Dobry mały djabełek/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Sophie de Ségur
Tytuł Dobry mały djabełek
Podtytuł powieść dla dzieci
Wydawca „Ciekawa Lektura“
Data wyd. 1936
Druk „Record“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Un bon petit diable
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Hrabina Sègur

DOBRY MAŁY
DJABEŁEK



Powieść dla dzieci



Przekład z francuskiego



Wydawnictwo „Ciekawa Lektura“

WARSZAWA 1936

Druk. „Record“, Warszawa


Poświęcam mej wnuczce
Magdalenie Malarè



Moja mała wnuczko! Z książki tej dowiesz się o pewnej dobrej dziewczynce, pozbawionej tego, co daje tyle radości, tyle szczęścia wszystkim ludziom, a mianowicie wzroku. Była niewidoma. Nie zważając na to okropne nieszczęście, mała Julcia była dobrą, mądrą i miłą dziewczynką. Całą swą istotą dążyła do tego, aby wszystkich, kto ją otacza, uczynić również takimi. Jak dowiesz się z tej książki, pewien chłopak, złośliwy figlarz, prawdziwy mały djabełek, dzięki staraniom niewidomej Julji, pod jej opieką i wpływem, stał się dobrym i miłym człowiekiem. Taką zmianę na lepsze w swym małym przyjacielu, jak sama się przekonasz, Julja osiągnęła jedynie dzięki prawdziwie-chrześciańskiej swej dobroci i postępowaniu.
Zapamiętaj to, mała moja wnuczko, a staraj się zachowywać tak samo, jeżeli kiedykolwiek w życiu spotka cię taki sam „dobry mały djabełek“.

Twoja babcia
Hrabina Segur
z domu Rastopczyna.


