Do celu/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Do celu |
Podtytuł | Obrazek z życia Rusinów galicyjskich |
Pochodzenie | Rusini |
Wydawca | Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia „Czasu” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Po wyjściu Iwana, ksiądz Bazyli przechadzał się dość długo miarowemi krokami, czoło jego sfałdowało się, widocznie w głębokich myślach był pogrążonym. Dziekanowa i Eufrozyna stały milcząco, jakby w oczekiwaniu, z czem odezwie się wyrocznia rodzinna. Po kilku minutach zadumy, stanął przed córką i patrząc jej badawczo w oczy, przemówił z gryzącą ironią i sarkazmem:
— Ba!... ba!... Pan doktor pragnie wspomnienia odświeżać — wiem, co to znaczy? — Chce wziąć Fruzię i czterdzieści tysięcy guldenów w dodatku. — Cóż moja panna córka na to?... Może ci się ten chłopski syn podoba?
— Mój ojcze! Czyż on ci kiedy mówił, że mnie chce! — odpowiedziała Fruzia, płonąc jak piwonia. — Nie, nie! on tego nigdy nie zrobi. — Nie uczyni mi tej przykrości. — Ja go lubię i szanuję jak brata.
— Tyndyryndy Parasiu! — przerwał jej ostro ojciec — otóż właśnie, że ja nie mogę pozwolić na te niby braterskie sentymenty... Piękne mi braterstwo: dwudziesto-dziewięcioletniego doktora filozofii, poety w dodatku, z siedmnastoletnią dziewczyną... A jeszcze, jak na złość, ten doktor wyprzystojniał jakoś... niczego z niego chłopiec.
— Gdzież on tam przystojny mój tatku? — odpowiedziała, uśmiechając się wesoło panna. — Cóż za porównanie z panem adjunktem, tamten to przystojny, piękny człowiek, Iwan zaś dawny, poczciwy przyjaciel, ale gdzież on przystojny?... On tak sobie...
— Tak to lubię — ozwał się udobruchany już ksiądz. — Właśnie dlatego zrobiłem ci tę uwagę, ażeby cię przestrzedz przed zbytniem spoufaleniem się z doktorem, to mogłoby się nie podobać panu adjunktowi. A ty wiesz, jak bardzo mi na tem zależy, żeby adjunkt się z tobą ożenił. Ma on kamienicę niezgorszą we Lwowie i dobrą pensyę, no i pójdzie wysoko, wysoko. Stryj jego rodzony jest apelacyjnym konsyliarzem, a wuj, bliski wuj, jest ekscelencyą i szefem sekcyi w ministeryum sprawiedliwości. — Tak, tak, on musi pójść bardzo wysoko.
— Tatusiu! tatusiu — szepnęła zarumieniona dziewczyna, przyciskając śliczną główkę do potężnej piersi rodzica — czy on tylko mnie zechce?... On taki śliczny, taki elegancki, taki światowy.
— Czy ciebie zechce? ha! ha! ha! — rozśmiał się potężnie, spoglądając z dumą na córkę. — Czy ciebie zechce? Alboż ty co? Czy nieładna?... nie edukowana?... I na fortepianie grasz, i po francusku gadać umiesz... Nie żałowałem pieniędzy na twoją edukacyę. — No i będziesz miała czterdzieści tysięcy w posagu...
— Zawsze tatusiu on szlachcic i pan, a ja... ja... popadianka tylko — szepnęła zaledwie dosłyszalnym głosem.
— Co ty tam pleciesz... popadianka... Czy ty wiesz? Czy ty rozumiesz, co to jest czterdzieści tysięcy?... Ładna mi popadianka, mało dziedziców jest, którzyby mogli taki posag dać córkom... Czy ty wiesz dziecko, wiele to twój ojciec musiał się napracować, głową nakręcić, nim tyle pieniędzy zebrał dla ciebie... i tyle samo dla Aryścia? Twój brat pójdzie także wysoko, ale i tam grosz znaczy. Dziś mając dwadzieścia siedm lat, jest już czynownikiem do osobnych poruczenji przy jenerał-gubernatorze w Wilnie. U nas byłby zaledwie auskultantem w sądzie.
Po tych słowach zamyślił się znowu głęboko. Nagle żachnął się, jakby sobie coś przypomniał, i zabierając się do wyjścia, mówił dobitnie, niby sumując poprzednią rozmowę.
