Dobry mały djabełek/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dobry mały djabełek |
Podtytuł | powieść dla dzieci |
Wydawca | „Ciekawa Lektura“ |
Data wyd. | 1936 |
Druk | „Record“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Un bon petit diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień, który był tak pożądany dla Karola i tak długo przezeń oczekiwany, który miał przynieść zaspokojenie jego pragnieniom pomszczenia swych krzywd, wreszcie nastąpił: uradowany Karol przebrał się w naprawione i podszyte daszkami spodnie. Bardzo dobrze. Niech nawet polanem wali — nie odczuje bólu dzięki daszkom z kaszkietów wuja Makmisza. Biedny wuj zmarł na chorobę wątroby, która się w nim rozwinęła dzięki wojowniczemu usposobieniu jego małżonki.
Karol wszedł rozpromieniony do kuchni, gdzie czekało nań śniadanie, i to w tej właśnie chwili gdy ciotunia wchodziła tam również drzwiami przeciwległemi celem tak zwykłego porannego dozorowania. Karol grzecznie się ukłonił, wziął swą filiżankę mleka i sięgnął już rękę po cukierniczkę, gdy ciotka nagle się rzuciła do niego.
Pani Makmisz.
Poco cukier? Co to jeszcze za nowiny? Podziękuj Panu Bogu, że dostajesz mleko, że chleb masz czerstwy.
Karol.
Ciotuniu, będę jeszcze więcej Bogu dziękował, jeżeli dodam do mleka ten kawałeczek cukru, który trzymam obecnie w ręku.
Pani Makmisz.
Wyrzudku! Rzuć go, rzuć prędzej.
Karol rzucił, ale do swej filiżanki.
— Złodzieju, rozbójniku! — wołała ciotka. — Zasługujesz na to abym wypiła twoje mleko.
Karol.
Proszę. Będę zachwycony, ciotuniu; oto moja filiżanka.
Karol podał swą filiżankę mleka ciotce; ta zaskoczona straciła nieco na zwykłej swej powadze, odruchowo wzięła filiżankę i poczęła pić małemi łykami, odwrócona plecami do Betty. Karol nie tracąc czasu chwycił filiżankę kawy z mlekiem, którą przygotowała dla siebie ciotka i począł pić z miękkim chlebem, maczając go w kawie i spiesząc się połykaniem. Gdy ciotunia nieco zażenowana odwróciła się do niego, kończył już ostatni łyk.
Pani Makmisz.
To znaczy, że będziesz jadł na śniadanie sam tylko chleb.
Karol.
Nie, ciotuniu, już spożyłem świetne śniadanie.
Pani Makmisz.
Spożyłeś śniadanie? Ale kiedy i z czego się składało?
Karol.
Przed chwilą, cioteczko; podczas gdy ciocia piła moje mleko, wypiłem cioci kawę z miękkim chlebem.
Pani Makmisz.
Moja kawa! Mój miękki chleb! Nieszczęśliwy! Natychmiast zwróć mi je!
Karol.
Bardzo mi przykro, cioteczko, ale nie jest to możliwe! Nie mogłem przypuszczać, że ciocia zażąda kawy; sądziłem, że ciocia spożyła moje śniadanie dlatego, że chciała pozostawić mi swoje. Ciocia jest oczywiście zbyt dobra, aby mogła zjeść aż dwa śniadania, wiedząc, że pozostanę z zupełnie próżnym żołądkiem.
Pani Makmisz.
Złodzieju! Żarłoku! Dostaniesz za swoje!
Ciotunia chwyciła Karola za rękę, powlekła do drewutni, zwaliła go na ziemię jak dawniej i chwyciwszy rózgę, zaczęła chłostać! Karol znowu nie sprzeciwiał się. Biła go dotąd, aż dał się jej wreszcie odczuć reumatyzm w ramieniu. Karol podniósł się wesoło uśmiechnięty; daszki świetnie chroniły jego ciało przed biciem, i wobec tego nie czuł najmniejszego bólu. Zabierając się do odejścia i chcąc w jakiś sposób pomścić na ciotce swe krzywdy, rzekł:
— Zaraz pójdę do pana sędziego opatrzyć swe rany.
