<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dawid Copperfield
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. David Copperfield 1849-1850
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV. MIŁOŚĆ.

Po tych wieściach czułem się bardzo zgnębiony. Przez kilka dni byłem niezdolny do pracy, ale młodość, nowe wrażenia, czas i siła woli wracały mi powoli spokój i nadzieję. Ania rozumie dobrze położenie, Ania zrobi wszystko, co jest w ludzkiej mocy, musimy wierzyć przecież w triumf sprawiedliwości. To jest potrzebą duszy i do tego człowiek powraca nawet po zupełnem rozbiciu.
Tymczasem listy Ani były spokojne i miłe, nie wspominała o rzeczach drażliwych, więc też chętnie wmawiałem sobie, że niebezpieczeństwo będzie zażegnane.
Czułem jednak ogromną pustkę i samotność, pragnąłem i potrzebowałem towarzystwa, a nie było jakoś nikogo, z kim mógłbym się zbliżyć serdecznie, otwarcie. Steerforth wyjechał, babka i Ania daleko.
Przypomniał mi się Traddles i postanowiłem go odwiedzić, ale nie miałem adresu. Spotkaliśmy się wreszcie kiedyś na przechadzce i tak szczerze ucieszyłem się jego widokiem, że zrobiło mu to przyjemność.
Naturalnie rozmowa zaczęła się znowu od wspomnień, lecz wkrótce przeskoczyła na chwilę obecną. Traddles pracował także u rejenta, ale ponieważ za mnie babka opłaciła wymaganą przez prawo sumę, otrzymałem miejsce korzystne, to jest przynoszące mi już pewien dochód. Traddles był ubogi, pracował prywatnie i zarabiał niewiele. Nie wiodło mu się w życiu, tak samo jak w szkole. Mówił o tem bez skargi, jak o własnej winie. Nie umiał iść przebojem. Nieśmiały i łagodny, nie umiał się bronić, pozwalał się często wyzyskiwać.
Chciałem go odwiedzić, zastanowił się, nim podał adres.
— Widzisz — rzekł — nie proszę cię do kancelarji, bo ją mamy we czterech, żeby taniej kosztowała, a mieszkanie... hm, bardzo skromne.
Rzeczywiście zajmował maluśki pokoik w oddalonej, wąskiej i brudnej uliczce. Lecz pokoik był czysty. Sprzęty najniezbędniejsze, zamiast łóżka sofa, w kącie coś osłoniętego prześcieradłem.
Mimowoli rzucałem ciekawe spojrzenie w tę stronę, a Traddles się rumienił. Wkońcu zwichrzył ręką swą bujną czuprynę, uśmiechnął się i westchnął. Z miłością spojrzał znowu na zasłonięty przedmiot, wreszcie delikatnie, lekko drżącą ręką zdjął płótno. Ujrzałem mały stolik z marmurowym blatem i wazonik do kwiatów.
Wyznał mi ze wzruszeniem, że jest zaręczony z córką pastora na prowincji. Do małżeństwa daleko, gdyż oboje biedni, lecz potrochu gromadzą drobne rzeczy na przyszłe gospodarstwo. Ten „prześliczny“ wazonik kupiła sama Zosia podczas bytności w Londynie, stolik nabył tanio przypadkiem. Obu przedmiotów dotykał z pieszczotą: były zadatkiem szczęścia.
Zaczęliśmy mówić o szkole, kolegach, jeden z nich mu dopomógł do znalezienia pracy u rejenta, miał zajęcieċ w paru dziennikach, dostarczając im specjalnych wiadomości, pomagał autorowi „Nowej encyklopedji“, nie pogardzał drobnym dochodem, oszczędzał i gromadził środki na przyszłość.
— Tylko — szepnął z westchnieniem, burząc zwichrzoną czuprynę — niezawsze mam dość woli wobec ludzkiej biedy. Mam tu zacnych sąsiadów, bardzo poczciwi ludzie, stołują mię niedrogo, ale... ale... jakże nie poratować, jeżeli ktoś tonie? Wprawdzie państwo Micawber bywają często lekkomyślni, ale są tak poczciwi...