I
CZAROWNICE

W małej mieścinie szkockiej, przy niedużej uliczce, nazywanej ulicą „Bitew“, mieszkała pewna wdowa w wieku lat pięćdziesięciu, pani Makmisz. Wygląd zewnętrzny miała srogi i odpychający.
Przez skąpstwo z nikim nigdy się nie spotykała, w obawie, aby nie narażono jej na wydatki. Dom jej był stary, brudny i ponury. Pewnego razu z robótką w ręku siedziała w pokoju, umeblowanym prawie po żebraczemu. Od czasu do czasu spoglądała przez okno, jakby na kogoś oczekując; ruchy jej zdradzały zniecierpliwienie, aż wreszcie zawołała:
— Jaki wstrętny chłopak! Stale się spóźnia! Wstrętny nicpoń! Skończy w więzieniu, lub na szubienicy, jeśli mi się nie uda go przerobić.
Zaledwie wymówiła te słowa, gdy oszklone drzwi, znajdujące się naprzeciwko okna, uchyliły się, i wszedł dwunastoletni chłopak; wszedł i stanął przed zniecierpliwioną kobietą.
Twarz i cała postawa zdradzały, mimo wyraźnego strachu, zdecydowanie.
— Gdzie zaprzepaściłeś się? — krzyknęła nań pani Makmisz. — Dlaczego powracasz tak późno, hultaju?
Karol:
— Ciotuniu, zatrzymała mnie na kwadrans Julja; nudziła się u sędziego i poprosiła mnie o odprowadzenie jej do domu.
Pani Makmisz:
— Co Ci tak pilno było z tem odprowadzeniem? Czy nikt z rodziny sędziego nie mógł ciebie zastąpić? Zawsze jesteś uprzejmy i uczynny. Wiesz przecie dobrze, że jesteś mi potrzebny. Ale przyjdzie jeszcze czas pokuty, niegodziwy wałkoniu! Chodź ze mną!
Karol, wahając się między chęcią stawiania oporu swej ciotce a strachem, który w nim wzbudzała, stał przez chwilę niezdecydowany; ciotka obróciła się, a widząc, że nie porusza się z miejsca, chwyciła go za ucho i pociągnęła do ciemnej śpiżarni, gdzie wepchnęła go przemocą.
— Posiedź tu z godzinę, a na obiad dostaniesz chleb i wodę; innym razem będzie jeszcze gorzej! — krzyknęła pani Makmisz.
— Zła kobieta! Wstrętna! — burknął Karol, zaledwie zamknęła za nim drzwi. — Gardzę nią. Czyni mnie tak nieszczęśliwym, że wolałbym być ślepy, jak Julja, niż mieszkać z tym złym potworem. Jedną godzinę!... To zabawne... Ale zato nie będę jej czytał teraz; znudzi się i nie usłyszy zakończenia „Mikołaja Niklbi“, którego zacząłem jej czytać dziś zrana! To zdecydowane. Jestem z tego bardzo zadowolony...
W ten sposób Karol spędził kwadrans, ciesząc się z tego, że ciotka nudzi się bez niego, lecz wreszcie sam począł się nudzić.
— „O, gdybym mógł uciec — pomyślał. — Lecz dokąd? I jak? Drzwi są zamknięte bardzo mocno! Niełatwo je otworzyć... Tem nie mniej spróbujemy!...
Karol spróbował; lecz mimo, że usiłował otworzyć, drzwi nawet się nie zachwiały. W tym czasie, gdy daremnie majstrował przy nich, klucz w zamku nagle się obrócił; Karol szybko, jak piłka, skoczył zpowrotem i schował się w głębi śpiżarni.
Zamiast poważnej jednak i srogiej twarzy jego ciotki, w otwartych drzwiach ukazała się wesoła postać Betty, która pełniła u jego ciotki jednocześnie obowiązki kucharki, niańki i pokojówki.
— Znowu, Betty! Znowu! Wiesz przecie, że mojej ciotce sprawia szczególną przyjemność dokuczać mi.
Betty.
— Ale Karolu, poco tak mówisz? — Chcę cię uwolnić, bądź tylko dobry i rozsądny.
Karol.
— Rozsądny! To jest niemożliwe z moją ciotką: zawsze tak się sroży; nigdy nie bywa zadowolona! To mi wreszcie się sprzykrzyło...
Betty.
Czegoż chcesz, mój biedny Karolu? Jest twoją jedyną opiekunką i jedyną krewną! Nie możesz przecie zrzec się jej chleba.
Karol.
Ciągle przypomina mi ten swój chleb i czyni mi go zbyt gorzkim! Skończy się na tem, że pewnego pięknego dnia zostawię ją i pójdę gdzieś daleko, daleko stąd.
Betty.
Byłoby to jeszcze gorzej, biedne dziecko! Ale chodź, wyjdź z tej brudnej, czarnej śpiżarni.
Karol.
A co ciotka na to powie?
Betty.
Niech mówi, co jej się podoba; ale nie będzie ciebie zawsze tłukła!
Karol.
O! Co do tego, to nie! Nie śmie mnie więcej bić od czasu, gdy ostatnio tak dobrze wykręciłem jej rękę. Pamiętasz, jak krzyczała?
Betty (z uśmiechem).
A ty, złośniku, nie puszczałeś jej?
Karol.
Potem powiedziałem, że to wyszło niechcący, że złapał mnie skurcz, i że tak może stać zawsze, gdy będzie mnie biła.
Betty.
Ale cicho, Karolu! Sądzę, że teraz niezbyt ciebie się boi, a pozatem, wszystko to jest bardzo nieładne.
Karol.
Wiem o tem doskonale, że czyni mnie złym; złym wbrew mej woli, zapewniam cię.
Betty wypuściła Karola, zamknęła znowu drzwi, schowała klucz do swej kieszeni i poradziła Karolowi schować się jaknajdalej, aby ciotka go nie zobaczyła.
Karol.
Pójdę do Julji.
Betty.
Dobrze; ale ponieważ klucz od śpiżarni jest u mnie, to otworzę ją sama za trzy kwadranse; tylko wracaj na czas.
Karol.
O! Oczywiście! Pięć minut przed terminem będę w twoim pokoju!
Po tych słowach jednym susem Karol skoczył do ogrodu, leżącego po innej stronie, niż pokój, w którym pracowała jego ciotka. Betty żegnała go oczyma i uśmiechała się doń.
— Ten urwis ma dobre serce, — mówiła, sama do siebie. — Gdyby traktowano go nie tak srogo, byłby z niego dobry chłopak... Ale byleby tylko wrócił... Inaczej, dostanę od pani za to!
— Betty! — zawołała pani Makmisz surowo.
— Co pani każe? — zapytała wchodząc Betty.
Pani Makmisz.
Nie zapomnij wypuścić tego nicponia za półgodziny i kaź mu wówczas przynieść „Mikołaja Niklbi“, będzie czytał głośno aż do obiadu, dopóki będę pracowała.
Betty.
Słucham panią, nie zapomnę.
Za półgodziny Betty poszła do swego pokoju, Karola jednak tam nie było, jeszcze nie wrócił; spojrzała przez okno, nigdzie nie było go widać.
— Wiedziałam, że tak będzie; — zawołała. — Narobiłam teraz sobie kłopotu! Co teraz pocznę? Jak się wytłumaczę?... Ale mam dobrą myśl! Dobra, — gdyż pani wierzy w czarownice i okropnie ich się boi. Można w nią wmówić byle co, a napewno we wszystko uwierzy, o ile tylko będę mówiła o czarownicach. Sądzę, że pomysł jest niezły; każdy inny zawiódłby tu napewno.
— Betty, Betty! — rozległ się nagle głos gospodyni.
Betty.
Jestem tu, proszę pani.
Pani Makmisz.
Dobrze. Ale gdzie Karol? Przyślij go do mnie.
Betty.
Jużbym przysłała go do pani, gdybym miała klucz od śpiżarni; lecz nie mogę go odnaleźć.
Pani Makmisz.
Jest we drzwiach; zostawiłam go tam.
Betty.
Niema tam klucza, proszę pani, już patrzyłam.
Pani Makmisz.
Być nie może! Nie mógł przecie otworzyć drzwi od wewnątrz.
Betty.
Proszę zobaczyć; niema, proszę pani.
Pani Makmisz podniosła się, poszła zobaczyć i nie znalazła klucza.
Pani Makmisz.
To jest nieprawdopodobne! Dobrze pamiętam, że zostawiłam go we drzwiach. Karolu, Karolu, ależ odpowiadaj, nicponiu!
Odpowiedzi nie otrzymała. Twarz pani Makmisz zaczęła zdradzać zaniepokojenie.
Pani Makmisz.
Cóż pocznę? Poza nim, nie mam nikogo, ktoby mi czytał głośno, gdy siedzę z robótką. Szukaj go, Betty! Cóż stoisz na jednem miejscu, jak policjant!
Betty.
Cóż mogę uczynić, aby pani dopomóc? Nie mam przecie styczności z czarownicami!
Pani Makmisz (przestraszona).
Czarownice? Jakto czarownice? Czy sądzisz... że... czarownice?...
Betty. (udając zaniepokojoną)
Nic nie mogę powiedzieć, proszę pani; lecz z tym kluczem stało się coś niezwykłego... znikł tak dziwnie... A pozatem: Karol nie odpowiada! Czarownice go widocznie udusiły...
