiech skrzywił jej wargi. Co do mnie, serce gwałtownie mi biło w piersi, lecz zdołałem nadać zimny wyraz mojej twarzy i ukłoniłem się chłodno mojej dawnej kochance. Ta zaraz pobiegła do powozu i wsiadła doń ze swą towarzyszką.
Znałem Małgorzatę. Niespodziane spotkanie wzburzyło ją zapewne. Bezwątpienia wiedziała o moim wyjeździe, który ją uspokoił co do następstw naszego zerwania, lecz ujrzawszy mnie z powrotem, znalazłszy się twarz w twarz ze mną bladym, zrozumiała, że moje przybycie, ma jakiś cel i zapewne zapytywała się w duchu, co teraz nastąpi.
Gdybym był znalazł Małgorzatę nieszczęśliwą, gdybym mszcząc się nad nią, przyszedł jej z pomocą, byłbym jej może przebaczył i nie myślał nawet o zemście, lecz znalazłem ją w porównaniu ze mną szczęśliwą; ktoś inny obdarzył ją zbytkiem, którego ja nie mogłem jej dać, nasze zerwanie zatem miało charakter najniższej interesowności, byłem poniżony w mej miłości własnej, trzeba więc było, żeby zapłaciła za moje cierpienia.
Nie mogłem patrzyć obojętnie na to, co robiła ta kobieta, a przecież największą przykrość mogła jej tylko sprawiać moja obojętność, otoż to uczucie należało rozwinąć nietylko wobec niej, ale i wobec drugich.
Pokojowa pobiegła oznajmić mnie pani Duvernoy i prosiła, bym poczekał chwilę w salonie.
Nakoniec pokazała się Prudencya i poprosiła mnie do swego buduaru; w chwili, gdym tam szedł, usłyszałem otwierające się drzwi salonu i lekkie kroki, poczem zamknięto gwałtownie drzwi wchodowe.
— Czy pani nie przeszkadzam? — spytałem Prudencyi.
— Wcale nie. Małgorzata tam była. Kiedy usłyszała pana, ukryła się; to ona wyszła.
— Czy się mnie teraz boi?
— Nie, ale się lęka, żeby panu jej widok nie zrobił przykrości.
— Dlaczego? — rzekłem, usiłując odetchnąć swobodnie, bo wzruszenie dławiło mnie — biedna dziewczyna opuściła mnie po prostu dla posiadania powozów, mebli i brylantów; dobrze zrobiła i nic niemam przeciwko temu. Spotkałem ją dzisiaj — mówiłem dalej niedbale.
— Gdzie? — spytała Prudencya, patrząc na mnie, jak gdyby chciała się przekonać, czy to ten sam człowiek, co niegdyś uchodził za tak bardzo zakochanego.
— Na polach Elizejskich. Była z drugą kobietą bardzo ładną. Kto jest ta kobieta?
— Jak wygląda?
— Blondyna, zgrabna, z pozoru niby angielka, oczy niebieskie, bardzo szykowna.
— A, to Olimpia, w istocie bardzo ładna dziewczyna!
— Z kimże ona żyje?
— Z nikim i ze wszystkimi.
— I mieszka?
— Na ulicy Tronchet Nr*; czy chcesz pan się o nią starać?
— Niewiadomo, co się stać może...
— A Małgorzata?
— Gdybym pani powiedział, że całkiem o niej nie myślę, tobym skłamał, lecz należę do ludzi, dla których sposób zerwania jest wszystkiem. Prócz tego, Małgorzata tak lekkomyślnie ze mną się rozstała, iż dziś uważam się za głupca, żem się w niej kochał, gdyż w istocie, ja bardzo kochałem tę dziewczynę.
Pojmujesz, jakim tonem usiłowałem mówić te rzeczy, pot kroplisty wystąpił mi na czoło.
— Ona pana bardzo kochała, a nawet kocha pana jeszcze, dowodem czego jest to, że spotkawszy cię dzisiaj, przybiegła mi zaraz o tem powiedzieć. Kiedy weszła, była cała drżąca, o mało nie zemdlała.
— No i cóż powiedziała pani?
— Powiedziała mi, że bezwątpienia pan będziesz u mnie i prosiła mnie, bym wyżebrała u pana przebaczenie dla niej.
— Ja wybaczyłem i możesz jej to pani powiedzieć. Jest to dobra dziewczyna, ale tylko dziewczyna; tego co mi zrobiła, powinienem się był spodziewać. A nawet wdzięczny jej jestem za ten krok, gdyż dzisiaj pytam się samego siebie, do czegoby nas doprowadził mój zamiar życia z nią zupełnie. Było to istne szaleństwo!
— Będzie się z tego cieszyła, że pan uznajesz konieczność, w jakiej się znajdowała. Czas już był, żeby cię opuściła, mój drogi. Ów człowiek, któremu zaproponowała sprzedaż swoich mebli, wyszukał jej wierzycieli i zapytał się ich wiele im winna; ci obawiali się i mieli ją zlicytować w przeciągu dwóch dni.
— A teraz, czy zapłaceni?
— Prawie.
— A kto zapłacił?
— Hrabia de N. A, mój drogi, są ludzie do tego wyłącznie stworzeni. Jednem słowem, dał dwadzieścia tysięcy franków, ale rzeczy mają się już ku końcowi. Wie on dobrze, iż Małgorzata go nie kocha, co mu jednak nie przeszkadza być dla niej bardzo grzecznym. Widziałeś pan, wykupił jej konie, klejnoty i daje jej tyle pieniędzy, co książę; gdyby chciała żyć spokojnie, człowiek ten utrzymywałby ją długo.
— I cóż ona robi? Czy zamieszkuje ciągle w Paryżu.
— Nie chciała nigdy jechać do Bougival, od chwili, gdyś pan opuścił tę wioskę. Ja musiałam jeździć po jej rzeczy, a nawet po pańskie, które zapakowałam w jedną paczkę, możesz ją pan sobie zabrać. Jest tam wszystko, prócz małej teki z pańskiemi cyframi. Małgorzata chce ją zabrać i ma ją u siebie. Jeżeli pan zażądasz jej koniecznie, to ją odbiorę.
— Niech ją zachowa — wyszeptałem — gdyż czułem łzy cisnące mi się do oczów, na wspomnienie tej wioski, gdzie byłem tak szczęśliwy i na myśl, że Małgorzata pragnęła zachować rzecz, należącą do mnie i przypominającą jej mnie.
Gdyby była weszła w tej chwili, postanowienie zemsty byłoby znikło i rzuciłbym się do jej nóg.
— W końcu — mówiła dalej Prudencya — nie widziałam jej nigdy taką, jaką jest teraz, prawie nie sypia, bywa po balach, po kolacyach, zabija się sama. Niedawno po jakiejś kolacyi, musiała cały tydzień przeleżeć w łóżku, a gdy lekarz pozwolił jej wstać, rozpoczęła na nowo to samo życie, które jej grozi śmiercią. Czy odwiedzisz ją pan?
— Po co? Przyszedłem panią odwiedzić dlatego, że byłaś zawsze dla mnie uprzejmą i żem cię znał wprzód, niż Małgorzatę. Pani to zawdzięczam, że byłem jej kochankiem, jak i to, że nim już nie jestem, czyż nie prawda?
— Ach, do licha, robiłam wszystko, co mogłam, by pana porzuciła i sądzę, że nieco później nie będziesz pan tego żałował...
— Jestem pani podwójnie za to wdzięczny — rzekłem, powstając — gdyż nudziła mnie ta kobieta od czasu, jak zaczęła wszystko, to co mówiłem, brać na seryo.
— Odchodzisz pan?
— Odchodzę.
Wiedziałem już wszystko.
— Kiedyż pana zobaczę?
— Wkrótce, do widzenia.
— Do widzenia.
Prudencya odprowadziła mnie do drzwi i wyszedłem do siebie ze łzami wściekłości w oczach i potrzebą zemsty w sercu.
Tak więc Małgorzata była taką samą, jak inne dziewczyny, tak więc ta głęboka miłość, jaką miała dla mnie, nie mogła wytrzymać walki, ani obronić ją od chęci rozpoczęcia przeszłego życia, od potrzeby posiadania powozów i wyprawiania orgii.
Oto, co sobie mówiłem wśród bezsenności; gdybym był jednakże pomyślał zimno, widziałbym w tej nowej egzystencyi Małgorzaty chęć przytłumienia ciągłej myśli, nieustannego wspomnienia.
Nieszczęściem, zła namiętność zapanowała nademną i szukałem tylko w myśli sposobów dręczenia tej biednej istoty.
O, człowiek jest bardzo nizki i bardzo zły, kiedy którakolwiek z jego ciasnych namiętności zranioną zostaje.
Ta Olimpia, z którą ją widziałem, jeśli nie była przyjaciółką Małgorzaty, to przynajmniej osobą, którą ona najczęściej odwiedzała od chwili powrotu do Paryża. Wydawała bal, a ponieważ spodziewałem się tam spotkać Małgorzatę, postarałem się o otrzymanie zaproszenia na takowy.
Gdy pełen wewnętrznego wzburzenia, przybyłem na ten bal, był on już bardzo ożywiony. Tańczono, krzyczano nawet, w jednym z kadrylów spostrzegłem Małgorzatę tańczącą z hrabią de N., który wydawał się być dumnym z tego i mówił:
— Ta kobieta do mnie należy.
Oparłem się o kominek wprost Małgorzaty i wlepiłem w nią swój wzrok. Zaledwie mnie spostrzegła, zadrżała. Ujrzałem ją i pozdrowiłem niedbale ręką i wzrokiem.