— Micawber? — powtórzyłem zadziwiony. — Tęgi, łysy, czworo dzieci?
— Znasz ich?
— Od bardzo dawna. Niegdyś i mój gospodarz. Z przyjemnością zobaczę ich znowu.
Traddles zapukał w ścianę w sposób umówiony, a potem wyszedł na korytarz i słyszałem, że mówił coś głośno. Za chwilę p. Micawber stanął we drzwiach, z laseczką i lornetką, elegancki.
— Nie wiedziałem — zaczął, kłaniając się zdziwiony — że pan nie sam.
— Jak się pan miewa, panie Micawber — zawołałem, wyciągając do niego obie ręce.
Ujął je prawą ręką, obciągając jednocześnie kamizelkę i poprawiając kołnierzyk. Patrzył na mnie uważnie, lecz widoczne było, że mnie nie może poznać.
— Bardzo dziękuję, mam się, jak zawsze, do usług.
— A jak się ma pani Micawber? A dzieci? Tyle lat!
— I te same dawne kłopoty, los nie raczył dotąd uśmiechnąć się do mnie. Lecz doprawdy... Nie!... Czyżby...
— Copperfield.
— Czy podobna! Co za radość dla żony! — wołał, wstrząsając mocno moje ręce. — Przyjaciel od lat tylu i wspólnik niedoli! Ależ się pan zmienił! Widziałem cię dzieckiem. Kiedyż to raz ostatni?
— W Canterbury — podpowiedziałem.
— Tak, w Canterbury — westchnął — przypominam sobie: jedna ze stacyj zwodniczej nadziei. Ale pozwól, że uprzedzę zaraz żonę, jakie ją czeka spotkanie.
Wkrótce ukazała się pani Micawber, zawsze blada, mizerna i bardzo wzruszona, ściskali mię za ręce, zapraszali na obiad. Wymówiłem się łatwo, zapraszając ich wzamian do siebie wraz z Traddlesem w niedzielę. Przyjęli bardzo chętnie zaproszenie i, nim odszedłem, usłyszałem jeszcze, że p. Micawber stale poszukuje miejsca, odpowiadającego niepospolitym jego zdolnościom, że ludzie zaślepieni nie umieją go ocenić, że ich długi gnębią jak zawsze, że rodzina niechętnie i niedostatecznie popiera ich w tej ciężkiej walce, a nadzieja lepszego jutra, choć co chwila nową zapala jutrzenkę, zawsze przedwcześnie gaśnie i rani zawodem ich serca.
Zauważyłem teraz, że państwo Micawber wyrażają się stylem bardzo patetycznym, pełnym kwiecistych przenośni i zwrotów. Chwilami wydawali mi się wprost dziecinni, „stare dzieci“, pomimo to byli dla mnie sympatyczni, gdyż zostawili dobre wspomnienie przeszłości, a przytem w ciężkiem życiu nie tracili odwagi i kochali się szczerze.
Z prawdziwą przyjemnością myślałem o niedzieli i zaproszonych gościach. Chciałem przyjąć ich najserdeczniej, lecz nauczony smutnem doświadczeniem, prosiłem gospodyni tylko o usmażenie kotletów i kartofli, a sam kupiłem szynkę, rybę, ser, owoce, trochę ciastek, butelkę wina i byłem spokojny, że moje dobre chęci zostaną ocenione.
Wprawdzie w ostatniej chwili gospodyni dla nieznanych przyczyn zgrymasiła i przysłała na górę kotlety surowe, szynka była trochę słona, ryba cokolwiek sucha, ale pani Micawber nie pozwoliła mi rozpaczać. Ze zręcznością i wprawą zajęła się moją maszynką, usmażyła kotlety, przyprawiła rybę, wszystko było wyborne, smakowało nam wyśmienicie i jedliśmy z prawdziwym apetytem. Wino nie zaszkodziło nikomu, czarna kawa miała wielkie powodzenie, a pan Micawber przyrządził nam wazę doskonałego ponczu, co było jego specjalnością.
