Do celu/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Do celu |
Podtytuł | Obrazek z życia Rusinów galicyjskich |
Pochodzenie | Rusini |
Wydawca | Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia „Czasu” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Nazajutrz rankiem hrabia wraz z Iwanem i Waciem wyjechali do Lwowa.
Musiał się jednak gdzieś dalej, na dłużej hrabia wybierać, choć o tem nie mówił, bo przed wyjazdem z rządcą długo konferował i zostawił rozporządzenia odnoszące się do spraw zarządu gospodarstwa na cały miesiąc. Był bardzo poważny i zamyślony.
We Lwowie wszystko dobrze poszło. Egzamin Wacia wypadł świetnie. Hrabia był tem uszczęśliwiony. Ponieważ wykłady w uniwersytecie zaczynają się dopiero w październiku, mieli przed sobą cały miesiąc wolnego czasu, postanowił więc zabrać obu młodzieńców z sobą na Ukrainę, gdzie miał zamiar pojechać w celu odwiedzenia dawno niewidzianych, a ukochanych krewnych.
Podróż ta była dla Iwana źródłem ożywczem, kojącem bolesne rany, dającem zapomnienie. Miesiąc przepędzony nad brzegami Dniepru i Rosi zostawił niezatarte ślady w jego umyśle, w jego sercu. Tam spotkał się z braćmi rodzonymi, wprzężonymi w ciężkie jarzmo niewoli, tam zrozumiał, co to jest prześladowanie narodowości.
Uciekając przed przykremi wrażeniami, szedł w step i tam u stóp mogił, starych kurhanów dnie i noce przepędzał. Tam wsłuchiwał się w szumy, w dźwięki wiatru stepowego, wiejącego od dzikich pól, od morza Czarnego, od Kaukazu dalekiego. Wsłuchiwał się w tę dziką a tęskną zarazem muzykę przyrody, zrozumiałą li tylko dla uszu poety lub rycerzy.
Z duchami dawno zmarłych, w boju za ojczyznę poległych bohaterów on obcował... One mu, gdy oparł głowę na kurhanie, zlecenia jakieś szeptały, rady doświadczone dawały. A dziad siwobrody brząkał na lirze i nucił piosnki o sławnym Sahajdacznym, który zamienił żonę na tytoń i lulkę, by mu białogłowa w pochodzie nie zawadzała... i pociągnął hen pod Chocim walczyć za wiarę i ojczyznę.
Nad brzegami Dniepru pomiędzy sitowiem spotykał duchy rusałek, śmiechy ich wabiące słyszał, lecz głuchym był na pokusy... Czasem i żywe oczy spotkał mile nań patrzące, ale mowy tej tajemniczej on już nie rozumiał — inne wrażenia chwytał i innych wspomnień szukał. Głuchym był na te pokusy, nie dał się nowym złudzeniom opanować.
Po miesięcznym pobycie powrócił do Lwowa.
Hrabia żądał koniecznie, ażeby z Waciem, który zapisał się na studenta Uniwersytetu, zamieszkał i czuwał nad dalszemi jego naukami i postępowaniem. Boleść gwałtowną, jaką czuł zrazu, ukoić potrafił, ale miał w duszy smutek głęboki, nieokreślony a bezustanny — pracą go tłumił.
Zaraz po powrocie z Ukrainy, wydał nowy tomik poezyj, w którym wyśpiewał to, co mu duchy dawno zmarłych szeptały, co mu wiatr stepowy do ucha przynosił. W styczniu wydrukował powieść. Żaden dziennik ruski przyjąć jej nie chciał, musiał ją własnym nakładem w świat puścić. W książce tej dotknął najbardziej bolesnych miejsc kwestyi ruskiej. Sprawę tę traktował bezinteresownie a sprawiedliwie. Zrobiła ona ogromne wrażenie, zakipiało jak w garnku. Byli i tacy nieliczni, którzy sprawiedliwość mu oddawali, inni jednak, dotknięci ostrem piórem, nie mogli znaleść dostatecznych słów nagany. Potępiali, lecz mimo to czytali, książka rozchodziła się i myśli w niej rzucone wsiąkały zwolna w dusze czytelników.
Stosunki jego z reprezentantami ruskiej narodowości, były coraz przykrzejsze. Zaczynali go unikać, okrzyczeli go »pańskim jurgieltnikiem«, człowiekiem, który talent od Boga mu dany za obcy żołd przefrymarczył. Nietylko świętojurcy nań powstawali, i tak zwany obóz narodowy odsunął się od niego.
Napróżno im opowiadał, co tam nad Dnieprem widział, nadaremnie im przedkładał, że sami nigdzie nie dojdą, że walcząc z Polakami, wojnę domową niecą, rozwój dobrobytu zbiedzonej ziemi tamują. Oni tego nie chcieli zrozumieć, zdrajcą go, zaprzańcem zowiąc.