Pani Makmisz.
Boże mój! Boże mój! Co ty mówisz, Betty? To straszne! To okropne!...
Betty.
Proszę, niech pani będzie ostrożna i tu nie pozostaje... Zawsze miałam podejrzenia co do tej śpiżarni.
Pani Makmisz zawróciła, nic nie odpowiadając, i poszła do swego pokoju.
— Zmuszona byłam ją oszukać, — rzekła sama do siebie Betty; — lecz jest to wina mej pani, — nie moja; należało ratować Karola. Ale zdaje się, że woła mnie.
— Betty! — dał się słyszeć słaby głos.
Betty weszła i ujrzała swą panią, która ze strachem wskazywała jej palcem na klucz, który leżał na widocznem miejscu, na jej robótce.
Betty.
Mówiłam przecież. Teraz pani sama wie dobrze, kto położył ten klucz na pani robótce? Oczywiście, nie ja, gdyż byłam przez cały czas z panią.
Wesoły i tryumfujący widok Betty obudził jednak podejrzenie pani Makmisz, która nie mogła zrozumieć, jak to można nie bać się czarownic.
— Wyszłaś stąd po mnie, — powiedziała, bacznie i surowo patrząc na Betty.
Betty.
Szłam w ślad za panią; samo przez się rozumie, że nie poszłam naprzód.
Pani Makmisz.
Idź, otwórz śpiżarnię i przyprowadź do mnie Karola. Zasługuje na karę za to, że nie odpowiadał mi, gdy go wołałam.
Betty wyszła, lecz po chwili szybko wróciła, udając bardzo przestraszoną.
Proszę pani! Proszę pani. Karol jest zabity!... Leży martwy na podłodze! Mówiłam przecie, że czarownice go udusiły.
Pani Makmisz, trzęsąc się ze strachu, podążyła do gabinetu i rzeczywiście ujrzała Karola, rozpostartego bez ruchu na podłodze, o twarzy bladej jak marmur. Podeszła do niego i chciała go dotknąć; lecz Karol, który wcale nie był martwy, nagle kurczowo się targnął i uderzył swą ciotunię z całej siły pięścią w twarz i nogą w piersi. Betty, ze swej strony, wybuchła nagłym śmiechem, potęgującym się z każdym uderzeniem nogą, które dostawała ciotka od Karola, jak również po każdym jej jęku, następującym po tem uderzeniu; strach sparaliżował poprostu panią Makmisz, Karol zaś dawał upust swym niepowstrzymanym ruchom. Cios pięścią, który trafił prosto w usta ciotki, wybił jej sztuczne zęby; pochyliła się więc, aby je podnieść, lecz w tym czasie Karol się posunął, chwycił ciotkę za jej perukę, zerwał ją i począł rozpaczliwie targać ją w swych mocno ściśniętych rękach. Następnie otworzył oczy, przysunął się do Betty, a chwyciwszy ją za ręce, niby poto, aby się podnieść oddał jej sztuczne zęby ciotki.
— Połóż je do jej zupy, — rzekł pocichu.
Skurcze Karola ustały, blada jego twarz zarumieniła się, odzyskując naturalne kolory; tylko brwi pozostały nadal blade, zbielałe, jakgdyby osypane białym pudrem, prawdopodobnie, tym samym, którym czarownice posypały mu również twarz, lecz który spadł wskutek jego kurczowych ruchów. Betty, mniej od Karola opanowana, nie mogła się powstrzymać od nerwowego śmiechu. Pani Makmisz nie wiedziała, jak ma traktować całe to zajście; rzuciwszy gniewne spojrzenie na Karola i służącą, wydarła jemu z rąk swą perukę, dopomagając mu w ten sposób się podnieść i kopnęła Betty, aby wyzbyła się tego śmiechu; środki były niezawodne: Karol skoczył na równe nogi i stał dość równo, Betty zaś uspokoiła się i nabrała wyglądu nieco poważniejszego.
Pani Makmisz.
Co to wszystko znaczy, mały figlarzu?
Karol.
Ciotuniu, to — czarownice.
Pani Makmisz.
Zamilcz, bezczelny włóczykiju! Teraz dopiero skończę z tobą i twemi czarownikami... Wiedz o tem![1]
Karol.
Ciotuniu, zapewniam..., że jestem zasmucony losem zębów cioci...
Pani Makmisz.
Dobrze, zwróć więc mi je.
Karol (pokazując ręce).
Nie mam ich, ciotuniu! Nie mam nic... a pozatem, jak się mają włosy cioci?...
Pani Makmisz.
Milcz, nie potrzebuję twych głupich przepraszań; zwróć mi moje zęby i moje loki...
Karol.
Zapewniam ciotunię, że nie mam ich; ciocia zresztą sama widzi.
Ciotka obejrzała go, poszukała wszędzie, lecz napróżno.
Betty.
Proszę pani, pani nie chce uwierzyć w istnienie czarownic; jednak jest bardzo możliwe, że to one zabrały zęby pani i loki.
Głupiaś! — oburzyła się pani Makmisz, podążając do swego pokoju. — A ty, mój panie, idź i czytaj natychmiast!
Karol chciał bardzo wyszukać jakiś pretekst, aby uwolnić się od czytania z ciotką, która trzymała go już za ucho; należało więc iść, usiąść, wziąść książkę i czytać. Męka jego trwała jednak niedługo, gdyż w półgodziny po zajściu zawołano go do obiadu; podczas którego czarownice również opiekowały się Karolem. Przeżyte przed chwilą okropne zajścia zmusiły panią Makmisz do zapomnienia o występku Karola i tej karze, na którą go skazała; dała mu możność zjeść obiad, jak zawsze.
Zaledwie pani Makmisz zjadła dwie łyżki zupy, zauważyła w swym talerzu jakiś twardy przedmiot; myśląc, że jest to kość, chciała ją wyjąć, i tu ujrzała zdumiona, że były to jej zęby sztuczne.
Radość z powodu znalezienia zębów, złagodziła jej gniew; usiłowała jednak wyświetlić sprawę, ponieważ nie zważając na swą łatwowierność co do czarownic i swój strach przed niemi, podejrzewała jednak, że winowajcami w całem tem zajściu były nie czarownice, lecz tylko Betty i Karol, dlatego przysięgała, że podwoi nadzór i srogość, lecz nie miała odwagi nawet zacząć o tem mówić, gdyż bała się gniewu czarownic.
Karol poprosił jeszcze o kawałek mięsa z zupy.
Pani Makmisz.
Nie dawaj mu Betty, je za czterech.
Karol.
Ciotuniu, miałem bardzo mały kawałeczek; jestem przecie bardzo głodny.
Pani Makmisz.
Gdy człowiek jest biedny, gdy się go wychowuje z łaski, a jest sam do niczego, nie powinien jeść jak ludożerca, i nie powinien też pozwalać sobie na prośby dwa razy o tę samą potrawę, Proszę się postarać o poprawę ze swej żarłoczności, szanowny panie.
Karol spojrzał na Betty, która dała mu znak głową, aby siedział cicho. Aż do końca obiadu pani Makmisz w dalszym ciągu zrzędziła, jak zwykle zresztą.
Gdy wypiła kawę, zawołała Karola, aby poczytał jej jeszcze z godzinę względnie dwie.
Zmuszony do posłuszeństwa, poszedł za nią do jej pokoju, smutny usiadł i począł czytać. Po dziesięciu minutach posłyszał chrapanie: podniósł oczy i nie mógł powstrzymać radosnego wołania: jakie szczęście! ciotka spała! Karol nie chciał ominąć tak dobrej okazji; złożył więc książkę, wstał pocichutku, wylał resztki kawy do tabakierki ciotki, schował swą książkę do skrzynki z herbatą, robótkę zaś cioci włożył do kominka i sprytnie się ulotnił, aby śpiącej nie obudzić. Podążył naprzód do Betty, która dała mu dodatek do obiadu.
Betty.
Nie zrób znowu tak, jak wtedy, a bądź na swojem miejscu, gdy ciotka cię zawoła. Ona już domyśla się chyba wszystkiego; innym razem nam się to nie uda. Ten klucz, który tak sprytnie położyłam na jej robótce! Twoja twarz, osypana mąką, te skurcze, mój śmiech, — wszystko to wydaje się jej podejrzanem.
Karol.
Jednak bardzo do rzeczy i na czas zjawiłem się do swego aresztu!
Betty.
Wszystko jedno, tego już zawiele!
Wierzy w istnienie czarownic, lecz nie w takim aż stopniu. Bądź ostrożny, ufaj mi.
Karol wyszedł, lecz, zamiast powrócić do ciotki, otworzył, jak zrana, drzwi do ogrodu i pobiegł do Julji.