Kiedym pomyślał, że po balu ona nie będzie już ze mną, ale z tym bogatym głupcem, kiedym to sobie wyobraził, krew uderzyła mi do głowy i uczułem potrzebę zamieszania spokoju ich miłości.
Po kontredansie przywitałem się z panią domu, która odsłoniła dla swych gości szerokie swe ramiona i połowę olśniewająco białych piersi.
Dziewczyna ta była piękną, a sądząc z kształtów, piękniejszą od Małgorzaty. Zrozumiałem to dobrze, chwytając pewne spojrzenia, jakie ta ostatnia rzucała na Olimpię, podczas kiedym z nią rozmawiał. Mężczyzna będący kochankiem tej kobiety, mógł być równie dumnym, jak hrabia de N., a była dość piękną na to, by wzniecić podobną miłość, jaką Małgorzata we mnie wznieciła.
Podówczas nie miała ona kochanka. Nie było nic trudnego stać się nim. Wszystko polegało na okazaniu dosyć złota, by ściągnąć na siebie jej uwagę.
Postanowiłem więc w jednej chwili, że ta kobieta będzie moją kochanką.
Rozpocząłem moją rolę od tańca z Olimpią.
W pół godziny potem, Małgorzata, blada jak trup, zarzuciła futro na siebie i opuściła bal.
Stanowiło to już coś, ale było jeszcze nie dosyć. Spostrzegłem moją władzę nad tą kobietą i nadużywałem jej nikczemnie.
Kiedy sobie pomyślę, że ona już nie żyje, pytam się, czy Bóg przebaczy mi kiedy złe, jakie jej uczyniłem.
Po świetnej i burzliwej kolacyi, zasiedli wszyscy do gry.
Umieściłem się obok Olimpii i szastałem pieniędzmi tak rozrzutnie, że nie mogła nie zwrócić na to uwagi. W jednej chwili wygrałem sto piędziesiąt czy dwieście luidorów, które rozłożyłem obok siebie a w które ona wlepiła palące źrenice.
Ja tylko jeden całkowicie nie byłem zajęty grą, ale w zupełności nią. Całą noc wygrywałem i dawałem jej pieniądze do gry, gdyż przegrała wszystko, co miała przed sobą, a zapewne i w domu.
O piątej rano, poczęli się goście rozchodzić.
Wygrałem trzysta luidorów.
Wszyscy grający byli już na dole, ja tylko pozostałem, tak że nikt tego nie spostrzegł, gdyż nie żyłem z żadnym z tych panów w przyjaźni.
Olimpia sama świeciła na schodach i już wychodziłem jak i drudzy, kiedy, zbliżywszy się do niej, rzekłem:
— Trzeba, bym z panią pomówił.
— To może jutro — odpowiedziała.
— Nie, teraz.
— Cóż pan masz mi do powiedzenia?
— Zobaczysz pani.
I wszedłem do pokojów.
— Przegrałaś pani — rzekłem.
— Tak.
— Wszystko, co miałaś w domu?
Zawahała się.
— Bądź pani otwartą.
— No więc, to prawda.
— Wygrałem trzysta luidorów, oto są, jeśli pani mnie przyjmiesz.
To mówiąc, rzuciłem złoto na stół.
— Zkąd taka propozycya?
— Bo panią kocham, do licha!
— Nie, tylko jesteś pan zakochany w Małgorzacie i chcesz się nad nią pomścić, stając się moim kochankiem... Takiej kobiety, jak ja, mój przyjacielu, nie można oszukać; nieszczęściem, jestem jeszcze bardzo młodą i bardzo piękną, bym miała tego rodzaju rolę przyjąć.
— Więc odmawiasz, pani?
— Odmawiam.
— Czy wolisz mnie pani kochać za nic? Wówczas jabym się na to nie zgodził. Pomyśl, moja droga Olimpio, gdybym był do pani przysłał kogokolwiek z temi trzechset luidorami i warunkami, jakie kładę, byłabyś przyjęła. Wolałem traktować wprost z panią. Przyjmij, nie badając przyczyn, które tak, a nie inaczej każą mi działać, powiedz sobie, że jesteś piękną i że niema w tem nic dziwnego, żem się zakochał w pani.
Małgorzata była także dziewczyną utrzymywaną, podobnie jak Olimpia, a przecież nie byłbym się nigdy ośmielił powiedzieć jej pierwszy raz, kiedym ją widział, tego, com tej kobiecie przed chwilą powiedział, bom kochał Małgorzatę, bom dostrzegł w niej tajemne uczucia, których nie miała ta druga istota i w chwili, w której proponowałem to kupno, pomimo jej nadzwyczajnej piękności, uczułem do niej pewien niesmak.
Skończyło się na tem, że przyjęła i w południe wyszedłem, jako jej kochanek. Opuszczałem ją bez wspomnienia nawet o słowach miłości, które czuła się w obowiązku rzucić mi za sześć tysięcy franków, jakie jej zostawiłem.
Od tego czasu Małgorzata ulegała w każdem miejscu i chwili tysiącznym moim prześladowaniom. Olimpia i ona przestały się widywać, rozumiesz pan dlaczego. Dałem mojej nowej kochance powóz, klejnoty, grałem, popełniałem wreszcie wszystkie szaleństwa, właściwe mężczyźnie zakochanemu w takiej kobiecie, jak Olimpia. Rozeszła się zaraz wieść o mojej nowej namiętności.
Nawet Prudencya dała się uwieść i uwierzyła, żem zupełnie zapomniał Małgorzaty. Ta ostatnia, czy odgadywała przyczyny, zniewalające mnie tak działać, czy też myliła się, jak wszyscy, odpowiadała na rany, jakie jej codzień zadawałem, z wielką godnością. Zdawała się być tylko bardzo cierpiącą, gdyż wszędzie, gdzie ją spotkałem, widziałem ją coraz bledszą, coraz smutniejszą. Miłość moja dla niej, spotęgowana do tego stopnia, że stawała się nienawiścią, rozkoszowała się widokiem tego bólu codziennego. Nieraz, wśród okoliczności, gdziem rozwijał całe moje niegodne okrucieństwo, Małgorzata obrzucała mnie wzrokiem tak błagalnym, że wstydząc się roli, jaką odgrywałem, gotów byłem biedz do niej i błagać przebaczenia.
Lecz wyrzuty te trwały tylko chwilowo a Olimpia, odrzuciwszy na bok wszelką miłość własną i zrozumiawszy, że dokuczając Małgorzacie, otrzyma odemnie wszystko, czego będzie chciała, podburzała mnie ciągle przeciw niej i znieważała przy każdej sposobności, z tą upartą podłością kobiety, upoważnionej do tego przez mężczyznę.
Małgorzata przestała bywać na balach i widowiskach, lękając się nas tam spotkać: Olimpię i mnie. Wówczas listy bezimienne zastąpiły miejsce bezpośrednich impertynencyj i nie było nic tak bezwstydnego, czegobym nie pozwalał mojej kochance, opowiadać o Małgorzacie, lub czegobym sam nie opowiadał.
Trzeba było być szalonym, by zajść tak daleko. Byłem podobny do człowieka, który, uraczywszy się złem winem, wpada w jakąś nerwową egzaltacyę, a ręka zdolna jest do wszelkiej zbrodni bezmyślnej. Wśród tego wszystkiego jednakże cierpiałem jak męczennik. Spokój bez pogardy, godność wielka, z jaką Małgorzata odpowiadała na wszystkie moje napaści, co ją w moich oczach czyniło wyższą nademnie, podburzały mnie przeciwko niej coraz bardziej.
Pewnego wieczora Olimpia poszła gdzieś i spotkała się z Małgorzatą. Ta ostatnia nie chciała ustąpić głupiej dziewczynie, która ją znieważyła tak dalece, że ta została pokonaną. Olimpia powróciła rozszalała od gniewu a Małgorzatę wyniesiono omdlałą.
Olimpia opowiedziała mi, co się stało, mówiąc, że Małgorzata, widząc ją samą, chciała się zemścić za to, że była moją kochanką, trzeba więc, żebym do niej napisał, by szanowała nawet w mojej nieobecności kobietę, którą kocham.
Nie potrzebuję mówić, że się zgodziłem na to wszystko. Co mogłem wymyślić najgorszego, najbezwstydniejszego i okrutnego, wszystko to włożyłem w ten list, który zaraz posłałem podług adresu.
Tą razą cios był za silny, by nieszczęśliwa mogła go pozostawić bez odpowiedzi.
Wątpiłem jednakże, czy odpowiedź przyjdzie, postanowiłem przecież nie wychodzić cały dzień z domu.
Zameldowano panią Duvernoy.
Usiłowałem przybrać minę obojętną, pytając się czemu zawdzięczam jej wizytę, lecz pani Duvernoy nie była w usposobieniu wesołem i tonem prawdziwie wzruszonym powiedziała, że od chwili mego powrotu, to jest od trzech tygodni, skwapliwie chwytałem wszelką sposobność, w której mogłem jakąkolwiek przykrość sprawić Małgorzacie, że zachorowała aż z tego, bo wczorajsza scena i dzisiejszy list, rzuciły ją do łóżka.
Jednem słowem, nie robiąc mi wyrzutów, Małgorzata przysłała ją do mnie, prosząc o łaskę i mówiąc, że niema już ani moralnej, ani fizycznej siły do zniesienia tego, com robił.
— Że panna Gautier — rzekłem Prudencyi — porzuciła mnie, to dobrze, była w swojem prawie, ale że znieważa kobietę, którą kocham dlatego, że ta kobieta jest moją kochanką, to na to ja nie pozwolę...
