Demon Wody Ognistej/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Demon Wody Ognistej |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 29.8.1938 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Matt Shepard, który pełnił obowiązki szeryfa w Bloosom Range wpadł jak bomba do pokoju Dzikiego Billa Hickocka w hotelu „Pod Orłem“.
— Słuchaj, chłopie!... — zawołał zgorączkowany. — Przed chwilą dowiedziałem się, że Tim Benson opuścił miasto!
Dziki Bill zerwał się na równe nogi.
— Skąd wiesz? — zawołał. — Kto ci to powiedział?...
— Barney, chłopiec stajenny...
— Dlaczego zawiadomił cię dopiero teraz?
— Sam zorientował się zbyt późno. Powiada, że ten staruszek który wyjechał wraz z Verą Bright, to właśnie Benson.
— Trzeba uprzedzić Buffalo Billa.
— Gdzie on jest?
— Dość daleko, w okolicy Stag Mountain.
— Do pioruna! Czy zdążysz na czas?
Hickock nie zdążył już odpowiedzieć. Jednym skokiem znalazł się przed domem, pobiegł jak strzała w kierunku stajni i po chwili mknął już z szybkością wichru w kierunku Stag Mountain. Po pewnym czasie zwolnił jednak biegu, gdyż kurz, unoszący się nad drogą świadczył, że znajduje się w pobliżu dyliżansu.
— Benson pozna mnie odrazu... — pomyślał Dziki Bill.
Nie namyślając się długo skręcił w bok i pogalopował naprzełaj, poprzez skały i pagórki. Od czasu do czasu patrzył na zegarek i obliczał, czy uda mu się napotkać Buffalo Billa zanim dyliżans dotrze do Stag Mountain.
Wreszcie dotarł do wejścia do kanionu i wpadł w wąwóz w dzikim galopie. Z radością stwierdził, że przybył na miejsce przed dyliżansem.
Nagle z krzaków błysnęła lufa karabinu i znajomy głos zawołał:
— Jeszcze chwila, a wpakowałbym ci w głowę porcję ołowiu! Dokąd tak pędzisz, do stu tysięcy grzechotników!
Dziki Bill zatrzymał konia.
— Nick! — zawołał. — Gdzie Cody?
— Jestem! — zawołał Buffalo Bill, wynurzając się z zarośli.
— Mam nowiny!.. — zawołał zdyszany Hickock.
— Mów prędzej — rzekł Król Granicy.
— Benson jest w dyliżansie!
— Do pioruna! — zawołał baron van Schnitzenhauser, który znajdował się w towarzystwie wywiadowców. — Kto ci to powiedział?
— Shepard dowiedział się od chłopca stajennego i natychmiast przybiegł do mnie z tą nowiną.
— Czy Benson jest sam? — zapytał Buffalo Bill.
— Nie. Vera Bright jedzie tym samym dyliżansem.
— Na stanowiska! — zakomenderował Buffalo Bill. — Dyliżans powinien tu być za pięć minut.
Kanion doskonale nadawał się jako miejsce na zasadzkę. Był bardzo wąski i otoczony ze wszystkich stron wysokimi i stromymi ścianami skalnymi. Dlatego też był zwykle ulubionym miejscem Tima Bensona, który tu urządzał zasadzki na dyliżanse.
Zaledwie przyjaciele ukryli się pomiędzy skałami i krzewami na brzegu wąwozu, w pobliżu dał się słyszeć turkot kół dyliżansu, tętent kopyt końskich i głos Hanka Elmore, który śpiewał na całe gardło, aby sobie dodać animuszu. Woźnica nie był tchórzem, ale przeprawa przez ten diabelski wąwóz nie należała do rzeczy przyjemnych.
Dotychczas wszystko było w porządku. Hank Elmore modlił się w duchu, aby Benson nie zjawił się nagle z po za jakiejś skały, a jednocześnie śpiewał jak najgłośniej umiał.