Oto już trzeci raz, jak poszedł dziś tam; pójdźmy więc za nim, a dowiemy się, kim jest ta Julja.

II.
NIEWIADOMA

— W jaki sposób przyszedłeś znowu, Karolu? — zapytała Julja, gdy posłyszała dźwięk otwieranych drzwi.
Karol.
A jak ty zgadłaś, że to ja jestem?
Julja.
Po sposobie otwierania drzwi; każdy odmyka na swój sposób; to łatwo daje się poznać.
Karol.
Dla ciebie łatwo; jesteś niewidoma, słuch masz bardzo dobry; co do mnie, to nie widzę żadnej różnicy w otwieraniu drzwi, niezależnie od tego, kto je otwiera.
Julja.
Jednak co ci jest, biedny Karolu? Znowu jakaś kłótnia z ciotunią? Zgaduję to z twego głosu.
Karol.
O tak! Ta zła, wstrętna kobieta czyni mnie również złym. To prawda, Juljo; z tobą będę zawsze dobry, i nigdy nie nawiedzi mnie chęć zażartować z ciebie, względnie rozgniewać się, z moją zaś ciotką staję się zły i zawsze gotów jestem do wybuchu.
Julja.
To dlatego, że ciotka jest niedobra, a przytem nie masz ani cierpliwości, ani odwagi.
Karol.
Łatwo powiedzieć — cierpliwość; chciałbym ujrzeć ciebie w mojej sytuacji; jesteś aniołem dobroci i łagodności; lecz z nią, to ty nawet byłabyś się wściekła.
Julja się uśmiechnęła.
A ja sądzę, że nie, — rzekła.
Karol.
Tak uważasz. Posłuchaj więc, co mi się przydarzyło dziś po tem, jak wyszedłem od ciebie po raz pierwszy; podczas drugich odwiedzin, nie powiedziałem ci nic, ponieważ się bałem, abyś mnie nie zmusiła do natychmiastowego powrotu do domu; teraz mam dość czasu, ponieważ moja ciotka śpi, dowiesz się więc.
Karol opowiedział dokładnie o tem, co zaszło między nim, jego ciotką, a Betty.
— Czy może chcesz, abym znosił te zarzuty i niesprawiedliwość z cierpliwością jagnięcia, które prowadzą na rzeź?
— No, ale daleko ci jeszcze do jagnięcia, — przemówiła uśmiechając się Julja. — Posłuchaj jednak, co ci powiem, Karolu! Twoja ciotka nie jest dobra, wiem o tem, nie mogę więc temu przeczyć; lecz tembardziej powinieneś jej żałować i nie draźnić. Dlaczego nie jesteś porządny, wiedząc, że twoje spóźnienie się o pięć minut wywołuje jej gniew?
Karol.
Tylko dlatego, że chcę być z tobą jeszcze pięć minut, biedna Juljo; nie było przecie nikogo, ktoby mógł ciebie odprowadzić.
Julja.
Jestem ci bardzo wdzięczna, mój dobry Karolu, wiem, że mnie kochasz, jesteś dla mnie zawsze dobry i troszczysz się o mnie; lecz dlaczego nie jesteś chociaż odrobinę taki sam dla swej ciotki.
Karol.
Dlaczego? Ponieważ cię kocham, a jej nienawidzę: dlatego zawsze, jak się ciotka gniewa i chce mnie ukarać za nic, odwdzięczam się jej za to i doprowadzam do wściekłości.
— O Karolu, Karolu! — mówiła doń Julja z wyrzutem w głosie.
Karol.
Tak, tak, to prawda; dostała ode mnie kilka uderzeń w piersi i twarz; zmusiłem Betty (która również jej nienawidzi), by włożyła jej wstrętne zęby do jej zupy; zerwałem i podarłem jej perukę; a gdy się obudzi, to znajdzie w swej tabakierce wylaną przeze mnie kawę, a książki i swej robótki długo, długo będzie musiała szukać; będzie wściekła, ale zato ja będę zadowolony i pomszczony za doznane krzywdy.
Julja.
Widzisz, jak się unosisz! Tupiesz nogą, stukasz po meblach, krzyczysz, denerwujesz się, wreszcie staniesz się taki sam, jak twoja ciotka; wygląd zaś masz już teraz niemniej złośliwy, niż ona.
Karol.
Niż moja ciotka? Nie chcę nic robić tak, jak ona, i w niczem nie chcę być do niej podobny.
Julja.
Bądź więc dobrym i miłym chłopakiem.
Karol.
Nie mogę; mówię ci, że nie mogę.
Julja.
Widzę więc, że brak ci odwagi.
Karol.
Brak odwagi? Lecz mam jej już dość więcej, niż ktokolwiek inny, bo już w ciągu trzech lat tyle wycierpiałem przez jej katusze.
Julja.
Cierpisz, stale ją draźniąc; sam również przez to coraz więcej się unieszczęśliwiasz, co mnie bardzo a bardzo zasmuca.
Karol.
O Juljo, przebacz mi! Jetem w rozpaczy, lecz nie mogę postępować inaczej.
Julja.
Spróbuj; nigdy nie próbowałeś przecie! Uczyń to dla mnie, jeśli nie chcesz tego uczynić dla Pana Boga. Dobrze? Przyrzekasz mi to?
— Owszem, chcę to uczynić — rzekł Karol, niepewny siebie, — lecz nie — nie dam ci na to słowa.
Julja.
Dlaczego? Przecie chcesz tak uczynić!
Karol.
Ponieważ przyrzeczenie, a zwłaszcza przed tobą, to jest zupełnie co innego. Nie będę w stanie złamać raz danego ci słowa, nie czerwieniąc się, i... i... sądzę, że nie dotrzymam jednak tego przyrzeczenia.
Julja.
Posłuchaj, na początek nie żądam od ciebie wiele. Mów, krzycz, rób wszystko, co zechcesz, lecz nie dokuczaj jej, jak to czyniłeś, kopiąc swą ciotkę i mszcząc się na jej sztucznych zębach, peruce, tytoniu, książce, robótce i innych rzeczach.
Karol.
Spróbuję Juljo; zapewniam cię, że spróbuję. Na początek, natychmiast wrócę do domu, dopóki ciotka jeszcze się nie obudziła.
Julja.
A połóż na miejsce książkę i robótkę!
Karol.
Owszem, owszem, przyrzekam ci... A tytoń? — przypomniał sobie Karol, drapiąc się zlekka po głowie; — będzie nieco trącił kawą.
Julja.
Zrób dobry uczynek; przyznaj się do wszystkiego i poproś ciotkę o przebaczenie.
Karol (zaciskając pięści).
O przebaczenie? Prosić ją o przebaczenie? Nigdy!
Julja. (zasmucona).
Rób więc, jak chcesz, mój biedny Karolu: niech ci Pan Bóg dopomaga! Żegnaj.
— Żegnaj, Juljo, a raczej dowidzenia, — rzekł Karol, całując ją w czoło. — Żegnaj. Czy jesteś ze mnie zadowolona?
— Niezupełnie! lecz zczasem i to przyjdzie... trzeba być cierpliwą, — rzekła, uśmiechając się.
Karol po wyjściu westchnął.
„Biedna, dobra Julja! Jest bardzo cierpliwa! Jaka łagodna i rozsądna! Jak cierpliwa jest w swem nieszczęściu! A przecie jest to nieszczęście... wielkie nieszczęście — być niewidomą. Jest znacznie nieszczęśliwszą ode mnie! „Poproś o przebaczenie“, — powiedziała mi... kobietę, której nienawidzę! To niemóżliwe; nie, nie mogę!“
Karol powrócił do domu w stanie podrażnienia; wszedł do pokoju swej ciotki, która na jego szczęście jeszcze spała; wyjął książkę ze skrzynki na herbatę i chciał już wydostać schowaną robótkę szydełkową z głębi kominka, gdy nagle, wyciągając rękę, aby ją dostać, potrącił szczypce, które z hałasem spadły; ciotka odrazu się obudziła. „Co tam robisz w moim kominku, zły człowieku?“
— Nic złego nie robię, ciotuniu, — odpowiedział Karol, mężnie się broniąc; — staram się wydostać z kominka cioci robótkę.
Pani Makmisz.
Moją robótkę! Z kominka! W jaki sposób ona się tam znalazła? Leżała przecie obok mnie!
Karol (zdecydowanie).
To ja ją tam wrzuciłem, cioteczko.
Pani Makmisz (oburzona).
Wrzuciłeś tam moją robótkę?
Karol.
Nie miałem racji, czyniąc w ten sposób; lecz ciocia widzi, że staram się naprawić swój błąd.
Pani Makmisz.
I ty sądzisz, nicponiu jeden, że cierpliwie będę znosiła twoje drwiny, ty, żebraku, którego karmię z litości!
Karol zaczerwienił się, jak kwiecie maku; czuł, że zaczyna się unosić, lecz powstrzymał się i odpowiedział spokojnie:
„Moje wyżywienie kosztuje ciocię niedrogo; mam nadzieję, że ciocia się przez to nie zrujnuje.“
Pani Makmisz.
Niewdzięczniku! A twoje ubranie, mieszkanie, pościel?
Karol.
Moje ubranie? Jest całe podarte, wystrzępione, jak u żebraka! A do tego jest zakrótkie i zawąskie. Gdy wychodzę na ulicę, wstydzę się przecie...
— Tem lepiej — przerwała mu ciotka ze złym uśmiechem.
Karol.
Proszę tylko zaczekać! Nie skończyłem przecie tego zdania! Wstydzę się za ciocię, gdyż każdy mówi mi: „Twoja ciotka musi być bardzo skąpa, jeżeli ubiera ciebie tak nędznie.“
Pani Makmisz.
O, to już zawiele! Zaczekaj, a dostaniesz za to!
Mówiąc to ciotka pobiegła po rózgę: Karol tymczasem chwycił zapałki, zapalił jedną z nich i podbiegł do firanki.
— Jeżeli ciocia tylko się zbliży, — rzekł, — podpalę firankę, dom cioci, spódnice i wszystko, wszystko!
Przerażona pani Makmisz zatrzymała się; zapałka była tuż przy frendzlach batystowej firanki.
Czerwona ze wściekłości i drżąca ze strachu, nie chciała jednak zrezygnować z bicia, zapowiedzianego Karolowi, a jednocześnie obawiała się, że ten wykona swą pogróżkę; nie wiedziała więc, co ma przedsięwziąć? Karol przestraszył się jeszcze więcej na widok srogiej jej twarzy: widząc zaś, że zapałka jego dopala się, zapalił drugą, nie rzucając pierwszej, i w takiej sytuacji zdecydował się przystąpić do pertraktacyj ze swą ciotką.
Karol.
Proszę mi obiecać, że ciocia mnie nie ruszy i w żaden sposób nie ukarze; wówczas zgaszę zapałkę.
— Niegodziwcze! — zawołała ciotka z pianą na ustach.
Karol.
Proszę się decydować, ciociu! Jeśli zapalę trzecią zapałkę, nic już nie pomoże; nie będę cioci słuchał i spłoną firanki.
Pani Makmisz.
Rzuć zapałkę, nieszczęsny!
Karol.
Rzucę, gdy ciocia rzuci rózgę (Makmisz rzuca rózgę), gdy ciocia mi obieca, że nie będzie mnie ani biła, ani też w inny jakikolwiek sposób karała. Proszę się pośpieszyć... zapałka już się dopala.
— Przyrzekam, przyrzekam! — zawalała pani Makmisz z trudem łapiąc oddech.
Karol.
Proszę przyrzec, że ciocia będzie zawsze dawała mi jeść, gdy tego sobie będę życzył. Więc? Wyjmuję już trzecią zapałkę.
Pani Makmisz.
Przyrzekam! O, szelmo! Rozbójniku!
Karol.
Proszę ubliżać, ile się cioci podoba, to dla mnie jest obojętne.
Proszę jednak pamiętać dobrze o swych przyrzeczeniach, albowiem, jeśli tylko ciocia ich nie dotrzyma, natychmiast podpalę dom cioci, nie uprzedzając zupełnie o tem. Otóż... Gaszę.
Karol zgasił zapałkę.
Czy jestem jeszcze cioci potrzebny? — zapytał.
Pani Makmisz.
Wynoś się stąd! Nie chcę ciebie widzieć, niegodziwcze! Łotrze!
Karol.
Dziękuję, ciociu! Biegnę do Julji.
Pani Makmisz.
Zabraniam ci tam chodzić!
Karol.
Dlaczego? Daje mi przecie dobre rady.
Pani Makmisz.
Nie chcę, abyś tam chodził.

