Dama kameliowa/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dama kameliowa |
Wydawca | Księgarnia K. Fiszlera |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame aux camélias |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W trzech pierwszych listach ojciec niepokoił się mojem milczeniem i pytał o przyczynę, w ostatnim dawał mi poznać, że wie o zmianie trybu mego życia i zapowiadał blizki swój przyjazd.
Miałem zawsze dla mego ojca wielki szacunek i szczere uczucie. Odpisałem mu więc, że mała wycieczka była przyczyną mego milczenia i prosiłem go, by mnie zawiadomił o dniu swego przyjazdu, bym był gotów na jego przyjęcie.
Dałem mojemu służącemu adres wsi, nakazując mu, ażeby mnie natychmiast zawiadomił o przyjeździe ojca, poczem pojechałem do Bougival.
Małgorzata czekała na mnie w drzwiach ogrodu.
Wzrok jej wyrażał niespokojność. Rzuciła mi się na szyję i nie mogła się wstrzymać od zapytania:
— Czy widziałeś się z Prudencyą?
— Nie.
— Byłeś dość długo w Paryżu?
— Zastałem listy od ojca, na które wypadało mi odpisać.
W chwilę później weszła Nina okropnie zmęczona. Małgorzata wstała i pobiegła ku niej, mówiły coś po cichu.
Gdy Nina wyszła, Małgorzata, siadając przy mnie i biorąc mnie za rękę, rzekła:
— Dlaczego mnie zwodzisz? Byłeś u Prudencyi!
— Któż ci to powiedział?
— Nina.
— A zkądże ona wie o tem?
— Śledziła cię.
— Czy kazałaś jej mnie śledzić?
— Tak. Sądziłam, że ważna bardzo przyczyna zmusza cię do jechania do Paryża, ciebie, coś mnie nie opuszczał ani na chwilę od czterech miesięcy; obawiałam się, czy ci się nie przydarzyło jakie nieszczęście, lub czy nie chcesz odwiedzić jakiej innej kobiety.
— Dziecko!
— Teraz jestem spokojną; wiem coś robił, lecz nie wiem co ci powiedziano.
Pokazałem Małgorzacie listy mego ojca.
— Ja nie o to się pytam, ale chcę wiedzieć, po co chodziłeś do Prudencyi?
— Żeby ją odwiedzić.
— Kłamiesz, mój drogi.
— No!... chodziłem po to, żeby się dowiedzieć, czy konie są już zdrowe i czy jeszcze potrzebuje twych kaszmirów i klejnotów.
Małgorzata spłonęła, lecz nic nie odrzekła.
— I — mówiłem dalej — dowiedziałem się coś zrobiła z końmi, kaszmirami i brylantami.
— Czy mi to wyrzucasz?
— Wyrzucam ci, żeś nie zażądała odemnie tego, czego ci było potrzeba.
— W związku takim jak nasz, jeżeli kobieta czuje w sobie jeszcze choć trochę godności, powinna raczej wszelkie ponieść ofiary, niż żądać pieniędzy od swego kochanka i nadawać swej miłości charakter sprzedajny. Kochasz mnie, jestem tego pewna, ale nie wiesz jak słabe są nici, co wiążą miłość dla takiej jak ja dziewczyny. Któż to wie? Może pewnego dnia zmęczony i znudzony, widziałbyś w naszym związku interes zręcznie prowadzony. Prudencya jest paplą! Po co mi konie? Robię oszczędność sprzedając je, mogę się bez nich obejść doskonale, a nic na nie nie wydaję przynajmniej; jeśli mnie kochasz, a ja tego chcę tylko, będziesz mnie kochał i bez koni, bez kaszmirów i brylantów.
Wszystko to powiedziane było tonem tak naturalnym, że słuchając miałem łzy w oczach.
— Ale moja dobra Małgorzato — rzekłem, ściskając z miłością rękę mej kochanki — wiedziałaś przecież, że kiedyś się dowiem o tej ofierze, a w chwili, gdy się o tem dowiem, nie zezwolę na to więcej.
— Dlaczego?