— Mój przyjacielu — odpowiedziała Prudencya — ulegasz wpływom dziewczyny bez serca i wychowania, wprawdzie jesteś pan w niej zakochany, ale to jeszcze nie powód, dla którego miałbyś dręczyć kobietę, która nie może się bronić.
— Niech panna Gautier przyśle mi swego hrabiego de N., a strony będą równe.
— Wiesz pan dobrze, iż tego nie zrobi. Tak więc, mój drogi Armandzie, zostaw ją w spokoju, gdy pan przejrzysz, będziesz się wstydził swego postępowania względem niej. Jest bladą, kaszle, niedaleko ona teraz zajedzie...
I Prudencya podała mi rękę, mówiąc:
— Odwiedź ją pan, będzie z tego bardzo szczęśliwa.
— Niemam ochoty spotkać się z hrabią de N.
— Pana de N. niema u niej nigdy. Nie może go znosić.
— Jeżeli Małgorzacie zależy co na widzeniu się ze mną, to wie, gdzie ja mieszkam, niech więc przyjdzie, bo noga moja nie postanie na ulicy d’Antin.
— A przyjmiesz ją pan dobrze?
— Zupełnie dobrze.
— No, to jestem pewną, że przyjdzie.
— Niech przyjdzie.
— Czy wychodzisz pan dzisiaj?
— Będę cały wieczór w domu.
— Idę jej o tem powiedzieć.
Prudencya wyszła.
Nawet nie napisałem o tem do Olimpii, że u niej nie będę wieczorem. Nie robiłem sobie subjekcyi z tą dziewczyną. Zaledwie raz na tydzień przepędzałem z nią wieczór. Zdaje mi się, że się pocieszała z aktorem któregoś z teatrów bulwarowych.
Wyszedłem tylko na obiad i zaraz powróciłem. Kazałem wszędzie ponapalać w piecach i pozwoliłem wyjść Józefowi.
Nie mógłbym panu opisać rozmaitych wrażeń, które mną wstrząsały przez ową godzinę oczekiwania, lecz skoro około dziewiątej usłyszałem dzwonek, streściły się one do tak wielkiego wzruszenia, że idąc otworzyć drzwi, musiałem się oprzeć o ścianę, żeby nie upaść.
Szczęściem, pokój był prawie ciemny i wzruszenie na mej twarzy było mniej widoczne.
Małgorzata weszła.
Była ubrana całkiem czarno, a pod gęstą zasłoną, zaledwie poznałem jej twarz.
Weszła do salonu i podniosła zasłonę.
Była blada jak marmur.
— Otóż jestem, Armandzie — rzekła — chciałeś mnie widzieć, więc przyszłam.
I chwyciwszy się obiema rękami za głowę, poczęła płakać.
Zbliżyłem się do niej.
— Co ci jest? — spytałem drżącym głosem.
Usunęła mi rękę, nic nie mówiąc, bo łzy tłumiły jeszcze jej głos. Ale w chwilę później, uspokoiwszy się nieco, rzekła:
— Zrobiłeś mi dużo złego, Armandzie, a ja nic ci nie jestem winna.
— Nic? — zapytałem z gorzkim uśmiechem.
— Zrobiłam to tylko, co okoliczności kazały mi zrobić.
Nie wiem, czy doświadczyłeś kiedy w swojem życiu tego, co ja czułem na widok Małgorzaty.
Ostatnim razem, kiedy była u mnie, siedziała na tem samem miejscu, co i teraz, tylko, że teraz jest kochanką innego, obce, a nie moje pocałunki, dotykały ust, do których coś mimowolnie mnie ciągnęło, bo czułem wreszcie, że kocham tę kobietę więcej, niż kiedykolwiekbądź kochałem.
Nie mogłem jednakże zwrócić rozmowy na inny przedmiot. Małgorzata zrozumiała to zapewne, bo rzekła:
— Nudzę cię, Armandzie, ale przyszłam prosić cię o dwie rzeczy: przebaczenia za to, com wczoraj powiedziała pannie Olimpii i łaskę, jeśli chcesz mnie jeszcze dręczyć dłużej. Chętnie, czy nie, ale od czasu twego powrotu, zrobiłeś mi tyle złego, że dziś nie byłabym zdolną znieść nawet czwartej części tego, com dotąd znosiła. Zlitujesz się nademną, wszak prawda? Ty to wiesz, że przed człowiekiem serca leżą szlachetniejsze rzeczy do wykonania, niż zemsta nad chorą i smutną kobietą. Weź moją rękę. Mam gorączkę, opuściłam łóżko, by przyjść do ciebie i prosić cię, nie o przyjaźń, ale o obojętność.
W istocie, wziąłem rękę Małgorzaty. Była gorąca, biedna kobieta drżała od zimna pod swą aksamitną salopą.
Przysunąłem do ognia fotel, na którym siedziała.
— Czy myślisz, że ja nie cierpiałem — mówiłem — owej nocy, w której, czekając cię na wsi, pobiegłem w końcu do Paryża, gdzie tylko ten list zastałem, który sprawił to, żem omal nie oszalał? Jak mogłaś mnie zwodzić, Małgorzato, mnie, com cię tak kochał!
— Nie mówmy o tem, Armandzie, nie przyszłam po to, żeby o tem mówić. Chcę tylko, żebyś nie był moim nieprzyjacielem, otóż wszystko, i chciałabym ci jeszcze raz uścisnąć rękę. Masz kochankę, młodą, piękną, którą kochasz, jak mówią, bądź z nią szczęśliwy i zapomnij o mnie...
— A ty, ty jesteś zapewne szczęśliwa?
— Czy na mej twarzy widzisz szczęście, Armandzie? Nie rań mej boleści, ty, co lepiej od wszystkich wiesz, jak wielką jest ona.
— Zależało od ciebie, byś była zawsze szczęśliwą, jeśli jesteś taką, jak mówisz.
— Nie, mój przyjacielu, okoliczności były silniejsze, nad moją wolę. Byłam posłuszna, nie moim pociągom, jako dziewczyna publiczna, jakieś to mówił, ale z konieczności istotnej i powodom, o których kiedyś się dowiesz i dla których mi przebaczysz...
— Dlaczego mi nie chcesz odkryć tych powodów dzisiaj?
— Bo zbliżyłyby nas znów do siebie, a to jest rzeczą niepodobną, ciebie zaś odsunęłyby od osób, od których niewolno ci się odsuwać.
— Od kogóżto?
— Nie mogę ci tego powiedzieć.
— Więc kłamiesz!
Małgorzata wstała i skierowała się ku drzwiom. Nie mogłem patrzeć na tę milczącą, a przecież pełną wymowy, boleść, bez wzruszenia, kiedy porównywałem tę bladą i płaczącą kobietę, z ową szaloną dziewczyną, co szydziła ze mnie w operze Komicznej.
— Nie pójdziesz — rzekłem — stając przed drzwiami
— Dlaczego?
— Dlatego, że pomimo to, coś mi zrobiła, ja cię zawsze kocham i chcę zatrzymać u siebie.
— By mnie wygnać jutro, prawda? Nie, to jest niemożebne! Nasze losy rozdzieliły się, nie chciejmy ich łączyć znowu, gardziłbyś mną, gdy teraz tylko możesz mnie nienawidzieć.
— Nie, Małgorzato — zawołałem, czując jak wszystka moja miłość budzi się przy zetknięciu z tą kobietą — nie, zapomnę o wszystkiem i będziemy szczęśliwi, jakieśmy to sobie przyrzekli.
Małgorzata kiwnęła głową na znak powątpiewania i rzekła:
— Czyż nie jestem twoją niewolnicą, twym psem? Rób ze mną, co chcesz, bierz mnie, jestem twoją!
I zdjąwszy z siebie kapelusz i płaszczyk, rzuciła je na kanapę i poczęła rozpinać szybko stanik swej sukni, gdyż krew pędziła jej gwałtownie do głowy, wynik reakcyi tak częstych w jej chorobie.
Kaszel suchy i gwałtowny zaraz nastąpił.
— Każ powiedzieć memu woźnicy — mówiła dalej — żeby odjechał.
Zeszedłem sam z tem poleceniem.
Kiedy wróciłem, Małgorzata siedziała przed ogniem a zęby dzwoniły jej od zimna.
Wówczas usiadłem przy niej, starając się ją rozgrzać mojemi pocałunkami. Nie mówiła do mnie ani słowa, tylko uśmiechała się tęskno.
O, była to dziwna noc! Zdawało się, że całe życie swoje przelała w pieszczoty, któremi mnie okrywała i namiętność tak dalece wzrosła we mnie pod wpływem tej febrycznej miłości, że pytałem się sam siebie, czy jej nie zabiję teraz, by już nie należała więcej do nikogo...
Miesiąc takiej miłości, a ciało i serce zamieniają się w dwa trupy...
Dzień zastał nas zbudzonych.
Małgorzata cała była wilgotna. Nie wyrzekła ani słowa. Od czasu do czasu, wielkie łzy płynęły jej z oczów, zatrzymując się na policzkach i świecąc jak brylanty. Jej ręce wyciągały się niekiedy, by mnie uścisnąć i opadały bezsilne na łóżko.
Była chwila, w której zdawało mi się, że mogę zapomnieć o tem, co się stało od czasu mego wyjazdu z Bougival i mówiłem do Małgorzaty:
— Czy chcesz jechać, opuścić Paryż?