Zanim Karol stał zniedecydowany, jak ma się teraz zachować, ciotka zbliżyła się do niego, chwyciła pudełko zapałek, położone przez Karola na stole, szybko uderzyła go dwukrotnie w twarz i kopnęła w nogi zdumionego Karola, wybiegła później ze swego pokoju, zamykając go na dwa spusty. — Baw się teraz, mój chłopcze, baw się aż do samej kolacji, a ja pójdę, opowiem o tobie wszystko Julji! — krzyknęła pani Makmisz przez drzwi.

III.
PRZESTĘPSTWO I SĄD

Karol, doprowadzony do wściekłości przez to, że wpadł, jak szczur do pułapki, rzucił się na drzwi, aby je wyłamać; ale drzwi były mocne; trzy razy runął na nie z całej siły, lecz nie dopiął celu i tylko stłukł sobie ramię, poczem zmuszony był do zrzeczenia się swoich zamiarów.
Zła kobieta! O Boże! jak jej nienawidzę! A Julja chciała jeszcze, abym prosił ją o przebaczenie! Taka wiedźma! Cobym mógł zrobić jej na złość?...
Karol rozejrzał się na wszystkie strony, lecz niczego nie dojrzał, na czem mógłby wyładować swą złość.
— Mógłbym podrzeć jej tę robótkę, którą pozostawiła; lecz czem właściwie to wszystko się skończy? Rozpocznie przecie inną robótkę! Jak jestem nieszczęśliwy, że muszę mieszkać z tą wstrętną babą.
Karol usiadł, oparty łokciami o kolana, objął głowę rękoma i zaczął się zastanawiać. W miarę jego rozmyślań, twarz się wypogadzała, spojrzenie łagodniało, oczy zaś wilgotniały, i wreszcie łzy popłynęły strumieniem po jego policzkach.
— Sądzę, że Julja ma rację, — rzekł; — ciotka byłaby mniej zła, gdybym był lepszy; byłbym nie taki nieszczęśliwy, gdybym miał więcej cierpliwości, gdybym mógł być pokorny względem Opatrzności, jak Julja!... Biedna Julja! Jest przecie niewidoma! Zawsze sama, gdyż siostra jej idzie do pracy! Nudzi się ciągle całemi dniami... nigdy się nie skarży, nigdy się nie gniewa! Zawsze dobra, zawsze jest uśmiechnięta! Coprawda, nieco starsza odemnie! Ma piętnaście lat, a ja dopiero trzynaście... Lecz to wszystko jedno, i w piętnaście nie będę taki dobry, jak ona! Nie, nie mogę się powstrzymać, aby z tą wstrętną ciotką nie gniewać się... Ale co to słyszę? — przemówił nagle, podnosząc się. — Cóż to za hałas?.. Tak, cóż to takiego?.. I te przeklęte drzwi są jeszcze zamknięte! Ale! Dobra to myśl! Wybiję szybę we drzwiach i wylazę.
Karol chwycił szczypce, uderzył niemi z całej siły w szybę jednej z ram drzwi, a wysunąwszy głowę i plecy do utworzonego otworu, — przelazł po wielkich trudach, zraniwszy się nieco w ręce i w plecy; znalazłszy się na podwórzu, zbiegł po schodach i wpadł do kuchni, gdzie nikogo nie było; następnie wyskoczył przez drzwi, prowadzące na ulicę. Znalazł się wśród licznego tłumu, w samym środku którego, na ręku kilku osób, spoczywała pani Makmisz; za nią prowadzono człowieka w bluzie. Pani Makmisz krzyczała, prowadzony człowiek wymyślał, pozostali zaś krzyczeli i wymyślali wszyscy razem; do tego hałasu dołączyły się również przerażliwe krzyki Betty, która, aby się przypochlebić pani Makmisz, sypała jak z rękawa przekleństwa i wymysły na głowy wszystkich, towarzyszących jej ludzi. Wszyscy weszli przez drzwi, otworzone przez Karola. Panią Makmisz usadzono na krześle. Betty przyniosła świeżej wody z basenu i zwilżyła oczy swej pani, która nie przestawała krzyczeć.
Gdzie jest sędzia, chcę widzieć sędziego, aby mu się poskarżyć na tego zwyrodnialca, który mnie pozbawił wzroku. Natychmiast poślijcie po sędziego!
Betty.
Już poszli po niego, proszę pani; za kwadrans pan sędzia będzie już tu.
Pani Makmisz.
Więc trzymajcie dobrze tego złoczyńcę. Zwiążcie go! Bo ucieknie!
Człowiek z bluzie.
A czyż chcę uciekać? Tyle krzyku i hałasu o jedno uderzenie batem. Czy mało kogo biłem w swem życiu batem, a pierwszy raz widzę, aby o to wszczynano taki lament.
Betty.
Nic dziwnego! Uderzenie batem i to prosto po oczach, niegodziwce!
Człowiek w bluzie.
A poco mnie łajała brzydkiemi słowami? Do djabła! Co za język! Mówią, że kobiety mają go w szczególny sposób podwieszony. Nigdy nie słyszałem czegoś podobnego! Wyładowała na mnie cały zasób swych przekleństw i wymyślań.
Człowiek, drżąc.
W każdym bądź razie nie upoważniało to pana do bicia jej batem.
Człowiek w bluzie.
Tak, ale przecie mogło mi zabraknąć wreszcie cierpliwości. Nie mam zresztą jej wiele.
Drugi człowiek.
Od kobiety nie można tak wymagać, jak od mężczyzny; można ją wyśmiać, ale nie bić jej.
Człowiek w bluzie.
Taka kobieta, jak ta, warta jest dwu mężczyzn.
Cały tłum mimowoli wybuchnął śmiechem, powiększając w ten sposób jeszcze bardziej zdenerwowanie i wściekłość pani Makmisz.
Betty wiedziała, że pani jej nie była poważnie zraniona, dlatego też pocichutku również się śmiała, a używała wszystkich środków, aby zachować pozory powagi. W dalszym ciągu zwilżała swej pani oczy, z których puchlizna stopniowo poczynała ustępować.
Ostrożny Karol umyślnie stał zdala od swej ciotki i poprosił pewnego młodzieńca z tłumu, aby opowiedział mu o wszystkiem, co się stało z panią Makmisz.
— Zdaje mi się, że woźnica w bluzie, szybko przejeżdżając przez drogę, aby napoić swe konie, — począł opowiadać tamten, — o mało nie wywrócił tej pani. Trzeba było widzieć, jak się rozgniewała a jakiemi złorzeczeniami zaczęła go obsypywać. Woźnica początkowo śmiał się z niej, lecz potem począł przemawiać jej do słuchu. Trzeba było posłuchać, jak to czynił. O, było to godne uwagi!... Wszyscy zgromadziliśmy się dokoła i śmieliśmy się... Dopóki trwała wymiana słów, nie było w tem nic złego; lecz nagle spoliczkowała go ta pani; wówczas woźnica, cały zaczerwieniony, przyciął ją batem. Na nieszczęście jednak w same oczy... Upadła więc pod uderzeniem, poczęła krzyczeć, tarzając się po ziemi; wezwała wreszcie sędziego. Następnie poczęli się zatrzymywać i zbiegać, przybiegła Betty i poprowadziła ją, a myśmy zmusili tego człowieka, by udał się z nami razem, aby sędzia nie przychodził napróżno. To jest wszystko, co było.
Karol, zadowolony z opowiadania, cicho zbliżył się do swej cioteczki, aby zbliska spojrzeć do obrzmiałych jej oczu, które były stale zamknięte. Gdy oglądał puchliznę i niezwykłe zaczerwienienie powiek, usiłował dojrzeć, czy ciotka faktycznie postradała wzrok, jak twierdziła; pani Makmisz otworzyła je, i ujrzawszy Karola, wyciągnęła rękę, aby go schwycić; Karol zrobił krok wstecz i instynktownie schował się za człowieka w bluzie, co wywołało śmiech wszystkich tam obecnych, a nawet i woźnicy.
— Teraz nie może twierdzić, że ją oślepiłem, — rzekł tamten, śmiejąc się. — Dziękuję ci, mój chłopcze; bałem się, że faktycznie postradała wzrok. Dowiodłeś nam, że widzi przecie doskonale.
Pani Makmisz.
Poco tu jesteś? Jak wyszedłeś? Betty, zamknij go.
Betty.
Nie mogę przecie pozostawić pani w tej sytuacji, w jakiej pani obecnie się znajduje. Proszę się uspokoić, paniusiu, proszę o niczem teraz nie myśleć.
Pani Makmisz
O, ty wałkoniu! Wynoś się stąd! Dostaniesz za swoje!
Karol spojrzał na człowieka w bluzie, jakgdyby prosząc go o obronę.
Człowiek w bluzie.