— Dlatego, drogie dziecię, że nie spodziewałem się, żeby uczucie, jakie masz dla mnie, pozbawiać cię miało twych klejnotów. I ja także nie chcę, ażebyś w chwili zmęczenia lub nudy, pomyślała sobie, że żyjąc z innym mężczyzną, nigdyby do tego nie przyszło i byś sobie nie wyrzucała, choćby przez jedną chwilę stosunku ze mną. Za kilka dni zostaną ci zwrócone twe konie, brylanty i kaszmiry. Są ci one równie potrzebne, jak powietrze i może to jest śmiesznem, ale bardziej cię kocham wśród zbytku, niż wśród prostoty.
— Więc mnie już nie kochasz?
— Szalona!
— Gdybyś mnie kochał, pozwalałbyś mi się kochać tak, jak mnie się podoba, gdy tymczasem ty widzisz zawsze we mnie dziewczynę, dla której zbytek jest rzeczą konieczną i której czujesz się w obowiązku płacić. Wstydzisz się przyjmować odemnie dowody mej miłości. Pomimowoli, myślisz o dniu, w którym przyjdzie ci opuścić mnie i starasz się po za granicę wszelkiej wątpliwości, wynieść twą delikatność. Masz racyę, mój przyjacielu, ale ja spodziewałam się czegoś lepszego.
To mówiąc, Małgorzata chciała się podnieść, lecz ją wstrzymałem i rzekłem:
— Chcę, żebyś była szczęśliwą i żebyś nie mogła mi nic wyrzucać, otóż i wszystko.
— Więc trzeba nam się rozłączyć!
— Dlaczego, Małgorzato? Któż może nas rozłączyć — zawołałem.
— Ty, co nie chcesz zezwolić na to, bym zrozumiała twą pozycyę, a chcesz bym zachowała swoją, ty, co pragnąc utrzymać mnie wpośród zbytku, w którym dotąd żyłam, pragniesz zarazem, żeby się odległość moralna między nami wcale nie zmniejszyła; ty wreszcie, który nie uważasz mojej miłości za bezinteresowną o tyle, byś mógł dzielić ze mną swój majątek, z którego moglibyśmy żyć szczęśliwie i wolisz się rujnować, niewolniku śmiesznego przesądu. Czy sądzisz, że ja na równi stawiam powóz i klejnoty z twoją miłością? Czy sądzisz, że szczęście dla mnie polega na próżnostkach, które wystarczają dla tych, które nic nie kochają, lecz które w chwili miłości, stają się niczem? Zapłacisz moje długi, obciążysz swój majątek i w końcu utrzymasz mnie. Lecz jak długo to potrwa? Dwa lub trzy miesiące, a wówczas zapóźno będzie rozpoczynać takie życie, jakie ci proponuję, gdyż wówczas będziesz zmuszony przyjmować wszystko odemnie, czego człowiek honoru nie robi. Gdy tymczasem dzisiaj masz ośm do dziesięciu tysięcy franków renty, z czego moglibyśmy żyć. Sprzedam to co zbytkowne, a sama ta sprzedaż przyniesie mi dwa tysiące liwrów na rok. Najmiemy malutkie a piękne mieszkanie dla nas dwojga tylko. Lato przepędzimy na wsi, wprawdzie nie w takim jak ten domu, ale w malutkim domku, wystarczającym dla dwóch osób. Jesteś niezależny, ja jestem wolna, jesteśmy młodzi — w imię nieba, Armandzie, nie rzucaj mnie napowrót w życie, jakie niegdyś pędziłam.
Nie mogłem odpowiedzieć, łzy wdzięczności i miłości rosiły mi oczy i rzuciłem się w objęcia Małgorzaty.
— Chciałam — mówiła — wszystko urządzić, nic przed tobą nie mówiąc, zapłacić wszystkie moje długi i przygotować nowe mieszkanie. W październiku powrócilibyśmy do Paryża i wszystkoby się wykryło, lecz ponieważ Prudencya opowiedziała ci to, trzeba żebyś wprzód się na to zgodził, na co miałeś się zgodzić później. Czy mnie kochasz dosyć za to?
Niepodobna było oprzeć się takiemu poświęceniu.
Ucałowałem ręce Małgorzaty gorąco i rzekłem:
— Zrobię wszystko, co zechcesz.
To więc, co ona postanowiła, miało wejść w wykonanie.
Wówczas wpadła w szaloną wesołość, tańczyła, śpiewała, opowiadała jak będzie wyglądało nowe mieszkanie, radząc mi się, w której stronie miasta go wynająć i jak urządzić.