Rozmawialiśmy o babce, Steerforcie, czasach szkolnych, pani Micawber dziękowała Opatrzności za moje powodzenie, którego naturalnie nie mogła przewidzeć przed laty, potem — rzecz prosta — jako rażący kontrast wystąpiło niepowodzenie jej małżonka, brak uznania jego zdolności, tysiączne zawody, obojętność i ciemnota społeczeństwa, która trwoni w ten sposób własne skarby. Zwierzyła się nakoniec ze swego zamiaru ogłoszenia w pismach o genjalnym pracowniku, poszukującym odpowiedniej pracy. Pan Micawber przyjął pomysł ze skromnością, przyznając się, że w razie szczęśliwego zwrotu w domowych sprawach upatrzył już miły domek na jednej z ładnych ulic, dotąd pragnąłby się przenieść z rodziną. Po chwili jednak oświadczył z tragicznym wyrazem, że stoi nad przepaścią i w ciszy grobu widzi jedyne schronienie przed burzą.
Łatwo się było domyślić, że grozi mu znowu więzienie dla niewypłacalnych dłużników. Traddles słuchał z głową spuszczoną. Zrozumiałem, że i jego oszczędności zagrożone zostały, lecz — jakaż na to rada? Czy jest rada?
Pomimo to byliśmy znów w dobrym humorze i, zdając sobie sprawę z beznadziejnej lekkomyślności tych ludzi, miałem dla nich zarazem najszczersze współczucie i sympatję. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie i brakowało mi tych gości w mojej pustce.
W tem spostrzegłem na biurku list p. Micawbera, który przyniósł widocznie z sobą. Jak zwykle był tragiczno-patetyczny.

Panie! — (Nie śmiem Cię nazwać Copperfieldem!)

Nie wątpię, że w Twem sercu znajdzie smutne echo wieść gorzka, że mi grozi zguba nieuchronna. Te słów kilka są właściwie pożegnaniem. Człowiek bez uczuć ludzkich jest w posiadaniu dokumentu, który pogrąży w nicość tak niżej podpisanego, jak przezacnego członka prześwietnej izby sądowej, Tomasza Traddlesa, któremu winien jestem 24 f. 4 sz. 9½ d.

Przyjm więc, drogi przyjacielu, ostatni uścisk dłoni od człowieka, którego przysypie wkrótce szara ziemia.
Wilkins Micawber

Zasmuciłem się za Traddlesa, któremu widocznie groziła licytacja skromnych jego ruchomości. Postanowiłem pomówić z nim o tem.
Odwiedziłem Traddlesa i przyznał się do podpisania dwu weksli Micawbera. Groziła mu rzeczywiście licytacja. Przyrzekł sobie, że odtąd zamknie pieniężne stosunki z sąsiadem, któremu dostarczał stale łatwej pracy kopjowania, przepisywania. Lecz Micawber wykonywał ją niedbale, jako nieodpowiednią dla niego, lekceważył i zaniedbywał, a nie ograniczał wydatków na drobne przyjemności życia, które miały osładzać smutną egzystencję rodziny.
Dnia pewnego zjawił się Steerforth, wesoły, uśmiechnięty, bardzo zadowolony, gdyż wyjeżdżał na czas jakiś zagranicę, czego oddawna pragnął. Opowiadał o sobie i swoich rozrywkach, śmiał się, przypominając niefortunną bibkę, zwłaszcza, że zauważył moje pomieszanie, nazywał mię stokrotką i fiołkiem.
Chciałem zmienić przedmiot rozmowy i zawołałam żywo:
— Wiesz, odnalazłem jeszcze jednego kolegę, zgadnij kogo.
— Ani myślę łamać sobie głowy — oświadczył wesoło. — Z Salem House? Nic tam nie było porządnego.
— Złoty chłopiec!
— Wątpię. Daleko prędzej golec i zapewne nudny.
— Traddles! — zawołałem z triumfem.
— Traddles? Cóż to za jeden?
— Traddles. Nie pamiętasz? Pokutował za innych i miał najlepsze serce. Taki wysoki, blondyn.
— Aha, wiem. To ten chłopiec. Niedołęga. Gdzieżeś go u licha, wygrzebał?