— Czegóż chcesz odemnie, mój chłopcze! Nie mogę ci pomóc. Musisz usłuchać — niema na to rady.
Karol jednak na to nie chciał się zgodzić, nie chciał usłuchać, a przypomniawszy sobie o tem, że ciotka zabroniła mu iść do Julji wyszedł i rzekł głośno: idę do Julji.
Pani Makmisz.
Nie chcę, abyś tam szedł; zabroniłam ci przecie!
Posłuchajcie, ludzie, nie puszczajcie go, zatrzymajcie, przyprowadźcie go do mnie. Woźnico, daruję wam wszystko i nie będę się skarżyła, jeśli zatrzymacie tego obrzydliwego urwisa i wymierzycie mu dobry cios tym samym batem, który o mało nie pozbawił mnie wzroku.
Człowiek w bluzie.
Nie dostanę go nawet końcem bata. Co pani zrobił ten biedny dzieciak? Patrzył na panią spokojnie, gdy pani chciała na niego się rzucić; schował się za mnie, a daję słowo, że będę go bronił zawsze, gdy to tylko odemnie będzie zależało.
Pani Makmisz.
A! To tak pan mi opowiada! Dobrze! Oto i sędzia przyszedł w sam raz; zapłaci pan za to wszystko dobrą grzywnę.
Człowiek w bluzie.
Dobrze! Ale to jeszcze zobaczymy, co będzie, szanowna pani!
Sędzia.
Co tu macie takiego? Pani mnie prosiła, pani Makmisz, abym poświadczył przestępstwo?
Pani Makmisz.
Tak, szanowny panie, okropne przestępstwo, głośno wołające o zadośćuczynienie i przykładne ukaranie! Ten oto człowiek, pan go, prawdopodobnie, poznał po jego okrutnym wyglądzie... (wszyscy się śmieją, woźnica najgłośniej od wszystkich innych) tak, panie sędzio, po jego okrutnym wyglądzie, udaje przed panem i wydaje się dobrym apostołem; lecz pan zobaczy... Ten człowiek zranił mnie, przezywał rozmaitemi brzydkiemi wyrazami, a wreszcie uderzył mnie batem po oczach tak, że oślepłam. Proszę więc o sto franków za szkody, jakie poniosłam, następnie o grzywnę stufrankową, od której będę dostawać odsetki, jak przewidują ustawy sądowe.
Woźnica i wszyscy skupieni śmieli się; wesołość ta jednak była nienaturalna i dlatego sędzia, człowiek o zdrowym rozsądku i sprawiedliwszy, powziął podejrzenia co do ścisłości opowiadania pani Makmisz.
Zwrócił się więc do woźnicy z pytaniem:
— Czy tak się sprawa przedstawia, jak opowiada ta pani.
Człowiek.
O, nie, panie, całkiem inaczej. Ta pani sama przyszła i upadła na drodze w mgnieniu, gdym się obrócił, aby spojrzeć na swe konie; upadła z całej siły, jak długa; należy przypuszczać, że nie jest chora na nogi; nie jestem jednak temu winien. Otóż chcę ją podnieść; odpycha mnie z całej siły i łaje w najgorsze; a czego tylko mi nie nagadała; użyła wszystkich brzydkich słów, jakie tylko umiała, aż wreszcie mi dokuczyła; z kolei począłem również mówić, a nie powiem, abym się powstrzymał od nieprzyzwoitych słów, ale od tego przecie jestem woźnicą. Pan sędzia sam wie: konie... nie mają czułych uszu. A gdy się rozgniewam, wprawiam w ruch cały mój zasób słówek. Lecz oto ta pani, widocznie niezadowolona ze mnie, wymierza mi głośny policzek. Tom się rozgniewał... jestem zapalczywy, panie sędzio,... nie zły, ale zapalczywy. Wówczas zacząłem odpowiadać... no i uderzyłem batem, od tego jestem przecie woźnicą, panie sędzio... Z końmi, pan wie, nie można się obejść bez bata. Na nieszczęście, podstawiła mi swe oczy właśnie naprzeciwko bata; lecz to nie sprawiło jej większego bólu, panie sędzio; krzyczała, żem ją skaleczył, lecz widzi tak samo, jak pan albo ja; dowodem jest to, że widziała, jak pan tu wszedł, bawi więc mnie tylko, jak się skarży, na jakąś wyrządzoną jej krzywdę; jestem pewien, że pan sędzia nie da jej ani grosza.
Świadkowie.
Panie sędzio, woźnica mówi samą prawdę; byliśmy wszyscy świadkami.
Pani Makmisz.
Jak? Nieszczęsny, pan jest moim rodakiem i występuje przeciwko mnie, aby potakiwać złoczyńcy, złemu cudzoziemcy-rozbójnikowi?
Sędzia.
Pani Makmisz, pani zmusi mnie do spisania na panią protokułu. Proszę być spokojną i wierzyć mi, jeżeli ktoś jest winien, to tylko właśnie pani; pani pierwsza rozpoczęła wymyślać i pani pierwsza uderzyła; a jeśli pani rozpocznie sprawę, to sama zapłaci grzywnę, w żadnym zaś wypadku ten woźnica, który robi na mnie wrażenie człowieka uczciwego, aczkolwiek nieco zapalczywego, jak sam to zresztą o sobie powiedział. Więcej nie mam nic tu do roboty. Odchodzę i przyjdę wkrótce, aby posłyszeć od pani i powiedzieć pani parę słów.
Zanim pani Makmisz oprzytomniała ze zdziwienia i zanim zdążyła powiedzieć chociaż jedno słówko sędziemu, ten postarał się czem prędzej odejść; woźnica i cały tłum poszli za nim, a pani Makmisz pozostała sama z Betty, która śmiała się w pięści i cieszyła się z niepowodzenia swej okrutnej, niesprawiedliwej i wymagającej gospodyni. Ku jej zdziwieniu pani Makmisz tkwiła nadal w bezruchu, nic nie mówiąc; Betty zapytała ją, czy nie chce pójść do swego pokoju; wstała, odepchnęła Betty, która podawała jej rękę, i powoli poszła po schodach, jak każdy człowiek, który dobrze widzi; otwierając drzwi swego pokoju, zauważyła, że jedna szyba była stłuczona.
Pani Makmisz.

Znowu ten łotr! Ten nieszczęsny Karol! To on zrobił tu przejście. Betty, idź go przyprowadź; drażniąc się, mówił mi, że idzie do Julji, tam go właśnie znajdziesz.