Należy stwierdzić, że Elmore miał głos raczej donośny niż melodyjny, ale to nie przeszkadzało mu w jego popisach wokalnych. Wywiadowcy ukryci za skałami słyszeli wyraźnie słowa piosenki:
Rudy Pies z Santa-Fe
grał raz ze mną w karty.
Łajdak chciał okpić mnie,
to nie były żarty!...
Turkot kół było już słychać przy samym wejściu do kanionu. Hank Elmore ujął cugle w obie ręce i popędzał konie co sił, ryzykując rozbicie dyliżansu o skały w ciasnym przejeździe. Woźnica który drżał w tej chwili ze strachu, nie przestawał śpiewać na cały głos. Echo roznosiło i powtarzało wśród skał słowa piosenki:
Rudy Pies z Santa-Fe
tańczył z piękną Molly...
W tej samej chwili śpiew zamarł na ustach Hanka Elmore i przekształcił się w nieartykułowany okrzyk przerażenia. Po obu stronach drogi woźnica ujrzał sine lufy karabinów, które wymierzone były wprost w jego głowę. Kurczowo ściągnął cugle i mruknął:
— Do stu piorunów!... Tego jeszcze brakowało... Czy nigdy już nie zaznam spokoju na tej przeklętej drodze?
W tej samej chwili z za skał ukazało się szerokoskrzydłe sombrero Buffalo Billa.
— To pan, Cody? — zawołał z radością Hank Elmore. — Dlaczego....
— Nie bój się, przyjacielu — rzekł spokojnie Buffalo Bill. — Do ciebie nie mamy nic. Mamy tylko pewną sprawę do twego pasażera.
— Jakto?... — wykrztusił woźnica. — Kto to jest?
— Tim Benson, bez cienia wątpliwości.
Elmore podskoczył na koźle jak oparzony.
— Bez głupich kawałów, Cody!... Co pan opowiada... Ten stary?..
Buffalo Bill bez słowa skierował się w stronę drzwi i otworzył je, trzymając rewolwer w każdej ręce.
— Wyłaź, Benson! — zawołał. — Uprzedzam, że każde usiłowanie zaatakowania nas, albo ucieczki źle się dla ciebie skończy. Jest nas czterech, a ty jesteś jeden.
Nikt nie odpowiadał.
— Przyjaciele — rzekł spokojnie Buffalo Bill — jeśli ten łotr będzie usiłował uciec drzwiami, strzelajcie do niego, jak do wściekłego psa.
W tej samej chwili z dyliżansu wyszła kobieta, zdradzająca oznaki najwyższego przerażenia.
— Ben... son... — wyjąkała drżącym głosem.
— Niech się pana nie obawia — rzekł Buffalo Bill i jednym skokiem znalazł się wewnątrz dyliżansu.
W tej samej chwili z ust jego wyrwał się o krzyk zdumienia. Zamiast groźnego bandyty spostrzegł w kącie dyliżansu skuloną we dwoje ze strachu... prawdziwą Verę Bright! Kobieta była nawpół przytomna.
— Ścigajcie tę kobietę! — zawołał Buffalo Bill.
— Kto to jest?... — zapytał Nick, rzucając się w pościg.
— Przebrany Tim Benson...
Tymczasem Benson nie tracił czasu. Korzystając z chwili, gdy wywiadowcy nie byli nim zajęci, rzucił się pędem do ucieczki i niebawem zniknął wśród skał. Pościg w tych warunkach nie mógł mieć widoków powodzenia.
Nick Wharton wymierzył w kierunku uciekającego bandyty karabin, ale w chwili, gdy dał ognia, Benson skoczył za skałę i zniknął wywiadowcom z oczu.
— Zostańcie tu przy tej kobiecie i dyliżansie! — zawołał Buffalo Bill i sam rzucił się w kierunku Nicka Whartona, który ścigał bandytę.