Stanąłem gorąco w obronie Traddlesa, Steerforth parę razy ziewnął, spytał, czy nie mam wina, napił się czarnej kawy, lecz nie został na wieczór, bo się z kimś umówił. Zapowiedział mi tylko, że mię zabierze do matki na ostatnie dni pożegnania, gdyż w mojem towarzystwie będzie mu weselej w domu.
— Z mamą nie mam o czem rozmawiać — zwierzył mi się. — Zanadto mię kocha, wszystkiego się lęka i zawsze gotowa do płaczu. Przydasz mi się bardzo, Fiołku.
Było mi trochę dziwnie, ale nie śmiałem odmówić. Przestrogi Ani tkwiły mi w pamięci, lecz kochałem Steerfortha i nawet wyrzucałem sobie, że sądzę go w ukryciu. Próbowałem nawet rozmawiać poważnie, tylko bez powodzenia; Steerforth ziewał i zaczynał o czem innem.
To się zmieni — myślałem. On taki rozumny. Powróci z zagranicy dojrzałym człowiekiem. Cóż mu zarzucić mogę? Że się bawi? Jest młody, piękny, wesoły, bogaty, używa życia. Tak go wychowali.
Nie wiem, czy z powodu tych uczuć i myśli żegnałem go z dziwnie bolesnem uczuciem. Ścisnęło mi się serce i łzy miałem w oczach, jakgdybym miał go więcej nie zobaczyć. Zdawało mi się, że on także był wzruszony, chociaż nie chciał tego okazać.
Po wyjeździe Steerfortha czułem się znowu samotny, Traddles mi nie wystarczał, do czegoś tęskniłem, kogoś mi brakowało, może Ani. Pisałem do niej listy długie i serdeczne, lecz to nie zastępowało mi rozmowy.
Któregoś dnia pan Spenlow, rejent, pod którego kierunkiem pracowałem, zaprosił mię do siebie na niedzielę. Miał podmiejską willę w ładnej okolicy, więc pojechałem chętnie, tembardziej, iż było to pewne wyróżnienie. W drodze opowiadał mi o swojej córce, która nie miała matki, więc tem goręcej ją kochał i pragnął wypełnić jak najlepiej rodzicielskie swe obowiązki.
Zajechaliśmy przed dom bardzo piękny z dużym ogrodem, otoczonym sztachetami, przez które widać było kwietne klomby, aleje, cieniste altanki i malownicze grupy najrozmaitszych drzew.
Weszliśmy do obszernej sieni, gdzie służący zabrał od nas płaszcze. W sąsiednim pokoju słychać było głosy i jakby wesołe szczekanie. Pan Spenlow sam otworzył drzwi przede mną i stanąłem w progu olśniony, prawie nie rozumiejąc, co się ze mną dzieje.
Anioł, tak, to był anioł. Byłbym przysiągł, że miała skrzydła. Ale widziałem głównie bławatkowe oczy i pierścienie złotych włosów koło twarzy, jasnej jak promień słońca, uśmiechniętej.
— Pan Trotwood-Copperfield, córka moja, Dora.
Dora! Zagrała mi w uszach muzyka najpiękniejszą melodję.
Bo czyż można wymarzyć słodsze imię?
Cały wieczór i dzień następny byłem jakgdyby we śnie. Widziałem tylko Dorę, słyszałem głos Dory, zakochałem się w niej gwałtownie, bez ratunku. Nietylko ona, i jej ojciec wydawał mi się bóstwem, jej piesek nadziemską istotą.
Nie wiem, co mówiłem w ciągu tej niedzieli, gdyż zaledwie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Teraz zrozumiałem, do czego tęskniłem, jakiem marzeniem serca była dla mnie Dora, i oddałem się cały tej miłości, upojony widokiem ślicznego dziewczęcia.
Ocknąłem się cokolwiek dopiero w Londynie i teraz stanęło mi w myśli pytanie, kiedy ją ujrzę znowu.
Na szczęście przypadały wkrótce imieniny Dory, miało być wiele gości i pan Spenlow zaprosił mię także.
Więc zobaczę ją znowu! W dzień imienin! Wcześniej niż inni goście, gdyż miałem pozwolenie zjawić się w willi od rana.