— Nie — odrzekła, przerażona jakaś — byliśmy bardzo nieszczęśliwi, nie mogłabym już na nic ci się przydać, ale dopóki jedno tchnienie we mnie zostanie, będę niewolnicą twoich kaprysów. O którejkolwiek godzinie, zarówno we dnie jak w nocy, kiedy tylko zechcesz, przyjdź, należę do ciebie, lecz nie łącz więcej twej przyszłości z moją, byłbyś bardzo nieszczęśliwym i ja także.
— Będę jeszcze jakiś czas ładną dziewczyną, korzystaj z tego lecz nic więcej, nie żądaj — dodała.
Gdy odeszła, zdziwiłem się bardzo moją samotnością, w jakiej zostałem. W dwie godziny po jej wyjściu, siedziałem jak przedtem, patrząc na poduszki, zachowujące jeszcze odcisk jej kształtów i pytając się sam siebie, co zaszło między miłością a zazdrością moją.
O piątej, nie wiedząc sam co robię, udałem się na ulicę d’Antin.
Nina otworzyła mi.
— Pani nie może pana przyjąć — rzekła zakłopotana.
— Dlaczego?
— Bo hrabia N. jest u niej i nie kazała nikogo wpuszczać.
— To prawda — szepnąłem — zapomniałem...
Powróciłem do domu jak pijany i wiesz, com zrobił w owej chwili delirium zazdrości, chwili, która wystarczała na czyn haniebny, jaki popełniłem, wiesz com zrobił? Powiedziałem sobie, że ta kobieta szydzi ze mnie, wystawiłem ją sobie, jak w niepogwałconem sam na sam, siedzi z hrabią, powtarzając te same słowa, które do mnie mówiła ostatnim razem i, wziąwszy bilet pięćset frankowy, posłałem go jej z temi słowy:
„Odeszłaś pani dzisiaj rano tak szybko, że zapomniałem ci zapłacić.
„Oto wynagrodzenie”.
Poczem, gdy ten list odniesiono, wyszedłem, jak gdyby dla ucieczki przed zgryzotami, będącemi następstwem takiej nikczemności.
Udałem się do Olimpii, którą zastałem przymierzającą suknię; ta, gdyśmy zostali sami, śpiewała mi dla rozrywki bezwstydne piosnki.
Był to typ bezczelnej zalotnicy, bez serca i rozumu, przynajmniej dla mnie, gdyż może był taki człowiek, co marzył o niej tak samo, jak ja o Małgorzacie.
Zażądała odemnie pieniędzy, dałem jej je i, wolny, poszedłem do siebie.
Małgorzata nic mi nie odpowiedziała.
Nie potrzebuję mówić, w jakim niepokoju przepędziłem dzień następny.
O wpół do siódmej, komisyoner przyniósł mi kopertę zawierającą mój list i bilet pięćset frankowy, bez słówka od niej.
— Kto ci to oddał? — zapytałem się tego człowieka.
— Jakaś, pani jadąca ze swoją pokojówką w omnibusie pocztowym z Boulogne, kazała mi oddać to, dopiero wtedy, kiedy powóz całkiem wyjedzie z miasta.
Pobiegłem do Małgorzaty.
— Pani pojechała do Anglii dziś rano o szóstej — odrzekł stróż.
Nic mnie już nie zatrzymywało w Paryżu, ani nienawiść, ani miłość. Byłem wyczerpany temi wstrząśnieniami. Jeden z moich przyjaciół wyjeżdżał na Wschód, powiedziałem ojcu, że chciałbym z nim jechać, mój ojciec dał mi listy i weksle na banki w Marsylii.
W Aleksandryi dopiero dowiedziałem się od jednego z członków ambasady, którego nieraz widywałem u Małgorzaty, o chorobie biednej dziewczyny.
Napisałem wówczas do niej list, na który odpowiedziała, co pan wiesz, a którą to odpowiedź odebrałem dopiero w Tulonie.
Pojechałem natychmiast i reszta panu wiadoma...
Armand, zmęczony długiem opowiadaniem, które często oblewał łzami, oparł swe czoło na obu rękach i zamknął oczy, czy to chcąc myśleć, czy też pragnąc przespać się, dawszy mi wprzód kartki zapisane ręką Małgorzaty.
W kilka chwil potem, szybszy oddech dał mi poznać, że zasnął, ale tym snem lekkim, który najmniejszy szelest przerywa.
Oto, co przeczytałem i przepisałem bez dodania, lub wyrzucenia choćby jednej zgłoski:
„Dzisiaj jest 15 grudnia. Jestem cierpiącą od trzech czy czterech dni. Dziś rano położyłam się do łóżka, czas jest ponury, jestem smutna, niema nikogo przy mnie, myślę o tobie, Armandzie. A ty, gdzież jesteś w tej chwili, gdy to piszę? Daleko od Paryża, bardzo daleko, jak mi powiedziano, a może zapomniałeś już o Małgorzacie... Wreszcie, bądź szczęśliwym, ty, któremu winna jestem jedyne chwile radości w mem życiu.
„Nie mogłam oprzeć się chęci wytłomaczenia ci mego postępowania i napisałam do ciebie list, ale list od takiej dziewczyny, jak ja, może być uważany za kłamstwo, nadaję mu jednak charakter prawdy i staje się nie listem, lecz spowiedzią.
„Dziś jestem chorą, mogę umrzeć z tej choroby, gdyż zawsze miałam to przeczucie, że umrę młodo. Matka moja umarła na suchoty, a sposób mego dotychczasowego życia potwierdza tylko moje przeczucia; była to jej jedyna spuścizna, ale ja nie chcę umrzeć wprzód, nim ty się dowiesz, co masz sądzić o mnie, jeśli powrócisz i jeśli będziesz myślał jeszcze o biednej dziewczynie, którą kochałeś przed wyjazdem.
„Oto, co zawierał ten list, który chcę ci przepisać, jako dowód mego usprawiedliwienia się.
„Przypominasz sobie zapewne, Armandzie, jak przyjaciel ojca twego schwytał nas w Bougival, przypominasz sobie mimowolną bojaźń, jaką wywarło na mnie to przybycie, scenę, jaka miała miejsce między tobą a nim, którą opowiedziałeś mi wieczorem.
„Nazajutrz, podczas gdy ty byłeś w Paryżu i oczekiwałeś na ojca swego, przybył do mnie jakiś człowiek i oddał mi list od p. Duval.
„W liście tym, jaki tu dołączam, prosił mnie wyrazami pełnemi powagi, bym cię nazajutrz pod jakimkolwiekbądź pozorem oddaliła i przyjęła ojca twego, ma mi bowiem coś powiedzieć, a nadewszystko zalecał, by ci nic o tem nie mówić.
„Wiesz, jak nalegałam, gdyś powrócił, byś znowu nazajutrz udał się do Paryża.
„Już minęła godzina po twoim odjeździe, gdy ojciec twój zjawił się. Twarz jego surowa wywarła na mnie wielkie wrażenie. Twój ojciec był pełen starych wyobrażeń, że każda zalotnica jest istotą bez serca, bez rozumu, rodzaj maszyny do brania złota, zawsze gotowa, jak prawdziwe żelazne maszyny, do zdruzgotania ręki, cokolwiek jej podającej, bez uwagi na to, że ta ręka nadaje jej ruch i życie.
„Otóż ojciec twój napisał do mnie list bardzo grzeczny, nie mogłam go więc nie przyjąć, atoli inaczej się przedstawił, niż pisał. Miał w sobie jakąś dumę, impertynencyę w obejściu, a nawet groźby w swych pierwszych słowach, dałam mu więc do zrozumienia, że jestem u siebie, że nie widzę potrzeby składania mu rachunku z mego życia, jak tylko z tego względu, że szczerze kocham jego syna.
„Pan Duval uspokoił się nieco, jednakże zaczął mówić, że nie może dłużej tego cierpieć, by syn jego rujnował się dla mnie, że jestem piękna, to prawda, lecz jakkolwiek jest, nie powinnam używać mej piękności na to, by zniszczyć przyszłość młodego człowieka.
„Na to była tylko jedna odpowiedź — nie prawdaż? to jest dowody, że od czasu, jak jestem twoją kochanką, wszystko poświęcałam, by ci zostać wierną, nie żądając od ciebie nic więcej nad to, co dać mogłeś. Pokazałam kwity z „Mont de piété”[3], kwity tych, którym sprzedałam me ruchomości, dla zapłacenia długów, w końcu powiedziałam ojcu o naszych zamiarach życia ze sobą, bez obciążenia zbytecznie ciebie moją osobą. Opowiedziałam mu szczęście, odmalowałam mu życie spokojne i szczęśliwe... Słysząc to, zmiękł, podał mi rękę, przepraszając za swoje postępowanie.
„Poczem rzekł:
„Więc, pani, teraz nie przez uwagi i groźby, ale przez prośby, chcę wymódz na tobie ofiarę daleko większą od tych, jakie dotąd zrobiłaś dla mego syna...
„Zadrżałam na tę przemowę.