Chyba gdzieś pomiędzy najmłodszymi spotykał chłopaków, którzy uniesieni czarem języka, głębiną myśli, jakie jego utwory cechowały, z uwielbieniem nań spoglądali. Uczniowie jego do takich należeli. Pociechą w strapieniu mu byli.
Druga radosna niespodzianka spotkała go ze strony hrabiego. W dwa miesiące po wydrukowaniu jego powieści przysłano mu z księgarni jakąś opakowaną książkę. Otwiera nie wiedząc coby to być mogło, patrzy... To tylko co odbity egzemplarz jego powieści w polskim przekładzie. Na pięknie wydanej książce zdala widoczny dużemi literami wydrukowany tytuł: Zbutwiali — a poniżej, obok nazwiska autora, nazwisko tłumacza: Teodor hrabia z Zahnilcza.
Ostatnie dni zimy srożą się mrozem i zawieją. I od ludzi, od braci zachodzi doń lodowaty podmuch zawiści i zazdrości... Taka książka, ten dowód uznania i pamięci ze strony czcigodnego starca jest dziś dlań promieniem słońca wiosennego, falą ciepłego ożywczego majowego wiatru.
Usiadł z książką w ręku, czyta z rozrzewnieniem i podziwia, jak tłumacz wiernie pojął, odczuł i w bratnim języku oddał każdą myśl jego, czuł, że onby sam nie potrafił tego tak zrobić.
W drugim pokoju Wacio leżąc na szezlongu świszcze wesoło aryę walca, zapamiętaną z ostatniego balu. Iwanowi robi to przyjemność. On żyje teraz Waciem. W jego strapieniach on jest mu jedyną może pociechą. W nim widzi, że ziarno jego ręką rzucone nie marnieje, przeciwnie kiełkuje już i obfity plon wydać obiecuje. Uczeń jego rozwija się równocześnie moralnie i fizycznie. Pomimo, że pracuje szczerze, nie choruje na śmieszną, nienaturalną powagę, jest młody ciałem i duszą — bawi się czasem wyśmienicie.
Wtem dały się słyszeć jakieś kroki na schodach, drzwi się nagle otworzyły i w nich ukazał się, w futrze, ośnieżony i zziębnięty — hrabia Teodor. Iwan i Wacio poskoczyli uradowani ku niemu. Wacio zawiesił mu się na szyi, całując obmarznięte wąsy, doktor uścisnął z uszanowaniem podaną mu rękę.
— Jak się macie chłopcy? — mówił rozbierając się z futra hrabia. — Przyjechałem do was, choć nie spodziewaliście się zobaczyć mnie teraz i ja nie miałem zamiaru z domu się wybierać. Przyjechałem głównie dla ciebie Iwanie...
Doktor stał patrząc nań niespokojnie; w głosie hrabiego odczuwał pewne zakłopotanie, wahanie jakieś.
— Stało się u nas w Zahnilczu nieszczęście — wymówił wreszcie starzec — ksiądz Bazyli nie żyje już... Odebrał sobie życie... otruł się.
— Otruł się! — powtórzył jak echo Iwan, lecz po chwili zebrawszy myśli począł pytać gwałtownie. — Cóż się z nią stało?... Biedna, biedna Eufrozyna!... Co ona pocznie?... Jakaż przyczyna tej nagłej śmierci?... tej zbrodni?
— Poczekaj!... powoli!... Zawsześ taki gwałtowny — mitygował go hrabia, rozcierając skostniałe ręce. — Poczekaj chwilę, wszystko ci pokolei opowiem... Wiesz, że Bazyli należał do rady nadzorczej mikołajskiego banku; w jesieni, nawet w lecie jeszcze, gdy interesa banku zachwiały się, bojąc się odpowiedzialności przy obrachunkach na przypadek upadłości, ratował bank własnemi pieniądzmi, które swoją drogą w największej części z tego banku potrosze był ściągnął; nic to jednak nie pomogło, ratunek był niemożliwy — bank runął, wyznaczono rewizyjną komisyę, i wszystkie nieczyste machinacye na jaw wyszły.
— Jak to? więc był pod zarzutem złodziejstwa.
— Niestety tak!... Kazano go aresztować. Przyjechał komisarz z żandarmami i doręczył mu nakaz uwięzienia. Wówczas wyszedł do drugiego pokoju, niby dla pożegnania się z rodziną, i — zażył truciznę... Do dwu godzin umarł. Nieszczęśliwy człowiek, schańbione nazwisko dzieciom pozostawił. Biedna dziewczyna nie może się w rozpaczy ukoić.
— A cóż pan adjunkt?... narzeczony? — pytał z trudnością Iwan. — Kiedy się pobiorą?
