<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Demon Wody Ognistej
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 29.8.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jack Goryl

Tim Benson uciekał co tchu. Udało mu się wymknąć wywiadowcom, uniknął również kuli, którą posłał za nim Nick Wharton. Bandyta wspinał się po ścieżkach, na które zawahałaby się wstąpić kozica. Nie chcąc tracić czasu, nie zdjął nawet z siebie sukien kobiecych i w tym groteskowym przebraniu przedzierał się przez skały.
Nagle ujrzał przed sobą lufę rewolweru, wymierzoną wprost w jego głowę. Nie widział nikogo, ale z za skały dobiegł go ochrypły głos:
— Ani kroku dalej!... Za każdy podejrzany ruch kula w łeb.
Benson instynktownie sięgnął po rewolwer, ale w tej samej chwili zabrzmiał znów rozkazujący głos ukrytego przeciwnika:
— Ręce do góry!
Benson usłuchał. Prawdę mówiąc nie obawiał się zbytnio. Człowiek, który groził mu rewolwerem nie wydawał się być człowiekiem oddziału wywiadowców. Benson rozumiał, że ma do czynienia z bandytą i przypuszczał, że uda mu się porozumieć ze swym „kolegą po fachu“.
— Pokaż się wreszcie — rzekł z zimną krwią. — Nie boisz się mnie chyba...
Z poza skały wysunął się człowiek z rewolwerem w ręku i stanął przed Bensonem. Był to niezwykle dziwny człowiek.
Potężny tors, szeroka klatka piersiowa i barki jak konary dębu — wszystko to opierało się na krótkich i krzywych nogach, które wydawały się uginać pod ciężarem tułowia. Ramiona dziwnego człowieka były niesamowicie długie. Opadały one niżej kolan, jeśli do tej charakterystyki dodamy małą głowę, osadzoną na krótkiej i grubej szyi między potężnymi ramionami oraz maleńkie, złośliwe oczka, musimy stwierdzić, że człowiek, który sterroryzował rewolwerem Bensona, przypominał jakąś ogromną małpę człekokształtną.
Tim Benson nie był jednak bynajmniej przerażony. Przeciwnie, wybuchnął długim i hałaśliwym śmiechem.
— Ach, co za spotkanie!... — zawołał wreszcie. — Jak ci się powodzi?... Nigdy nie przypuszczałem, że spotkam się z Jackiem Gorylem w takich okolicznościach!...
Człowiek-małpa, inaczej bowiem nie można nazwać tego rodzaju istoty, wydał jakiś przytłumiony dźwięk, ale nie opuszczaj broni.
— Nie poznajesz starych przyjaciół... — zaśmiał się Benson.
— Nie jesteś moim przyjacielem... — mruknął Jack Goryl swym potężnym basem. — Widzę cię pierwszy raz w życiu... A teraz dawaj torebkę!
— To nieporozumienie — rzekł spokojnie Benson. — Zaczekaj chwilę.
To rzekłszy Tim Benson jednym ruchem zdarł z siebie zawadzające mu suknie, ściągnął perukę i roześmiał się:
— Teraz mnie poznajesz?
— Tim Benson! — zawołał małpolud wytrzeszczając swe małe oczka.
— Nie wrzeszcz tak, — rzekł spokojnie bandyta. — Te strony nie są takie pewne, jak ci się wydaje. Czy znasz Buffalo Billa i jego sforę?
Jack Goryl podskoczył jak oparzony.
— Więc to ich widziałem w kanionie? — zapytał.
— To bardzo możliwe — odparł flegmatycznie Benson.
— Niech ich piekło pochłonie!
— Mówiłem ci już raz, żebyś tak nie wył — rzekł spokojnie Benson. — Przypuszczam, że nie masz wielkiej ochoty ściągnąć ich sobie na łeb. Co tu właściwie robisz?
— A ty?
— Miejsce to nie jest stworzone na towarzyską pogawędkę, — rzekł niecierpliwie Benson. — Znajdźmy sobie jakiś spokojny kącik... Uważam, że nasze spotkanie jest bardzo szczęśliwe.
— Dla ciebie tak, ale dla mnie mniej, — rzekł Jack, wykrzywiając twarz w potwornym uśmiechu. — Buffalo Bill jest na twoim tropie. Jeśli przy tej okazji i ja wpadnę w jego łapy...
— Nie obawiaj się — rzekł spokojnie Benson. — Cody ściga mnie już bez rezultatu kilka miesięcy.
Obaj złoczyńcy znaleźli wreszcie ukryte między skałami miejsce i usiedli wygodnie.
— A więc, — zaczął Benson, — co cię tu sprowadziło, Jack?
— Chciałem iść do Blossom Range.
— Czy nie masz czasem kilku szeryfów na karku?
— Tym razem nie...
— Mówiono mi, że rozbiłeś głowę Natowi Spargo w Valley Falls, — rzekł spokojnie Benson. — Słyszałem nawet coś o szubienicy... Ale rozumiem, że to nędzne wymysły!
— Zabiłem go we własnej obronie — rzekł Jack Goryl. — Nic mi za to nie grozi.
— Czy to jest wszystko, co masz ostatnio na sumieniu?