Pani Makmisz.
Głupcze! Nie śmiesz tam iść!
Karol.
Proszę mi wybaczyć, cioteczko, ale pan sędzia kazał mi przyjść; a ciocia przecie wie, że należy słuchać urzędników. Kazał mi do siebie na opatrunek ran zaledwie zajdzie ku temu pierwsza potrzeba.
Pani Makmisz.
Żmijo! Gadzino, nie śmiej tam iść!...
Karol nie odpowiadając ani słowa i pozostawił skamieniałą na widok jego odwagi ciotkę.
„Owszem, pójdzie do sędziego, — zawołała po kilku chwilach, wchodząc do swego pokoju. — Jest dość zły i wykona swój zamiar! Przeklęty chłopak! Jaką żmiję wygrzałam na swem łonie! Łotr. Rozbójnik! Morderca! A prawdą jest przecie, że biłam go dopóki ręce mi służyły, musi mieć większe znaki po biciu, tembardziej, że i wczoraj nie żałowałam mu. O Boże! Co powie sędzia, który wczoraj nie był również ze mnie zadowolony. Mówił mi takie rzeczy, których się po nim nigdy nie spodziewałam; nigdy mu tego nie daruję. Ale jak się dowiedział, że ten nicpoń Karol ma pieniądze, które pozostawił u mnie jego ojciec? Jakkolwiek zaklinałam się, że był to djabelski wymysł, okropna plotka, najwidoczniej nie chciał uwierzyć. Gdyby chociaż Karolowi o tem nie powiedział! Zupełnie poważnie, Karol kosztuje mnie rocznie conajmniej czterdzieści, pięćdziesiąt złotych! Z reszty zaś korzystam sama, w postaci wynagrodzenia za troskę o tego niegodziwego chłopaka“.
Po kilku chwilach zdecydowała się wreście pobiec po Karola i przemocą zatrzymać go w domu; ale było zapóźno; gdy weszła do kuchni, Karola tam już nie było.
Pani Makmisz.
Gdzie on jest? Gdzie ten zbój, ten morderca?
Betty.
Jaki zbój, proszę pani, jaki morderca? Nie widziałam takiego.
— Jest tu, powinien tu być! — krzyczała wciąż pani Makmisz, nie posiadając się ze złości.
— Złodziej! Morderca! — zawołała Betty, otwierając drzwi na ulicę; — mordują moją panią! Kilka głów ukazało się we drzwiach i oknach; Betty wciąż krzyczała, na nic nie zważając; pani Makmisz kazała jej milczeć. Betty w duszy śmiała się, doskonale rozumiejąc, że tym złodziejem i mordercą jest nikt inny, jak tylko Karol. Weszło kilku sąsiadów, ale zamiast złodziei i morderców oczy ich ujrzały taki obraz: Pani Makmisz wymyślała w najlepsze Betty i od czasu do czasu usiłowała ją uderzyć lub podrapać; Betty jednak unikała tego. Sąsiedzi się śmieli, ale niektórzy również zwymyślali obie za to, że niepokoją ludzi bez żadnej potrzeby.
— Niechże pani szanowna wreszcie da spokój rzekł rzeźnik, ujmując się za Betty. — Dosyć tego krzyku! Pani ma ciągłe krzyki i skandale w domu. Okropnie sprzykrzyło się to ludziom, daje słowo! Moje cielęta nawet nie podnoszą takiego hałasu, gdy się kłócą. Pójdzie prawdopodobnie ta cała sprawa do sędziego.
Betty schowała twarz do fartucha, aby dać upust swemu śmiechu; pani Makmisz rzuciła groźne spojrzenie na rzeźnika i oddaliła się, nie mówiąc ani słówka. W okolicznościach nieco trudnych, w jakich obecnie się znalazła, pogróżka — zawołamy sędziego — w okamgnieniu przytłumiła jej gniew i obudziła niepokój.
Zamknęła się w swym pokoju i siedziała tam, bojąc się i drżąc na dźwięk najmniejszego szmeru. Tymczasem Karol pobiegł do Julji i opowiedział jej o wszystkiem co się z nim stało.