Widziałem ją szczęśliwą i dumną z tego postanowienia, które zdawało się zbliżać nas stanowczo do siebie.
Co do mnie, nie chciałem pozostać w tyle.
W jednej chwili rozstrzygnąłem moje życie. Obliczyłem mój majątek i przekazałem Małgorzacie rentę pochodzącą od mej matki, a która wydawała mię się aż nadto niedostateczną do wynagrodzenia za ofiarę, jaką przyjmowałem.
Pozostawało mi pięć tysięcy franków pensyi, którą mi dawał ojciec i cokolwiekby się stało, pensya ta równie wystarczała mi na życie.
Nie powiedziałem Małgorzacie ani słowa o mojem postanowieniu, przekonany, że odrzuciłaby ten dar.
Renta ta oparta była na hypotece sześdziesięciu tysięcy franków pewnego domu, którego nigdy w życiu nie widziałem. Wszystko, co wiedziałem, było to, że każdego kwartału notaryusz mego ojca, stary przyjaciel naszej rodziny, składał mi za pokwitowaniem siedmset piędziesiąt franków.
W owym dniu, w którym przyjechałem z Małgorzatą do Paryża dla szukania mieszkania, pobiegłem do tego notaryusza i zapytałem się go, w jaki sposób można będzie na inną osobę przelać ową rentę.
Zacny ten człowiek sądził, żem zrujnowany i zapytał mi się o przyczynę tego postanowienia. Ponieważ wcześniej czy później miałem mu powiedzieć na czyją korzyść robię ten dar, wolałem mu zaraz to opowiedzieć.
Nie robił mi żadnych uwag, na jakie mu jego pozycya notaryusza i przyjaciela pozwalała, lecz zapewnił mnie, że zajmie się urządzeniem wszystkiego jak najlepiej.
Zaleciłem mu naturalnie jak największy sekret względem mego ojca i pobiegłem do Małgorzaty, oczekującej mnie u Julii Duprat, gdzie wolała wstąpić, niż do ciągle moralizującej Prudencyi.
Poczęliśmy oglądać mieszkania. Wszystkie, cośmy widzieli, Małgorzata uważała za zbyt drogie, a ja za proste. Nakoniec zgodziliśmy się i najęliśmy w cyrkule najspokojniejszym Paryża mały pawilon, oddzielony od domu głównego.
Po za tym pawilonem rozciągał się prześliczny ogród należący do niego, otoczony murem dość wysokim na to, by nas oddzielił od sąsiadów, nie ograniczając przecież widoku.
Było to lepiej, niż się spodziewałem.
Udałem się do siebie, by pożegnać się z mojem mieszkaniem. Małgorzata tymczasem poszła do jakiegoś urzędnika, który, jak mówiła, zrobił już to dla jednej z jej przyjaciółek, o co ona go będzie prosić.
Powróciła na ulicę Provence zachwycona. Człowiek ten przyrzekł jej zapłacić wszystkie długi, dać jej kwity i jakie dwadzieścia tysięcy franków za jej meble.
Widziałeś jak poszła licytacya i że ten poczciwy człowiek zyskał na niej trzydzieści tysięcy franków.
Odjechaliśmy weseli do Bougival, nie przestając rozmawiać o naszych projektach na przyszłość, które co chwila w różowych kolorach nam się przedstawiały.
W tydzień potem, siedzieliśmy przy śniadaniu, gdy Nina dała mi znać, że służący mój czeka na mnie.
Kazałem mu wejść.
— Panie — rzekł mi — pański ojciec przyjechał do Paryża i prosi, byś się pan natychmiast udał do siebie, gdzie cię czeka.
Wiadomość ta była rzeczą najprostszą w świecie, a jednakże Małgorzata i ja spojrzeliśmy na siebie.
Przewidywaliśmy nieszczęście w tym wypadku.
Nie dała mi jednak poznać jeszcze wrażenia, kiedy biorąc ją za rękę rzekłem:
— Nie lękaj się niczego.
— Wracaj jak można najprędzej — szeptała Małgorzata, całując mnie — będę czekać na ciebie u okna.
Posłałem Józefa, by powiedział ojcu, że zaraz przybędę.