IV
BAT

W tym czasie, gdy odbywało się wszystko, o czem poprzednio już opowiedzieliśmy, Karol szedł do swej kuzynki i przyjaciółki Julji, aby się uspokoić. Znalazł ją samotną, w tej samej pozycji siedzącej, w jakiej pozostawił i opowiedział jej o niepowodzeniu swego dobrego odruchu, oraz o środku, jakiego użył, aby zabezpieczyć siebie przed surową karą ciotki.
Julja.
Mój biedny Karolu, nie miałeś racji; nigdy nie trzeba zagrażać czemś okropnem twej cioteczce. Sam wiesz doskonale o tem, że nie możesz spełnić swych pogróżek.
Karol.
Świetniebym je spełnił; już się zabierałem do podpalenia firanek.
Julja.
O Karolu! Nie sądziłam, byś był taki zły. I cóż byłoby potem? Zabranoby cię do więzienia, gdzie przesiedziałbyś do szesnastu, względnie osiemnastu lat.
Karol.
Do więzienia! Co za okropne rzeczy opowiadasz!
Julja.
Tak, mój przyjacielu, do więzienia, za umyślne podpalenie sądzono nawet dzieci młodsze od ciebie.
Karol.
A ja o tem nawet nie wiedziałem! Dobrze, żeś mnie uprzedziła, bo w pierwszej potrzebie ponowiłbym swój zamiar spalenia domu ciotki.
Julja.
O! nie, nigdybyś znowu o tem nie pomyślał, przez samą przyjaźń dla mnie, a pozatem Betty schowałaby wszystkie zapałki i nie pozwoliłaby na to.
Karol.
Betty! Ależ nienawidzi jej i sama cieszy się, gdy zażartuję sobie z mej cioteczki.
Julja.
To niedobrze ze strony Betty, że zachęca cię do złego.
Rozmawiali tak w dalszym ciągu. Julja usiłowała uspokoić Karola, gdy nagle weszła Bełty.
— Przyszłam po ciebie, Karolku, od twej cioteczki, strasznie gniewa się na ciebie, idź. Dzień dobry, panieneczko; co panieneczka powie o naszym złym człowieku.
Julja.
Mówię, że moglibyście zrobić jej wiele dobrego, udzielając właściwych rad; Karol powinien być względem swej ciotki uprzejmy i posłuszny.
Betty.
Ale pani jest bardzo niedobra.
Julja.
To jest bardzo smutne; jest jednak jego opiekunką, wychowuje go...
Karol.
Tak, cudownie mnie wychowuje. Od tego czasu, gdy się nauczyłem czytać, pisać i rachować, nie posyła mnie więcej do szkoły przez swe chore oczy; trzyma mnie przy sobie, abym jej czytał głośno, pisał listy i prowadził rachunki; w ten sposób dręczy mnie codzień.
Julja.
To jednak uczy cię czegoś, więc wcale nie jest tak źle, jakby się zdawało.
Karol.
Czasami jest dobrze; oto, naprzykład obecnie kazała mi czytać „Mikołaja Niklbi“; to jest bardzo ciekawe, nic nie mam przeciwko temu, lecz nieraz, czytając nieznośny dziennik lub historję Francji, albo Anglji, całkiem usypiam, a wiesz, jak mnie budzi? kłuje mnie w twarz swemi dużemi drutami lub szydełkiem. Czy uważasz, że jest to zajmujące?
Julja.
O, nie, to nie jest ciekawe, a jednak niema potrzeby, abyś się gniewał i mścił, jak to ustawicznie czynisz.
Betty.
Zapewniam panieneczkę, że gdyby panienka była z nami, również nie kochałaby pani Makmisz, nie uważając na to, że jest to cioteczka panienki; mi się zdaje, że panienka nawet dopomagałaby nam... jakby to powiedzieć?
Julja (uśmiechając się).
Mścić się, chce Betty powiedzieć; lecz zemsta draźni ją przecie jeszcze więcej i czynicie przez to ciotkę jeszcze surowszą.
Karol.
Jeszcze gorszą, chcesz powiedzieć.
Julja.
Nie, nie gorszą, lecz zawsze bardziej nieufającą tobie. Postarajcie się wspólnie znosić bez szemrania wszystkie jej kaprysy, a zobaczycie, że będzie lepsza... Czy nie tak, Karolu?
Karol.
Moja dobra Juljo, niczego nie mogę ci odmówić; spróbuję, przyrzekam ci to, ale, gdyby do końca tygodnia ciotka nadal pozostała tak samo złośliwą, rozpocznę znowu...
Julja.
Dobrze; zacznij słuchać swej ciotki i idź natychmiast do domu; gdy przyjdziesz, bądź miły i uprzejmy dla niej.
Karol wstał, uściskał Julję, westchnął i poszedł w towarzystwie Betty. Przez całą drogę nie powiedział ani słowa; starał się być dobrym, przypominając sobie to wszystko, co powiedziała mu na ten temat Julja.
Gdy przyszedł do domu, wszedł prosto do cioci.
Pani Makmisz.
A! Oto jesteś wreszcie, mały złoczyńco! Podejdź do mnie bliżej...
Ku wielkiemu jej zdziwieniu Karol usłuchał i podszedł. Oczy miał spuszczone, wygląd pokorny. Gdy był już zupełnie blisko, pani Makmisz chwyciła go za ucho; Karol nie sprzeciwiał się; ciotka zachęcona jego pokorą, wzięła rózgę i mocno uderzyła raz, drugi, trzeci, ale Karol ani myślał o sprzeciwie. Korzystała z jego pokory aż do przesady: powaliła Karola na ziemię i poczęła chłostać go tak mocno, że podarła spodnie bez tego już mocno wyniszczone. Karol zniósł tę surową karę, nie wydając ani dźwięku skargi.
— Precz stąd, niegodziwcze! — zawołała, czując po tej egzekucji zmęczenie w ramieniu; — precz, wynoś się, aby ducha twego tu nie było!
Karol podniósł się, ani słowa nie mówiąc i wyszedł, z trudem hamując gniew. Pobiegł do swego pokoju i dał tam upust łzami, które oddawna już go dusiły. Rzucał się na łóżku, gryząc prześcieradło, aby zatamować krzyki wściekłości, które na wspomnienie zniewagi wydzierały mu się z piersi. Gdy minął pierwszy atak bólu, Karol przypomniał sobie słodycz Julji, jej dobre słowa, jej wspaniałomyślne rady. Rozmyślał przez jakiś czas nad swoją sytuacją i nieco się uspokoił; poczuł się szczęśliwym i dumnym dzięki temu, że potrafił się powstrzymać, że nie użył żadnego ze zwykłych środków obrony przeciwko swej ciotce, dotrzymując danej Julji obietnicy, mając niezłomne postanowienie wytrwania aż do końca. Zupełnie uspokojony i zadowolony ze swej mężnej postawy, wstąpił do Betty, do kuchni.
Betty.
Jakże cię spotkała twoja ciotka, mój biedny Karolku? Nic nie słyszałam; czy się gniewała?
Karol.
Już zastałem ją rozgniewaną, gdy powróciłem i doskonały dała tego dowód przez te szturchańce, jakie od niej dostałem.
Betty.
A ty?
Karol.
Nie sprzeciwiałem się jej.
Betty (zdziwiona).
Pierwszego ciosu oczywiście nie spodziewałeś się, ale dlatego nie mogłeś uniknąć drugiego i następnych.
Karol.
Pozostawiłem jej zupełną swobodę działań; powaliła więc mnie na ziemię, tarzała, biła rózgą. A rózga, to przecie nie jest ani słomka ani też piórko, mogę cię śmiało zapewnić.
Betty.
Cóż po tem uczyniłeś?
Karol.
Czekałem aż skończy; gdy się zmęczyła tem praniem, wstałem i poszedłem do swego pokoju; tam pofolgowałem cierpieniu, szlochając i krzycząc coprawda raczej ze wściekłości niż z bólu. Potem pomyślałem o Julji, przypomniałem sobie jej delikatność, dobroć — i gniew mój natychmiast ustał. Teraz właśnie chcę cię prosić, czy nie dasz mi jakiejś starej szmatki, aby zreperować moje spodnie, — ciotka biła mnie tak mocno, że gdyby jeszcze trochę to potrwało, zdarłaby ze mnie skórę.
Betty (oburzona).
Biedny chłopcze! Jaka wstrętna kobieta! Trzeba też być taką złośnicą! Nieszczęśliwy sieroto! Niema nikogo, kto mógłby cię obronić, przytulić do siebie!
Betty opadła na krzesło i zapłakała. Ten dowód współczucia tak wzruszył Karola, że nawet się rozpłakał, siadając obok Betty. Poderwał się jednak natychmiast i rzekł:
— Nie mogę siedzieć boli mnie!
Betty podniosła się również, otarła oczy, nasmarowała kawałeczek szmatki łojem ze świecy i dając to Karolowi, rzekła:
Masz, weź to, Karolku. Połóż na chore miejsce a jutro ustanie wszelki ból. Przypnij szmatkę szpileczką, aby się trzymała; jutro postaramy się wymyśleć coś innego do poskromienia tej złej kobiety. Inaczej bowiem zasmakuje w tem biciu, widząc twą pokorę. Obawiam się, że Julja udzieliła ci rady źle przemyślanej.
Karol.
Nie, Betty, rada jest dobra; czuję, że jest dobra; serce moje się cieszy, a jest to dobry znak.
Karol przyłożył plaster, który dała mu Betty i natychmiast poczuł ulgę; wówczas udał się znowu do swej pocieszycielki, doradczyni i opiekunki — Julji. Przechodząc przez kuchnię, ujrzał Betty, która przyszywała do siebie dwa skórzane lakierowane daszki ze starych kaszkietów jego wuja Makmisza, zapytał ją co robi.
— Szykuję ci pancerz na jutro, biedny Karolu, gdy będziesz spał, uszyję ten pancerz do twych spodni.
Karol uśmiał się z całego serca z tego „batochronu“; był jednak zachwycony tym wynalazkiem Betty; zabierał się już do wyjścia, gdy nagle posłyszał ostry głos ciotki, która go wołała. Betty przeżegnała się, Karol westchnął i poszedł natychmiast.
Pani Makmisz.
Idź, czytaj, wstrętny chłopcze; ale prędzej, weź swą książkę...
Karol wziął książkę, usiadł ostrożnie na brzegu krzesła i począł czytać. Pani Makmisz spoglądała na niego ze zdziwieniem i niedowierzaniem.
„Coś już knuje, — pomyślała, — napewno szykuje jakiś kiepski figiel, udając posłusznego i słodkiego. Nigdy nie był taki pokorny. Po raz pierwszy w życiu dał się tak bić. Co to znaczy? Nic zupełnie nie rozumiem. Jeżeli nadal będzie taki pokorny, to często i z przyjemnością będę go biła batem; jest to przecie najlepszy środek wychowawczy!... Jednak... Podczas gdy pani Makmisz pogrążona była w swych rozmyśleniach, Karol wciąż czytał; głos począł już mu słabnąć ze zmęczenia, gdy nagle za drzwiami zabrzmiał głos sędziego:
— Czy mogę wejść, pani Makmisz? Czy pani przyjmuje?
— Zawsze do usług, panie sędzio. Bardzo mi pochlebia pańska wizyta. Karolu, podaj krzesło panu sędziemu.
Karol wstał i mimowoli krzyknął z bólu.
— Co ci jest, mój przyjacielu? Ledwo się poruszasz, jak gdyby chodzenie sprawiało ci ból, — zapytał sędzia.
Pani Makmisz zaczerwieniła się, niespokojnie poruszyła się na swym fotelu i kazała Karolowi jaknajprędzej odejść.
Karol jednak nie był jeszcze tak dobry i miłosierny, jak uczyła go Julja; dlatego się cieszył z okazji opowiedzenia sędziemu, jak źle się z nim obchodzi jego ciotka.
Karol.
Oczywiście, panie sędzio, boli mnie; cioteczka tak mnie wybiła tamtą rózgą, która obok niej leży, że nie mam na sobie zdrowego miejsca.
— Pani Makmisz! — przemówił sędzia surowo.
Pani Makmisz.
Proszę go nie słuchać, panie sędzio, proszę mu nie wierzyć. Kłamie stale — od rana do wieczora.
Karol.
Ciocia wie doskonale, że nie kłamię, gdy mówię, że ciocia mnie wytłukła. Jest również prawdą, że Betty zrobiła mi plaster łojowy ze świecy; czy chce ciocia, aby ona to potwierdziła? Dobra Betty robiąc to płakała nawet.
— Pani Makmisz, — znowu zaczął sędzia, — wie pani przecie, złe traktowanie jest wzbronione przez prawo; podlega zaś pani...
Pani Makmisz.
Niech pan sędzia będzie spokojny; to jest prawda, że go wysiekłam! gdyż dziś zrana chciał podpalić mój dom; pojęcia pan nie ma, co to za chłopak; zły, kapryśny, kłamca, leń uparty; wogóle znajdzie pan w nim same wady.
Sędzia.
To jeszcze nie upoważnia pani bić go do tego stopnia, że chłopak nie może się bez bólu poruszyć. Proszę panią o ostrożność, pani Makmisz; opowiadano mi już coś o tem; ale o ile skargi się wznowią, będę zmuszony zastosować odpowiednie środki.
Pani Makmisz nie posiadała się ze złości; Karol tryumfował; wszystkie jego dobre uczucia znikły i zdecydował się ostatecznie rozzłościć swą ciotkę, żeby go znowu zbiła; wówczas zaś z pomocą Betty miał sprawdzić świadków, którzy oskarżyliby ciotkę przed sędzią.