— Powiedz Juljo, co mi poradzisz obecnie przedsięwziąć? Czy powinienem pozwolić, aby biła mnie ta kobieta bez serca, gdyż nie wzrusza jej ani moja cierpliwość, ani pokora, ani też odwaga, z jakiemi znoszę jej bicie?
Julja (wzruszona).
— Nie, Karolu, nie! Tego zawiele! Istotnie tego zawiele! Istotnie tego zawiele! Możesz, powinieneś nawet unikać tych niesprawiedliwych i okrutnych kar.
Karol (ożywiony).
Ale jak mogę się obronić, jeżeli nie mogę jej się sprzeciwiać; nie wystąpię przecie z nią do walki. Nie ma serca; nic jej nie wzrusza; a nigdy się nie zgodzę prosić, błagać, albo też jej pochlebiać! Nie, nie, będzie to nikczemne, nie, nigdy nic podobnego nie uczynię.
Julja (delikatnie).
Nie, Karolu, nie myśl, że pcham cię do poniżania się; nic złego ci nie poradzę, ale nie mogę również radzić, abyś się począł z nią bić, jak już mówiłeś. Postaraj się wyszukać jakieś środki niewinniejsze, jak naprzykład daszki; Betty ci w tem dopomoże.
— O co chodzi? — zapytała wchodząc Marjanna. — Z jakiego powodu jesteś tu od samego rana, Karolu?
Karol opowiedział jej o wszystkiem, co go spotkało.
— Co mnie naprawdę martwi, — dodał, — to właśnie to, że jestem obowiązany do wdzięczności ciotce za kawałek zjadanego chleba, za ubranie jakie noszę i za marne posłanie, na którem śpię.
Marjanna.
Do niczego nie jesteś przed nią zobowiązany; odwrotnie jest ci sama winna. Mam prawie pewne dane, że twój ojciec ulokował u ciotki dwadzieścia tysięcy złotych, które pozostały po jego śmierci u niej, a więc należą do ciebie.
Karol uradowany aż podskoczył na krześle.
Karol.
Dwadzieścia tysięcy złotych!
Mam dwadzieścia tysięcy złotych! Nie, to jest niemożliwe! Zawsze mi mówi, że jestem żebrakiem.
Marjanna.
Bo chce przywłaszczyć twoj majątek. Ale bądź spokojny; pewnego pięknego dnia będzie musiała zwrócić ci te pieniądze. Niedawno tylko dowiedziałam się o tem, a już zdążyłam omówić tę sprawę z sędzią, aby obserwował cioteczkę; pozatem mój wuj, a twój ojciec mówił mi coś o tem podczas swej ostatniej choroby, niewyraźnie jednak, gdyż twoja ciotka Makmisz zawsze była przy tych naszych rozmowach obecna, wreszcie w tych dniach szperałam w starej tece twego ojca, którą otrzymałam od niego przed samą jego śmiercią i przechowałam na pamiątkę po nim, nie sądząc zupełnie, aby w tej tece mogło być coś poważnego, co miałoby pewne znaczenie. Nagle znalazłam jednak w niej pokwitowanie z odbioru dwudziestu tysięcy złotych; pokwitowanie to napisane jest ręką ciotuni, a więc je staranie przechowuję.
Karol.
Marianno, daj mi prędzej to pokwitowanie! Zażądam od ciotki swych pieniędzy.
Marjanna.
Nie, Karolu, nie dam ci tego pokwitowania, gdyż ciotka wydrze ci z ręki ten dokument, podrze go na kawałki i nie pozostawi ci żadnych dowodów, pozatem jesteś jeszcze zbyt młody, abyś mógł otrzymać spadek; powinieneś poczekać aż do osiemnastu lat, wówczas sędzia zmusi ciotkę do zwrotu pieniędzy.
Julja.
Ale poco ci teraz pieniądze? Co zrobiłbyś z niemi?
Karol (ożywiony).
Co robiłbym? Natomiast zwróciłbym wasz dług, abyście mogły żyć w dostatku; abyś nie była samotna, biedna Juljo, jak teraz już od trzech lat.
Julja (z uczuciem).