— Jaki narzeczony? Nigdy nim nie był... O!... sprytny, musiał się dowiedzieć, że z Bazylim źle, bo jeszcze w jesieni zerwał zupełnie; gdym z Ukrainy powrócił, już nie bywał na probostwie. Nic ci o tem nie wspominałem, nie chcąc budzie niemiłych wspomnień. Zresztą powiem ci otwarcie, że nie pragnąłem widzieć cię zięciem Bazylego.
— Cóż ona robi biedna?
— Wiesz, powiem ci — mówił, zamyślając się hrabia — że to dzielna dziewczyna, może to nieszczęście uzdrowi ją, może w biedzie pozbędzie się głupich narowów, jakich w ostatnich czasach nabrała. Prosiła mnie, bym jej jakie miejsce przy szkole ludowej wyrobił. Będzie mieszkała z babką, musi na kawałek chleba pracować.
W czasie słów hrabiego rozmaite wrażenia malowały się na twarzy Iwana, była chwila, że łzy kręciły mu się w oczach, zdołał wreszcie opanować wzruszenie i odpowiedział spokojnie:
— Panie hrabio! niech pan raczy o niej pamiętać, ona warta tego... Ja nie mogę się z nią zobaczyć obecnie. Wyraźnie powiedziała, że mnie nie kocha... ha! trudna rada, bałbym się, by nie pomyślała, że się jej narzucam, że chcę z jej nieszczęścia skorzystać... Zresztą dziś mam już inne szersze cele. Na gwałt należy ratować resztki narodowej uczciwości... Dążyć do celu.
— Dąż! dąż! — mówił dobrotliwie hrabia. — A ja Eufrozyną sam się już zajmę, nie pozwolę, żeby się zmarnowała... A później zobaczymy.
Wzruszenie jakieś opanowało doktora, niecierpliwie pocierał dłonią po czole, jakby pragnął myśli rodzące się w mózgu zgnieść. — Nagle wybuchnął:
— Nie! nie!... To niemożliwe... Ja nie mam dziś prawa z bardonem trubadura iść brząkać pod oknem ukochanej... Dzieją się rzeczy okropne, upadek na całej linii, trzeba się bronić, trzeba młodsze pokolenie inaczej wychować. Ja muszę pracować.
Hrabia z przyjemnością nań patrzył i słuchał, gdy mówił dalej:
— Jeżeli w niej obudzą się wspomnienia dzieciństwa, jeżeli odżyje to, co ją kiedyś nauczałem, jeżeli zapragnie iść wraz ze mną przez tę ciężką drogę życia, pracować wspólnie, walczyć razem... W takim razie ja się dowiem o tem i spotkamy się jeszcze... Inaczej szczęścia nie rozumiem, i dla pozyskania jej kroku z wytkniętej drogi nie uczynię.
— Zobaczymy, jak to będzie! — przerwał mu hrabia. — I ja wolę, żeby się dziewczyna trochę z trudami życia połamała i w pracy zapomniała wiele rzeczy, których nie pragnąłbym widzieć w twojej żonie.
Rozmowa przeszła na inne tory. Skarżył się młody poeta hrabiemu na nienawiść, która go zewsząd otacza, na potwarze, spotykające go na każdym kroku. Opowiadał, że złość posuwa się do najobrzydliwszych środków, że starają się jego uczniów, chłopaków nieletnich zniechęcać doń.
— Ciężka jest droga, na którą wszedłeś, ale jedyna mogąca do uzdrowienia dowieść... — pocieszał go hrabia i do wytrwania zachęcał.
Pobyt szanownego starca nie długo trwał i musiał wracać. Z żalem rozstawał się z nim Iwan. Oprócz niego nie miał nikogo, przed którym mógłby się z cierpień trapiących go wywnętrzyć. W nim tylko widział opiekuna i obrońcę.
Po wyjeździe hrabiego życie stawało mu się nieznośnem, do poprzednich utrapień przybył jeszcze niepokój o Eufrozynę. Wbrew woli i postanowieniu myśl o niej powracała często. Uczucie odradzać się zaczynało. Nadaremnie z niem walczył. Nieraz gdy siedział w pracy pogrążony, wyobraźnia przywoływała mu przed wzrok duszy jej śliczną, zamyśloną twarzyczkę, jej słodkie oczy patrzyły nań z białej ćwiartki papieru. Kiedy rozgniewany własną słabością rzucał pracę i kładł się, ażeby snem wzmocnić nerwy, i wówczas w uszach mu dźwięczały jej słowa, w pamięci odbudowywał rozmowy z nią prowadzone. Myślał ciągle o niej.
Zawistni też nie próżnowali. Nim rok szkolny dobiegł kresu, pobyt we Lwowie stał się dlań prawie niemożliwym. Z ludźmi, którzy go zgubić postanowili, walczyć uczciwą bronią nie mógł, do innej wstręt czuł.
Z rozkoszą więc powitał koniec roku szkolnego. Twarz mu się ożywiła, krew raźniej krążyć zaczęła, gdy wraz z Waciem znalazł się w wagonie. Jechali znowu do Zahnilcza.