Wynająłem sobie rumaka, aby przyjechać konno, kupiłem najpiękniejszy bukiet, jaki znalazłem w sklepie, a jednocześnie pocztą wysłałem bombonierkę najlepszych cukierków.
W wigilję dnia otrzymałem bilecik:
„Za pozwoleniem ojca przypominam panu o niedzieli. Oczekujemy. Dora“.
Naturalnie, że pachnący ten papierek okryłem pocałunkami i umieściłem w osobnej kopercie na piersiach.
Wyjechałem za wcześnie, więc zbaczałem z drogi, ażeby się nie zjawić w niewłaściwej porze, a czas jak na złość wlókł się tak powoli, że nie mogłem doczekać się południa.
Ujrzałem ją w ogrodzie przez sztachety. Na złotych włosach miała słomiany kapelusz, a błękitna sukienka otaczała ją lekkim obłokiem.
Wkrótce stanąłem przed nią i podałem bukiet, prawie niezdolny przemówić.
— Ach, jakie śliczne kwiaty! — zawołała. — Dziękuję panu! Bardzo lubię kwiaty. Powąchaj, Gip! — dodała, podsuwając bukiet maleńkiemu pieskowi, który jej nie odstępował.
Piesek kichnął, szczeknął i odwrócił głowę, a Dora ze śmiechem podsuwała mu kwiaty pod mordkę. Rozdrażniony porwał jeden z nich zębami i zaczął go szarpać na ścieżce.
— Biedny kwiatek! — zawołała z żalem Dora, usiłując wydrzeć pieskowi nieszczęśliwą zdobycz, i tak czule piastowała poszarpane szczątki, iż żałowałem prawie, że Gip nie rzucił się na mnie.
O czem rozmawialiśmy? Któżby mógł powtórzyć? Upływały godziny niby chwile. Dora śmiała się często, Gip mruczał na mnie z gniewem, ale dostał po nosku, potem nastąpiła zgoda: Dora niosła Gipa, a ja prowadziłem Dorę, i szliśmy po cienistych alejach ogrodu, i było nam tak dobrze i wesoło.
Po południu przybyło liczne towarzystwo, następnie powozami wybraliśmy się wszyscy do pobliskiego lasku, rozłożono na trawie podwieczorek, były gonitwy, śpiewy, gry, spacer i tańce. Powiedziałem Dorze, że jest królową zabawy, powiedziałem, że jest piękniejsza od anioła, powiedziałem jej, że ją kocham.
I nie gniewała się o to. Więc będzie moją żoną. Tylko naturalnie muszę mieć dla niej przedtem dach nad głową, muszę stanąć na własnych nogach.
Nie mówiliśmy o tem, bo i poco? Czyż nie dosyć, że kocham i jestem kochany? Nie poszliśmy jednak z wyznaniem do ojca, bo trochę rozumiałem, że dzisiaj za wcześnie, przytem miałem wrażenie, że zapraszając mię do swego domu, pan Spenlow przez to samo upoważniał moje nadzieje. Dora też uważała, że tak jest najlepiej. Nie kryjemy się przecież. Ojciec na nas patrzy i patrzy srogie oko opiekunki.
Opiekunki? Niewiele Dora sobie z niej robiła i niecierpi jej z całego serca, czemu nie mogę się dziwić, ponieważ tą opiekunką jest dobrze mi znana miss Murdstone. Wobec Dory musi panować nad sobą, bo to przecież ukochana jedynaczka, wobec mnie zaniechała kroków nieprzyjaznych, co świadczy, iż uznała, że mam w tym domu pewne przywileje. A zatem? Pocóż formalności? Do ojca pójdę, gdy uzyskam stopień i zostanę wreszcie adwokatem.
Tyle jest szczęścia w życiu i świat taki piękny! Napisałem szczerze o wszystkiem do Ani, zawiadomiłem babkę o moich zamiarach, zwierzyłem się Traddlesowi, pożyczyłem panu Micawber pieniędzy, kochałem wszystkich ludzi i gotów ich byłem przycisnąć do serca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.