Mój dobry Karolu, dziękuję ci za twe dobre chęci, ale zupełnie nie czuję się nieszczęśliwą, nie nudzę się wcale. Przychodzisz do mnie często, rozmawiamy, śmiejemy się razem; zresztą robię na drutach i jestem zadowolona, że mogę coś zarobić dla naszej gospodarki. Gdy się zmęczę przy robótce, zaczynam myśleć!
Karol.
Ale o czem myślisz?
Julja.
Myślę o Bogu, który zesłał mi łaskę, czyniąc mnie niewidomą.
Karol.
Łaskę? Nazywasz łaską nieszczęście, na jedną myśl o którem wzdryga się najodważniejszy.
Julja.
Owszem, Karolu, nazywam to łaską, gdybym widziała, posiadała wzrok, byłabym może wieczną kokietką, istotą lekkomyślną. Mówią, że jestem ładna, pyszniłabym się więc tem, wymagałabym, aby mną się zajmowano; unikałabym pracy, nie słuchałabym Marjanny jak teraz, nie kochałabym ciebie tak mocno; nie cieszyłabym się na myśl o życiu przyszłem, jakie Pan Bóg szykuje mi po zgonie. Teraz jednak mogę całemi dniami pracować, cierpliwie znosząc braki, które są przeznaczone dla biednych niewidomych.
Karol (wzruszony).
Przyznajesz sama, że odczuwasz braki w tem życiu?
Julja.
Naturalnie! Nawet są wielkie i stałe; kocham jednak je, gdyż zbliżają mnie do Boga. Chciałabym bardzo ujrzeć moją miłą Marjannę, która robi tak wiele dla mnie i dla ciebie, mój dobry Karolu; zwłaszcza dla ciebie, gdyż jesteś taki przyjaźny, taki ufny dla mnie.
Straciłam wzrok, będąc jeszcze zupełnie malutką; zaledwie więc przypominam sobie Marjannę i ciebie... Ale... czekam... godzę się z tem bez szemrania.
O, Juljo, Juljo! — zawołał Karol, szlochając i rzucając się na szyję ociemniałej. — O, Juljo! Gdybym mógł ci zwrócić wzrok! Biedna, biedna Juljo!
Julja otarła łzy, które płynęły z jej pozbawionych światła oczu, i gdy posłyszała szlochanie siostry wraz z płaczem Karola, zawołała na nią:
— Marjanno! Siostrzyczko, nie płacz! Czynisz dla mnie życie tak cichem, tak dobrem! Gdybyś wiedziała, jak jestem obecnie szczęśliwa mimo, że jestem niewidoma!
Marjanna podeszła do Julji i mocno przycisnęła ją do swej piersi.
— Juljo! Kocham cię! Nie mogę wiele, ale wszystko co czynię, — czynię z radością, z miłością, jakgdybym robiła to wszystko dla dziecka, dla swej córki. Jesteś dla mnie wszystkiem na świecie, wszystkiem! Nigdy cię nie opuszczę!
Proszę Boga, aby mi pozwolił przeżyć ciebie, abym mogła do ostatniego twego westchnienia ułatwiać i uprzyjemniać ci życie!
Karol nie powiedział ani słowa, cichutko płakał i rozmyślał; wszystkie dobre uczucia drzemiące w jego sercu nagle odżyły! porównywał swe wybuchy, swą chęć zemsty, swą dumę — z dobrocią, miłością bliźniego i pokorą tej niewidomej dziewczyny.
— Juljo, — rzekł, ocierając łzy, — chcę być tak samo dobry, jak ty; pomożesz mi w tem, prawda? Postaram się w zupełności cię naśladować... Oby tylko ta zła kobieta nie zmusiła mnie znowu do tego, aby był zły, jak ona sama!
Julja.
Proś Pana Boga o pomoc, mój biedny Karolu; Bóg cię usłyszy. Dowidzenia, mój przyjacielu!
Karol.
Dowidzenia, Juljo, dowidzenia Marjanno. Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy po obiedzie.
Karol poszedł mocno wzruszony i pełen najszlachetniejszych zamiarów. Zobaczymy, w jakim stopniu jego wrodzona zapalczywość, która się rozwinęła pod wpływem złośliwego charakteru jego ciotki Makmisz! będzie powstrzymywana przez silną i szczerą chęć, jaką wyraził Karol w rozmowie z Julją.