„Ojciec zbliżył się, wziął mnie za obie ręce i mówił łagodnie:
„Moje dziecię, nie uważaj tego za złe, co ci mam powiedzieć, chciej tylko zrozumieć, że życie ma częstokroć potrzeby straszne dla serca, ale którym trzeba zadość uczynić. Jesteś pani dobrą i dusza twoja ma w sobie szlachetność nieznaną wielu kobietom, które tobą może gardzą, a które niewarte są ciebie. Lecz pomyśl, że obok kochanki jest rodzina, że prócz miłości, są obowiązki, że po latach namiętności, następują lata, w których mężczyzna, chcąc zasłużyć na szacunek, potrzebuje oprzeć się na jakiem poważnem stanowisku. Mój syn niema majątku, a przecież gotów jest przelać na ciebie spuściznę po matce. Jeżeliby przyjął ofiarę, którą chcesz pani dla niego zrobić, honor i godność nakazują mu w zamian zrobić to przelanie. Lecz on nie może przyjmować twej ofiary, bo świat, który ciebie nie zna, nadałby temu faktowi inny pozór, jaki nie powinien leżeć na imieniu naszem. Nie uważanoby na to, że Armand panią kocha, lub ty go kochasz, czy wreszcie ta podwójna miłość jest dla niego szczęściem, a dla ciebie rehabilitacyą — wiedzianoby tylko jedną rzecz, to jest, że Armand Duval pozwolił na to, by dziewczyna utrzymywana, wybacz moje dziecię, że ci to zmuszony jestem powiedzieć, sprzedała dla niego wszystko, co miała! Później przyszłyby dnie wyrzutów i żalów, bądź tego pewna, tak dla ciebie, jak i dla niego i oboje dźwigalibyście kajdany, których nie moglibyście skruszyć. Cóżbyście wówczas zrobili? Twoja miłość stracona, przyszłość mego syna zniszczona, a ja, jego ojciec, otrzymałbym nagrodę tylko w jednem dziecięciu, spodziewając się jej od dwojga...
„Jesteś pani młoda, piękna, życie cię pocieszy, jesteś szlachetna, a wspomnienie dobrego czynu odkupi wiele złego z przeszłości. Od sześciu miesięcy, jak cię Armand zna, zapomniał o mnie zupełnie. Cztery razy do niego pisałem, a on nie pomyślał o odpowiedzi dla mnie ani razu. Mogłem umrzeć, a onby o tem nie wiedział!...
„Jakiekolwiek są wasze zamiary żyć inaczej, niżeście dotąd żyli, Armand, który panią kocha, nie zezwoli na zamknięcie się, na jakie skazani będziecie w skutek skromnej waszej pozycyi, a która dla twej piękności, nie jest odpowiednią. Kto wie, coby wówczas robił... Grał, o tem wiem, lecz w chwili upojenia, mógłby stracić część tego, com zebrał przez ciąg lat wielu, na posag mej córki, dla niego i dla spokoju mych dni w starości! To, co mogło się było stać, może jeszcze się przytrafić.
„Czy prócz tego jesteś pani pewną, że życie, które dla niego porzucasz, nie miałoby dla ciebie pociągu? Czy jesteś pewną, ty, która tyle kochałaś, że nie będziesz innego już kochała? Czy wreszcie, nie będziesz kiedyś cierpiała nad pętami, jakie wasz związek zarzuci na życie twego ukochanego, a nie potrafisz go z nich uwolnić ni pocieszyć, jeśli z wiekiem, myśli ambitne nastąpią po snach miłości? Pomyśl, pani, nad tem wszystkiem! Kochasz Armanda, dowiedź mu tego jedynym sposobem, jaki ci jeszcze został: poświęcając dla jego przyszłości twą miłość. Jeszcze nie było nieszczęścia, ale będzie, a może daleko większe, niż to, jakie przewiduję. Armand w zazdrości może wyzwać człowieka, który cię dawniej kochał, mogą się bić, może być wreszcie zabitym i pomyśl, cobyś odrzekła ojcu, któryby przyszedł spytać się ciebie o rachunek z życia swego syna?...
„Nakoniec, moje dziecię, wiedz jeszcze i o tem, bo ci niewszystko powiedziałem, co mnie sprowadziło do Paryża. Mam córkę, młodą, piękną, czystą jak anioł. Ona kocha i ona także uczyniła z tej miłości marzenie swego życia. Pisałem o tem wszystkiem do Armanda, ale całkiem zajęty panią, nie odpowiedział mi. Otóż moja córka idzie zamąż. Zaślubia człowieka, którego kocha, wchodzi w łono szanownej rodziny, pragnącej, by i w mojej wszyscy byli takimi. Rodzina człowieka mającego być moim zięciem, dowiedziała się, jak Armand żyje w Paryżu i oznajmiła mi, że cofnie swe słowo, jeśli Armand będzie tak żył dalej. Przyszłość dziecka, które nic ci nie jest winne, a które ma prawo liczenia na przyszłość jest w twoich rękach.
„Czy masz pani prawo i czy czujesz w sobie siłę do zniszczenia takowej? W imię twej miłości i żalu, Małgorzato, zwróć mi szczęśliwą dolę mej córki!...
„Płakałam cicho, mój drogi, słysząc te uwagi, które nieraz sobie sama mówiłam, a które w ustach twego ojca nabierały strasznej rzeczywistości. Mówiłam sobie to, co mi ojciec twój nie śmiał powiedzieć, a co mu kilkakrotnie wieszało się na ustach: że w końcu jestem tylko dziewczyną utrzymywaną, i jakikolwiek powód dam naszemu związkowi, będzie on zawsze wyglądał na rachunek, że moja przeszłość nie daje mi prawa do marzenia o podobnej przyszłości i że przyjmuję odpowiedzialność, której nie gwarantują ani moje przyzwyczajenia, ani moja reputacja. Wreszcie, kochałam cię, Armandzie. Sposób, w jakim mówił do mnie pan Duval, czyste uczucia, jakie budził w mojej duszy, szacunek dla tego prawego serca, jaki miałam, szacunek twój, jaki spodziewam się, mieć będę kiedyś — wszystko to budziło w mojem sercu szlachetne porywy, podnoszące mnie we własnem przekonaniu i jakąś świętą nieznaną mi dotąd próżność. Gdym sobie pomyślała, że kiedyś ten starzec proszący o przyszłość swego syna powie córce, by dodawała do modlitwy za brata moje imię, jako tajemniczej przyjaciółki, całkiem zmieniłam się i dumną byłam z siebie.
„Egzaltacya chwilowa zapewne przesadzała istotną prawdę tego wrażenia, ale doświadczałam tego i to uczucie kazało zamilknąć wspomnieniom dni szczęśliwie z tobą spędzonych.
— „To dobrze, panie — rzekłam twemu ojcu, ocierając łzy. — Czy pan wierzysz temu, że kocham twego syna?
— „Wierzę — rzekł p. Duval.
— „Miłością bezinteresowną?
— „Tak.
— „Czy wierzysz pan temu, że ta miłość była nadzieją, marzeniem i przebaczeniem mego życia?
— „Wierzę.
— „No więc, panie, ucałuj mnie tak, jak gdybyś całował twą córkę, a przysięgam ci, że ten pocałunek jedyny, prawdziwie czysty, jaki otrzymałam, zrobi mnie silną wobec mojej miłości i że za tydzień syn twój wróci do ciebie, może nieszczęśliwy, ale wyleczony na zawsze!..
— „Jesteś pani szlachetną dziewczyną — rzekł ojciec twój, całując mnie w czoło — bo popełniasz rzecz, za którą Bóg cię wynagrodzi, ale lękam się, czy uda ci się zrobić z moim synem?...
— „O, bądź pan spokojnym, znienawidzi mnie.
„Trzeba było więc wznieść między nami nieprzebytą zaporę.
„Napisałam do Prudencyi, że przyjmuję propozycyę hrabiego de N., oraz by mu powiedziała, że dziś będę z nim jadła kolacyę.
„Zapieczętowałam list i, nie mówiąc nic, co on zawiera, prosiłam ojca twego, by go odesłał podług adresu za powrotem do Paryża.
„Mimo to, zapytał mi się, co w nim jest.
— „Szczęście pańskiego syna — odrzekłam.
„Ojciec ucałował mnie po raz ostatni. Uczułam na mojem czole dwie łzy wdzięczności, będące niejako chrztem zmywającym niedawne błędy i w chwili, gdy postanowiłam się oddać innemu człowiekowi, jaśniałam całą dumą, myśląc czem odkupuję ten nowy błąd.
„Było to bardzo naturalne Armandzie, powiedziałeś mi przecie, że ojciec twój był najuczciwszym człowiekiem w świecie.
„Pan Duval wsiadł do powozu i odjechał.
„Byłam przecież kobietą i gdym cię znów ujrzała, płakałam, ale nie słabłam.
„Czym dobrze zrobiła? — pytam się sama siebie dzisiaj, leżąc chora w łóżku, które pewnie opuszczę będąc już trupem.
„Byłeś świadkiem, com czuła, w miarę jak się zbliżała godzina naszego rozstania; twego ojca nie było, by mnie wsparł, a była chwila, w której chciałam ci wszystko wyznać, tak byłam zdziwiona myślą, że ty masz mnie nienawidzić i gardzić mną.
„Może nie uwierzysz temu, Armandzie, ale prosiłam Boga, by dał mi siłę, a że mi ją dał, to najlepszy dowód, że mnie wysłuchał.
„Przy kolacyi jeszcze potrzebowałam pomocy, bo sama nie wiedziałam, co zrobiłam, tak bałam się, by mi nie zabrakło odwagi.
„Ktoby był powiedział, że ja, Małgorzata Gautier, tyle będę cierpieć na samą myśl o nowym kochanku!..
„Piłam wiele, by zapomnieć, a gdym się nazajutrz obudziła, byłam już u hrabiego.
„O tem, co nastąpiło po owej fatalnej nocy, wiesz tak dobrze jak ja, lecz o tem nie wiesz i podejrzywać nie możesz, iż cierpiałam wiele od chwili naszej rozłąki.