— Za dużo pytasz... — mruknął złowrogo olbrzym.
— Chcę tylko wiedzieć dlaczego wybrałeś właśnie tę okolicę jako miejsce pobytu?
— Mam pewną myśl, — odparł małpolud. — Widzisz to?
Jack Goryl wydobył z kieszeni mały słoik, wypełniony białymi tabletkami.
— Co to jest? — zainteresował się Benson.
— Nanan. — oświadczył Jack. — Za receptę na te cukierki zapłaciłem temu żółtemu psu Wang Czengowi z San Francisco pięćset dolarów. To się rozpuszcza w whisky, rozumiesz?
— Czy to trucizna?
— Nie. Powiedziałem ci przecież: to nanan. Rozpuść taką jedną pastylkę w szklance wódki i wypij, a świat wyda ci się piękny, a wszyscy ludzie dobrzy i piękni. Jeśli zażyjesz trzy takie cukierki, popadniesz w szał, a gdy wypijesz szklankę whisky z pięcioma pastylkami, na mój rozkaz zabijesz rodzonego brata. Sześć pastylek pozbawi cię przytomności na 24 godziny.
Tim Benson wytrzeszczył oczy. Wziął jedną pastylkę, obejrzał dokładnie, powąchał, a nawet liznął.
— To nie ma żadnego smaku. — rzekł.
— Mam zamiar sprzedać to Indianom. — rzekł Jack Goryl. — Kalkulacja nie jest zła. Koszt wyrobu jest minimalny, a ceny mogę dyktować. Każdy Indianin, jeśli raz tego zakosztuje, odda mi wszystko, żebym mu tylko nie odmówił tego smakołyku.
— Może cię również zabić podczas handlu.
— Tego się nie obawiam — rzekł ponuro Jack Goryl. — Nie boję się Indian.
— Masz dużo tego? — zapytał Benson.
— Starczy, żeby doprowadzić do stanu szaleństwa stu Indian... Ale ja ci wszystko opowiadam, a o tobie jeszcze nic nie wiem.
— Chcesz więc poznać moją historię? — rzekł Tim Benson. — Opowiem ci ją pokrótce. Jak ci już powiedziałem, Cody i jego ludzie są już na moim tropie od dłuższego czasu. Dziś rano wybrałem się dyliżansem do Calumet Wells. Wraz ze mną jechała pewna kobieta nazwiskiem Vera Bright. Ma ona do mnie zadawnioną pretensję... Wyobraź sobie, że wszedł mi kiedyś w drogę niejaki John Ward, bandyta zresztą, jak i ja. Był nawet do mnie podobny...
— Znam go.
— Chciałeś chyba powiedzieć „znałem go“, ponieważ już od dawna nie żyje.
— Nie żyje? Jakże to?
— Wystarczył jeden strzał rewolwerowy...
— Kto go zastrzelił?
— Ja!
Jack Goryl spojrzał w oczy swemu rozmówcy.
— Czy to cię wzruszyło? — zapytał Benson.
— Nie. Nie miałem z nim nic wspólnego.
— Tym lepiej — rzekł Benson. — Wyobraź sobie, że ten człowiek był mężem Very Bright, która w rzeczywistości nazywa się Ward, a pod nazwiskiem Bright występuje jednak w „saloonach“. Ta kobieta nigdy nie wybaczy mi tego zabójstwa.
— Rozumiem. Co dalej?
— Miałem przyjaciela... Juniper Joe, znasz go chyba.
— Słyszałem o nim.
— Pracowaliśmy razem w Blossom Range. Buffalo Bill polował na mnie ale udało mi się uciec. Juniper Joe został przymknięty. Udało mi się go wydostać z więzienia, ale chcieliśmy jeszcze na pożegnanie zabrać nieco pieniędzy z banku... To było naszym nieszczęściem. Zostałem wtedy pobity swoją własną bronią. Zaufaliśmy jakiemuś człowiekowi, który robił wrażenie „swojego chłopa“. Nazywano go Wujem Samem, albo Szaleńcem z Folly Mountain. Przyszliśmy do jego chaty, aby naradzić się nad planem wyprawy i tam zostaliśmy wszyscy ujęci. Wuj Sam nas wydał.
— Kim był ten drań? — zapytał Jack Goryl.
— Poprostu Dzikim Billem Hickockiem!
Małpolud zacisnął swe potworne pięści i rzekł z grymasem wściekłości:
— Dziki Bill!... A to łotr!...
— To było doskonale przygotowane — rzekł Benson. — Od tego czasu nie mam spokoju. Tropią mnie po wszystkich zakamarkach, jak wilka. Dziś postanowiłem z tym skończyć i postawiłem wszystko na jedną kartę. Po drodze „pożyczyłem“ od Very Bright sukni i udało mi się w ten sposób... uniknąć nieprzyjemności.
— Jesteś wspaniały! — rzekł z zachwytem Jack Goryl.
Benson uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Nie masz po co chodzić do miasta — rzekł. — Jeśli chcesz robić interesy z Indianami, mogę ci pomóc. Plemię Utah to moi przyjaciele od wodza do najmniejszego smarkacza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.