— Pamiętaj moja doniu, co ci powiedziałem... Bery Petre na rozum i zdaleka trzymaj mi tego doktora, nie spoufalaj go, z drugiej zaś strony odstręczać go zupełnie nie należy, może uda się nam zjednać go dla naszego stronnictwa, toby był dopiero nabytek — za nim wszyscy młodzi poszliby. Teraz bywaj mi zdrowa — idę popatrzyć, czy na lewadzie siano zgarnęli? Bądź zdrowa!
— Szachrajstwo! szachrajstwo! ta jeszcze raz szachrajstwo! — zawołała z oburzeniem dziekanowa, gdy ucichł już odgłos kroków jej zięcia — Bóg z wami! ale tu błogosławieństwa Bożego nie będzie. Ja ręce umywam od tej roboty... Tfu! Tfu! paskudztwo... Tfu!
— Babusiu! babusiu — jęknęła dziewczyna, której na płacz się zbierało — babusiu!
— Co tam babusiu? — łajała dalej staruszka. Ja ręce umywam... A tobie dziecko pod błogosławieństwem nakazuję: rób co chcesz! Idź za tego, którego wolisz. Ale na jednego tylko mile spoglądaj, jednemu tylko nadzieję rób. Widzisz dziecko — mówiła miększym już głosem, gładząc zapracowaną dłonią miękkie włosy wnuczki — ja prosta kobieta, edukacyj żadnych bardzo mądrych ja nie pobierałam, nauczyli czytać, pisać, rachować i Pana Boga chwalić, ale to ci bez edukacyi powiem, że porządna kobieta tem się tylko różni od ladacznicy, że jednemu tylko nadzieję robi, jednego kocha, jednemu się oddaje na wieki, całem sercem i duszą.
— Babusiu! babusiu! — wołała dziewczyna, zgnębiona grozą głosu staruszki, która przemawiała uroczyście, niby wyrocznia w natchnieniu. — Babusiu! czyś ty mnie wiele razy na bałamuctwie pochwyciła? Czyżem ja taka, ażebym oczami do siebie wabiła na śmiech i igraszkę! a później śmiała się i żartowała... Nie, nie! mnie tego nie potrzeba. Obejdę się bez hołdów, bez wielbicieli.
Przy tych słowach płacz, który czuć było w głosie, ale dotąd pohamować go zdołała, opanował ją zupełnie; zaszlochała żałośnie, łzy obficie z oczu jej płynęły.
— Doniuż ty moja! — wołała przerażona dziekanowa, całując serdecznie wnuczkę w czoło i w zapłakane oczy — Doniuż ty moja serdeczna! dziecko kochane! Nie płacz, oczu czarnych szkoda. Ot, ja głupia stara, rozgadałam się, nagderała. Nieznośna ze mnie starucha, tylko dokuczać dziecku potrafię... No cyt! doniu, cyt!
— Oj nie babusiu, nie! — odpowiedziała załzawionym głosem rozszlochana dziewczyna — nie od dokuczania, a gderania waszego te łzy płyną, ale tak same z siebie... Tak mi jakoś ciężko na sercu, boleśnie w duszy, sama nie wiem, który mi milszy? Pan adjunkt... jeszcze dziś rano o nim tylko myślałam. A teraz, teraz Iwan przyjechał. Ja go jak brata miłuję... Oj babciu, babciu! Żeby on rozum miał, a innej miłości, oprócz braterskiej, odemnie nie żądał.
— Cyt! detyńko, cyt! — przerwała jej z zabobonną trwogą staruszka. — Nie mów tego, żebyś w złą godzinę nie powiedziała, żebyś później na te słowa własne nie narzekała, nie modliła się o jedno jego spojrzenie. Człowiek nie wié, co go w życiu czeka i czego jutro pragnąć będzie. Ty sama dziś nie wiesz, czego chcesz, co ci się po duszy snuje. Poczekaj, podumaj, to serce ci samo powié, który ci milszy. Kochania niczem nie zagłuszysz, nie oszukasz...
I zabierała się do wyjścia.
— Gdzie babusiu idziesz? — pytała pieszczotliwie Fruzia, tuląc się do ramienia dziekanowej. — Idziesz, a mnie samą zostawiasz z myślami tylko, z myślami o kochaniu. — I z poza łez zabłysnął znowu w jej oczach wesoły, filuterny uśmiech.
— Muszę iść do lochu, dokwasić ten nieszczęśliwy półbeczek ogórków. Na Feśkę w niczem spuścić się nie można, zawsze coś zmaluje. Ty doniu zostań sama i dumaj... oh! dumaj dziewczyno... od tego, jak wydumasz, szczęście całego twego życia zależy.
Po tych słowach wyszła pospiesznie.