„Dowiedziałam się, że cię ojciec zabrał z sobą, ale nie wątpiłam, że zdołasz żyć zdala odemnie i w chwili, gdym cię ujrzała na polach Elizejskich, byłam wzruszona, ale nie zdziwiona bynajmniej.
„Wówczas rozpoczęły się owe dni, z których każdy przynosił mi jakąś zniewagę od ciebie, zniewagę, którą przyjmowałam prawie z radością, gdyż prócz tego, że była ona dowodem twej niewygasłej ku mnie miłości, zdawało mi się, że im więcej będziesz mnie prześladował, tem bardziej podniosę się w twych oczach — wtedy, gdy się o prawdzie dowiesz.
„Nie dziw się temu męczeństwu wesołemu, Armandzie; miłość, jaką miałeś ku mnie, obudziła w mem sercu szlachetne uniesienia.
„Jednakże nie byłam dość silną.
„Między wykonaniem ofiary dla ciebie, a twoim powrotem, upłynęło dość czasu, w którym musiałam się uciekać do środków fizycznych, by uchronić się od pomięszania zmysłów i oszołomienia się wśród tego życia, jakie znów pędzić poczęłam. Prudencya ci zapewne powiedziała, że bywałam na wszystkich hulankach, balach, orgiach?...
„Spodziewałam się niejako, że tym sposobem zabiję się nagle i sądzę, że ta nadzieja się urzeczywistni. Zdrowie poczęło się nadwyrężać coraz bardziej, a w dniu, w którym posłałam panią Duvernoy prosić cię o łaskę, byłam całkiem wyczerpaną na ciele i duszy.
„Nie będę ci przypominała, Armandzie, w jaki sposób wynagrodziłeś ostatni mój dowód miłości i przez jaką zniewagę wypędziłeś z Paryża kobietę, która, umierając, nie mogła się oprzeć twemu głosowi i żądaniu twemu, a która jak szalona sądziła przez jedną chwilę, że zatrze przeszłość i teraźniejszość! Miałeś prawo zrobić to, coś zrobił, Armandzie, niezawsze mi tak drogo płacono!...
„Wówczas opuściłam wszystko! Olimpia zastąpiła mnie u hrabiego de N. i, jak mówią, opowiedziała mu przyczynę mego wyjazdu. Hrabia G. był w Londynie. Jest on z tych ludzi, którzy miłość dla takiej, jak ja dziewczyny, uważają za przyjemne przepędzenie czasu, ale są zawsze przyjaciółmi tych kobiet, które posiadali, których nigdy nienawidzili i nie byli zazdrosnymi, wreszcie, był to wielki pan, otwierający dla nas tylko cząstkę swego serca, ale za to wszystkie swe kieszenie. O nim zaraz pomyślałam. Udałam się do niego. Przyjął mnie jak najlepiej, ale był podówczas kochankiem jakiejś damy wielkiego świata i lękał się skompromitować posiadaniem mnie. Przedstawił mnie swoim przyjaciołom, jadłam z nimi kolacyę, poczem jeden z nich wziął mnie do siebie.
„Cóż miałam robić, mój drogi!...
„Zabić się? — to znaczyłoby obciążyć twe życie bezpożytecznym wyrzutem, wreszcie, na co się zdało odbierać sobie życie, kiedy się jest tak blizką śmierci?
„Byłam w stanie ciał bezdusznych, rzeczy bezmyślnych, żyłam przez jakiś czas tem życiem automatycznem, później wróciłam do Paryża i pytałam się o ciebie, dowiedziałam się wówczas, że pojechałeś w daleką podróż. Już nic mnie nie zatrzymywało. Egzystencya moja stała się znów taką, jaką była na dwa lata przedtem, nim cię poznałam. Próbowałam pogodzić się z księciem, ale zanadto zraniłam tego człowieka, a starcy nie mają cierpliwości zapewne dlatego, że nie są już długowiecznymi.
„Choroba owładała mną, coraz byłam brzydszą. Mężczyźni kupujący miłość, badają wprzód towar, który nabywają. Były w Paryżu, kobiety lepiej się mające, weselsze i tęższe odemnie, zapomniano mnie powoli. Oto moja przeszłość aż do dnia wczorajszego.
„Teraz jestem zupełnie chorą. Napisałam do księcia, prosząc go o pieniądze, bo ich nie mam, a wierzyciele moi zbiegli się ze swemi kwitami, wściekli i bezlitościwi. Czy książę mi odpowie? Czemu cię niema w Paryżu, Armandzie, odwiedziłbyś mnie, a toby mnie pocieszyło.
∗ ∗
∗ |
„Czas jest okropny, śnieg pada, a ja jestem samotna. Od trzech dni byłam ciągle w takiej gorączce, że nie mogłam do ciebie ani słowa napisać. Nic nowego, mój przyjacielu, codzień spodziewam się nadaremnie listu od ciebie, ale nie przychodzi i zapewne nigdy nie przyjdzie. Mężczyźni mają w sobie siłę nieprzebaczania. Książę nic nie odpowiedział.
„Prudencya rozpoczęła swe wycieczki do „Mont de piété”.
„Nie przestaję pluć krwią. O, przykroby ci było mnie widzieć. Jesteś szczęśliwy, że możesz być pod ciepłem niebem, a nie tak jak ja wśród mroźnej zimy, co mi cięży na piersiach. Dziś wstałam nieco i z po za firanek okna, patrzałam na to życie Paryża, z którem, zdaje się, całkiem już zerwałam. Kilka znajomych twarzy przebiegło przez ulicę szybko, wesoło, bez troski. Nikt nie podniósł wzroku na moje okna. Jednakże kilku z młodzieży złożyło swoje bilety. Już raz byłam chora, a ty, coś mnie nie znał, coś otrzymał odemnie tylko niegrzeczność, gdym cię pierwszy raz ujrzała, przychodziłeś co rano pytać się o moje zdrowie. Oto znów jestem chora. Przepędziliśmy ze sobą pół roku.
„Miałam dla ciebie tyle miłości, ile jej tylko może zamknąć serce kobiece, a tyś daleko, ty mnie przeklinasz i ani słówka pociechy niemam od ciebie. Ale to wypadek jest powodem tego zapomnienia, jestem tego pewną, bo gdybyś był w Paryżu, nie opuściłbyś ani na chwilę mego pokoju.
∗
∗ ∗ |
„Doktór zabrania mi pisać codzień. Wistocie wspomnienia podsycają tylko moją gorączkę, lecz wczoraj otrzymałam list, który mi sprawił przyjemność, nie tyle przez pomoc materyalną, jak raczej dla uczuć, których był wyrazem. Mogę więc dziś pisać do ciebie. List ten był od twego ojca, oto treść jego:
„Pani!
„Dowiedziałem się przed chwilą, że jesteś chora. Gdybym był w Paryżu, poszedłbym sam zapytać o twe zdrowie, gdyby syn był w domu, powiedziałbym mu, by pojechał do ciebie, lecz nie mogę opuścić C., a Armand jest o sześćset czy siedmset mil oddalony, pozwól więc pani, że po prostu napiszę, jak bardzo jestem zmartwiony twoją słabością i wierz w szczere modlitwy, zanoszone o twe rychłe wyzdrowienie.
„Jeden z moich przyjaciół p. H będzie u pani, chciej go przyjąć. Poleciłem mu pewien komis i oczekuję niecierpliwie rezultatów.
„Chciej pani przyjąć odemnie wyraz wysokiego szacunku”.
„Takim jest list, jaki otrzymałam. Ojciec twój ma szlachetne serce, kochaj go, mój drogi, gdyż mało jest ludzi tak godnych miłości. Ten papier podpisany jego imieniem zrobił mi więcej dobrego, niż wszystkie lekarstwa mego wielkiego doktora.
„Dziś rano przyszedł p. H. Zdawał się być mocno zaniepokojony swą delikatną misyą od p. Duval. Przyniósł mi on od twego ojca tysiąc franków. Z początku chciałam odmówić, lecz p. H. powiedział mi, że taka odmowa obraziłaby p. Duval, który go upoważnił do wręczenia natychmiast tej sumy i do zaspokojenia wszystkich mych potrzeb. Przyjęłam tę usługę, która jako pochodząca od twego ojca, nie może być jałmużną. Jeśli będę już umarłą, kiedy ty powrócisz, pokaż to co napisałam, twemu ojcu i powiedz mu, że kreśląc te wyrazy biedna dziewczyna, do której raczył napisać pocieszający list, wylewała łzy radości i prosiła Boga za niego”.
∗
∗ ∗ |
4 stycznia.
„Przepędziłam kilka dni bardzo przykrych. Nie wiedziałam, że ciało znieść może tyle cierpienia. O, moja przeszłość — płaczę ciężko dziś na nią.
„Czuwano nademną całą noc. Nie mogłam już oddychać. Gorączka i kaszel dzieliły się resztką mego biednego istnienia.
„Pokój stołowy jest pełen cukierków, podarunków wszelkiego rodzaju, jakie mi poznosili moi znajomi. Pomiędzy nimi są zapewne tacy, którzy spodziewają się posiąść mnie kiedyś. Gdyby widzieli, co choroba zrobiła ze mnie, uciekliby zdziwieni!...
„Prudencya przyjmuje przychodzących.
„Mróz panuje i lekarz mi mówi, że mogę wyjechać ztąd za parę dni, jeśli pogoda potrwa”.
∗
∗ ∗ |
8 stycznia.
„Wyjechałam wczoraj w powozie. Czas był prześliczny. Pola Elizejskie były ludzi pełne. Rzekłbyś pierwszy uśmiech wiosny. Wszystko wokoło mnie miało pozór świąteczny. Nie przypuszczałam, by promień słońca budził tyle radości, tyle słodyczy i pociechy.
„Spotkałam prawie wszystkich znajomych, zawsze wesołych, zawsze zajętych przyjemnościami. Co szczęśliwych, nie wiedzących o tem! Olimpia przejechała w eleganckim powozie, darowanym jej przez hrabiego de N. Usiłowała znieważyć mnie wzrokiem. Nie wie, jak daleka jestem od tych próżności. Pewien dzielny chłopiec, którego znam oddawna, pytał mi się, czybym nie jadła kolacyi z nim i jednym z jego przyjaciół, który pragnie mnie poznać.
„Uśmiechnęłam się smutnie i podałam mu rękę palącą od gorączki.
„Nie widziałam nigdy tak bardzo zdziwionej twarzy.
„Powróciłam o czwartej i jadłam obiad z apetytem.
„Przechadzka zrobiła mi dobrze.
„Gdybym wyzdrowiała!...
„Widok życia i szczęścia budzi chęć życia w tych, którzy wczoraj w samotności swej duszy i cieniu pokoju, pragnęli umrzeć jak najprędzej”.
∗
∗ ∗ |
10 stycznia.
Nadzieja zdrowia była tylko marzeniem. Znów leżę w łóżku, z ciałem plastrami pokrytem, które mnie pieką. Chciej dziś ofiarować komu to ciało, za które niegdyś tak drogo płacono, a zobaczysz co ci dadzą...
„Przed przyjściem na świat, musieliśmy dużo złego narobić. A po śmierci mamy używać wielkiego szczęścia, dlatego Bóg pozwala, by to życie miało wszystkie tortury ekspijacyj i wszystkie bóle doświadczeń”.
∗ ∗
∗ |
12 stycznia.
„Cierpię ciągle.
„Hrabia N. przysłał mi wczoraj pieniędzy, nie przyjęłam ich. Nie chcę nic od tego człowieka. On to jest przyczyną tego, że ciebie niema obok mnie.
„O, nasze dni w Bougival, gdzie wy jesteście?...
„Jeśli wyjdę żywą z tego pokoju, to wykonam pielgrzymkę do domu, gdzieśmy mieszkali razem, ale ja wyjdę ztąd... umarłą.
„Kto wie, czy jutro będę jeszcze pisała do ciebie”.
∗ ∗
∗ |
25 stycznia.
„Już jedenaście nocy nie śpię, duszę się i zdaje mi ciągle, że lada chwila skonam. Doktór zabronił mi dotykać się pióra. Julia Duprat, czuwając nademną, pozwala mi napisać do ciebie, choć parę słów. Czy nie wrócisz więc przed moją śmiercią? Czyż wszystko i na wieki między nami skończone? Zdaje mi się, że gdybyś wrócił, wyzdrowiałabym. Lecz na co mi zdrowie?...”
∗
∗ ∗ |
„Dziś rano zbudził mnie wielki hałas. Julia, śpiąca w moim pokoju, pobiegła. Słyszałam głosy męzkie, z któremi ona uporną walkę toczyła. Wróciła, płacząc.
„Przyszli mnie tradować. Kazałam jej dać pokój, niech wypełniają swą powinność. Woźny wszedł do mnie w kapeluszu. Otworzył szuflady, zapisał wszystko, co widział i zdawał się nie uważać na to, że leży umierająca w łóżku, które szczęściem litość prawa pozostawia mi.
„Wychodząc, raczył mi powiedzieć, że mogę zaoponować w przeciągu dziewięciu dni, ale zostawił pilnującego. Na co mi przyszło, mój Boże! Scena ta przyprawiła mnie jeszcze o większą chorobę. Prudencya chciała prosić o pieniądze przyjaciela ojca twego, lecz oparłam się temu”.
∗ ∗
∗ |
„Dziś rano odebrałam list od ciebie. Potrzebowałam go. Czy moja odpowiedź przyjdzie do ciebie na czas? Czy mnie zobaczysz jeszcze? Oto szczęśliwy dzień, w którym zapominam o wszystkiem, co się stało od sześciu tygodni. Zdaje mi się, że mi jest lepiej, pomimo uczucia smutku, pod wrażeniem którego ci odpisałam.
„Widać, że niezawsze można być nieszczęśliwą.
„Niekiedy myślę, że może nie umrę, że cię znów zobaczę, że mnie będziesz kochał i że rozpoczniemy na nowo przeszłoroczne nasze życie.
„Szalona, zaledwie mogąc utrzymać pióro w ręku, marzę o takich uroczych widzeniach!
„Cokolwiek się stanie, kochałam cię bardzo, Armandzie, i umarłabym już oddawna, gdyby nie wspomnienia tej miłości i mglista nadzieja zobaczenia cię znowu kiedyś”.
∗ ∗
∗ |
4 lutego.
„Hrabia G. powrócił, kochanka jego zdradziła go. Jest bardzo smutny, bo ją kochał. Przyszedł opowiedzieć mi to wszystko. Biedny chłopiec, źle stoi w swoich interesach, co mu jednak nie przeszkodziło zapłacić woźnego i oddalić stróża.
„Mówiłam mu o tobie i przyrzekł mi, że będzie ci mówił o mnie. Zapomniałam dziś całkiem, że byłam jego kochanką i on usiłował zapomnieć o tem. Dzielne to serce.
„Książę przysyłał wczoraj pytać się o moje zdrowie i dziś sam przyszedł. Nie wiem, jakim sposobem żyje jeszcze ten starzec. Był u mnie trzy godziny, a nie wyrzekł więcej nad dwadzieścia wyrazów. Dwie duże łzy popłynęły mu z oczów, gdy ujrzał mnie tak bladą. Wspomnienia śmierci córki wycisnęły mu zapewne te łzy... Widział ją więc dwa razy umierającą. Jest zgarbiony, głowa mu się trzęsie, wargi obwisły, oczy przygasły. Wiek i boleść ciążą na tem wycieńczonem ciele. Nie robił mi żadnych wyrzutów. Zdaje się nawet, że się cieszy skrycie z klęsk, jakie mi choroba zadała. Dumnym jest z tego, że on, starzec, żyje, kiedy ja, młoda, umieram.
„Brzydki czas znowu. Nikt nie przychodzi do mnie. Julia jak może tak czuwa nademną. Prudencya, której dziś nie mogę dawać tyle pieniędzy, co dawniej, zaczyna wyszukiwać powodów oddalenia.
„Dziś, gdy jestem blizką śmierci, choć doktorzy inaczej mówią, bo mam ich kilku, co najlepiej dowodzi, że choroba wzrasta, żałuję, żem usłuchała ojca twego, gdybym była wiedziała, że tylko jeden rok ukradnę z twego życia, nie oparłabym się chęci przepędzenia go z tobą i przynajmniej umarłabym na rękach przyjaciela. Wprawdzie, gdybyśmy razem ten rok przepędzili, nie umarłabym tak prędko...
„Niech się dzieje wola Boga!”
∗ ∗
∗ |
5 lutego.
„O, przybywaj, przybywaj Armandzie, cierpię straszliwie, umieram, mój Boże! Byłam wczoraj tak smutną, że chciałam gdziekolwiek przepędzić wieczór, byle nie u siebie, który zawsze jest długi, jak wieczność. Książę był rano. Zdaje mi się, że widok tego starca, o którym śmierć zapomina, zbliża chwilę mego skonu.
„Pomimo gwałtownej gorączki, jaka mnie trawiła, kazałam ubrać się i zawieźć do Vaudeville’u. Julia uróżowała mnie nieco, bo wyglądałam jak trup. Poszłam do tej loży, gdzie ci naznaczyłam pierwszą naszą schadzkę; przez czas widowiska patrzałam na krzesło, któreś ty wówczas zajmował, a na którem wczoraj siedział jakiś wieśniak i śmiał się głośno ze wszystkich błazeństw aktorów. Przywieziono mnie do domu na wpół umarłą, kaszlałam i plułam krwią przez całą noc. Dziś nie mogę już mówić, zaledwie ruszam ręką. Mój Boże, mój Boże, więc mam umrzeć... Spodziewałam się tego... ale tyle cierpienia, tyle cierpienia i jeśli...”
Od tego miejsca kilka słów, jakie Małgorzata usiłowała nakreślić, było całkiem nieczytelnych, dalszy ciąg jest ręką Julii Duprat pisanym.
∗ ∗
∗ |
18 lutego.
„Panie Armandzie!
„Od dnia, w którym Małgorzacie zachciało się iść do teatru, jest z nią gorzej. Straciła całkiem głos, następnie możność ruchu w członkach. Co cierpi nasza biedna przyjaciółka, trudno wyrazić! Nie jestem przywykła do tego rodzaju wzruszeń i w ciągłej jestem obawie.
„Jakżebym chciała, żebyś pan był obok nas! W ciągłej jest gorączce, ale czy w gorączce, czy nie — zawsze na jej ustach jest pańskie imię, jeśli może wymówić choćby jedno słowo.
„Lekarz powiedział mi, że już niedługo pożyje. Od czasu, jak jest gorzej, stary książę już nie był.
„Powiedział doktorowi, że ten widok sprawia mu wielką przykrość.
„Pani Duvernoy nie lepiej postępuje. Kobieta ta sądząc, że więcej pieniędzy wyciągnie od Małgorzaty, na której koszcie prawie całkiem żyła, porobiła zobowiązania, których obecnie dotrzymać nie może, a widząc, że jej sąsiadka nie przyda się już na nic, nie odwiedza jej nawet. Cały świat ją opuścił. P. de G. dręczony długami, zmuszony był powrócić do Londynu. Odjeżdżając, przysłał nam nieco pieniędzy, robił co tylko mógł, ale mają subhastować i wierzyciele czekają tylko na jej śmierć, by sprzedaż rozpocząć.
„Chciałam zużytkować moje oszczędności, by temu przeszkodzić, ale woźny powiedział mi, że się to na nic nie zda, prócz tego, są jeszcze inne należności. Ponieważ umrze, lepiej jest zostawić wszystko tak jak jest, niż ratować dla rodziny, której ona nie chciała znać i nie kochała nigdy. Nie możesz pan pojąć, wśród jakiej złoconej nędzy umiera biedna dziewczyna. Wczoraj wcale nie miałyśmy pieniędzy. Okrycia, klejnoty, szale, wszystko zastawione, reszta sprzedana, lub zasekwestrowana. Małgorzata wie, co się koło niej dzieje i cierpi ciałem, umysłem i sercem. Wielkie łzy płyną jej po twarzy tak suchej i bladej, żebyś pan jej nie poznał. Przyrzekłam jej, iż napiszę do pana, gdy ona nie będzie już mogła i piszę obok niej. Patrzy w mą stronę, ale mnie nie widzi, na wzroku wisi już zasłona śmierci, a przecież uśmiecha się i cała jej myśli dusza należą do pana — jestem tego pewna.
„Ilekroć drzwi kto otworzy, oczy jej rozjaśniają się i zdaje jej się, że to pan, a widząc, że się myli, na twarz jej wypływa zwykły smutny uśmiech, zimny pot ją okrywa, a powieki stają się purpurowe”.
∗ ∗
∗ |
19 lutego o północy.
„Smutny dzień dzisiejszy, mój biedny Armandzie! Rano Małgorzata dusiła się, lekarz puścił jej krew i głos jej nieco wrócił. Doktór poradził, by wezwać księdza. Zgodziła się na to i poszedł sam po proboszcza do św. Rocha.
„Tymczasem Małgorzata zawołała mnie do siebie, prosiła bym otworzyła szafę, poczem wskazała mi czepek, koszulę długą, całą obszytą koronkami i rzekła słabym głosem:
— „Chcę umrzeć wyspowiadawszy się, ubierz mnie w te rzeczy, to kokieterya umierającej.
„Poczem ucałowała mnie, płacząc dodała:
— „Mogę mówić, ale kaszlę bardzo, gdy mówię duszę się, powietrza!
„Zalałam się łzami, otworzyłam okno i w jakiś czas potem wszedł ksiądz.
„Wyszłam naprzeciw niego.
„Gdy się dowiedział u kogo się znajduje, lękał się być źle przyjętym.
— „Wejdź śmiało, mój ojcze — rzekłam do niego.
„Był bardzo krótko w pokoju chorej i wyszedł.
— „Żyła jak grzesznica, ale umrze jak chrześcianka.
„W kilka chwil potem powrócił w towarzystwie chłopca, który niósł krzyż i zakrystyana, idącego przed nimi i dzwoniącego dla oznajmienia, że Bóg idzie do konającego.
„Weszli wszyscy trzej do tego pokoju sypialnego, o którego ściany tyle słów się obiło szpetnych, a który dziś był świętem tabernaculum.
„Upadłam na kolana. Nie wiem, jak długo trwało wrażenie, jakie na mnie wywarło to widowisko, lecz wiem o tem, że żadna rzecz ludzka nie mogłaby mnie wzruszyć tak dalece.
„Ksiądz namazał olejem świętym nogi, ręce i czoło umierającej i odmówił krótką modlitwę. Małgorzata gotową była do podróży na łono niebios, gdzie zapewne pójdzie, jeśli Bóg widział jej próby życia i świętość śmierci.
„Odtąd nie wyrzekła już ani słowa i nie zrobiła żadnego ruchu. Dwadzieścia razy sądziłam, że już nie żyje, gdyby nie słaby oddech, co się budził”.
∗ ∗
∗ |
20 lutego, godzina czwarta wieczorem.
„Wszystko się skończyło.
„Małgorzata dziś w nocy około godziny drugiej poczęła konać. Żaden męczennik nie cierpiał tyle, sądząc po jękach, jakie wydawała. Dwa, czy trzy razy, rzucała się po całem łóżku, jak gdyby chciała schwycić gasnące iskry życia.
„Dwa, czy trzy razy także wymówiła pańskie imię, poczem zupełnie umilkła i, wycieńczona, upadła na pościel. Ciche łzy spłynęły jej z oczów i... skonała.
„Wówczas zbliżyłam się do niej, zawołałam na nią, a gdy nie dała znaku życia, zamknęłam jej oczy i pocałowałam w czoło.
„Biedna, droga Małgorzato, chciałabym być świętą, by ten pocałunek polecił cię Bogu.
„Poczem ubrałam ją jak mi kazała, poszłam po księdza do św. Rocha, zapaliłam dwie świece i modliłam się przez godzinę w kościele.
„Pieniądze pozostałe po niej rozdałam ubogim.
„Nie znam dobrze religii, ale zdaje mi się, że dobry Bóg pozna, iż łzy moje były prawdziwe, moje prośby gorące, moja jałmużna szczera i będzie miał miłosierdzie nad tą, co umarła młoda i piękna a nikogo, prócz mnie, nie było, któryby jej zamknął oczy”.
∗ ∗
∗ |
22 lutego.
„Dziś był pogrzeb. Wiele przyjaciółek Małgorzaty przyszło do kościoła. Niektóre serdecznie płakały. Kiedy konwój skierował się ku Montmatre, dwóch mężczyzn się tylko znalazło: hrabia de G., który naumyślnie przyjechał z Londynu i książę, który szedł pieszo przy pomocy dwóch lokajów.
„Piszę to w jej domu, wśród łez i przy lampie smutnie się palącej, obok obiadu, który mi Nina podała, a którego nie jem, choć od dwudziestu czterech godzin nic w ustach nie miałam.
„Życie moje niedługo wytrzyma po tem smutnem wrażeniu, bo i ja nie należę do siebie, podobnie jak Małgorzata i dlatego to panu kreślę wszystkie te szczegóły, bo się boję; gdybyś pan prędko nie wrócił, nie mogłabym ich już oddać panu...”
∗ ∗
∗ |
— Przeczytałeś pan? — spytał mię Armand, kiedy skończyłem czytanie rękopisu.
— Wierzę, coś wycierpiał, mój przyjacielu, jeśli to wszystko, com przeczytał, jest prawdą...
— Ojciec mój potwierdził mi to w swym liście. Rozmawialiśmy jeszcze czas jakiś o smutnej doli dopiero co spełnionej i powróciłem do domu, chcąc cokolwiek odpocząć.
Prudencya zbankrutowała. Powiedziała nam, że Małgorzata była tego przyczyną, że podczas jej choroby pożyczała jej dużo pieniędzy, na które dała kwity jakich nie mogła zapłacić, że Małgorzata umarła, nie oddawszy jej ani długów, ani kwitów, z któremiby przystąpić mogła do spadku w charakterze wierzycielki.
W skutek tej bajeczki, jaką opowiadała wszystkim i dla wytłumaczenia swych interesów, pani Duvernoy wyciągnęła tysiącfrankowy bilet od Armanda, który jej nie wierzył, lecz udawał, że wierzy, tyle miał szacunku dla wszystkiego, co się dotyczyło jego kochanki.
Potem poszliśmy do Julii Duprat, która nam opowiadała smutne wypadki, jakich była świadkiem, lejąc łzy szczere, na wspomnienie przyjaciółki.
Nakoniec poszliśmy na grób Małgorzaty, gdzie pierwsze promienie kwietniowego słońca rozwijały zielone trawy.
Pozostawał Armandowi ostatni obowiązek do spełnienia, to jest połączenie się z ojcem. Chciał, bym i tu mu towarzyszył.
Przybyliśmy do C., gdziem ujrzał pana Duval takim, jakim go sobie wyobrażałem, według portretu nakreślonego przez syna: wielkim, godnym, poczciwym.
Przyjął Armanda ze łzami szczęścia, a mnie uścisnął rękę serdecznie. Dostrzegłem, że uczucie ojcowskie panowało nad wszystkiemi w jego sercu.
Córka jego, Blanka, miała w oczach jakąś przejrzystość, na ustach powagę i czystość, które znamionują, że dusza przepełniona jest świętemi myślami, a z ust wychodzą pobożne słowa. Uśmiechnęła się na widok brata, nie wiedząc, że zdala od niej zalotnica poświęcała swe szczęście na dźwięk jej imienia.
Bawiłem jakiś czas wśród tej szczęśliwej rodziny, zajętej tym tylko, co jej przyniósł serdeczną pociechę.
Powróciłem do Paryża i spisałem te dzieje tak, jak mi je opowiedziano. Mają one jedną niezaprzeczoną zasługę, tę mianowicie, że są prawdziwe.
Z opowiadania tego bynajmniej nie wyprowadzam wniosku, by wszystkie dziewczyny takie, jak Małgorzata, zdolne były do tego co ona; daleki jestem od tego, ale mam przeświadczenie, że jedna z nich doświadczyła w swem życiu poważnej miłości, że cierpiała i umarła dla niej. Opowiedziałem czytelnikowi to, o czem się dowiedziałem, a co było moim obowiązkiem.
Nie jestem apostołem występku, ale będę echem wszelkiej niedoli, jeżeli usłyszę płacz i prośbę.
Dzieje Małgorzaty są wyjątkiem — powtarzam.
Lecz gdyby one były powszechne, nie wartoby było o nich pisać...