„A mnie nie będzie już tak bolało, pomyślał, — dzięki daszkom mego nieboszczyka-wuja: ciotkę zaś wezwą do sądu i skażą na karę. O! gdyby ją również wysiekli, jak byłbym zadowolony!... Jaki byłbym szczęśliwy!... Ale... ale Julja! Co powie ona na to i co pomyśli?... Obiecałem przecie Julji, że nie będę gburem wobec ciotki i że nie będę jej się sprzeciwiał; ale nie obiecałem przecie zrzec się usiłowań, skierowanych ku poprawie mojej ciotki; tembardziej, że ciotka moja uważa to okrutne traktowanie mnie za jedyny środek do mojej poprawy, do polepszenia mego charakteru. Niech sama się poprawi wówczas, gdy ktokolwiek potraktuje ją okrutnie, gdyż jest stokroć gorsza odemnie“.

V
ZADZIWIAJĄCA POKORA. DASZKI.

Karol zadowolony ze swego nowego pomysłu, wyszedł; ciotka nie odważyła się go zawrócić w obecności sędziego. Chłopak poszedł do kuchni i powiadomił Betty o słowach sędziego, jak również o powstaniu swej nowej idei.
Betty.
Nie, Karolku, nie dzisiaj jeszcze; zaczekamy. Dopóki daszki będą cię bronić przed razami twej ciotki, razy te nie będą zostawiały żadnych śladów, doktór zaś, po którego się pośle, po oględzinach lekarskich nie znajdzie na twem ciele żadnych uszkodzeń. Podadzą ciebie za kłamcę i skończy się na tem, że ciocia twoja zatryumfuje. Zaczekamy jeszcze. Gdy zaś daszki się wystrzępią, to znajdę coś takiego, coby cię uchroniło przed bólem na wypadek bicia.
Karol przyznał rację rozumowaniom Betty, nie zrezygnował jednak z przyjemnej nadziei, że rozgniewa swą ciotkę bez żadnej szkody dla siebie.
„Poczekam tylko do jutra, — pomyślał, — gdy moje spodnie będą naprawione“.
Z przyzwyczajenia podążył do Julji, która spotkała go jak zawsze z uprzejmym i słodkim uśmiechem.
Julja.
Cóż, Karolu, co słychać nowego?
Karol.
Wszystko bardzo dobre. Zaledwie przyszedłem do domu, ciotka wytłukła mnie tak wściekle, że zbiła mnie właściwie na kwaśne jabłko; Betty położyła mi na zbolałe miejsca plaster łojowy ze świecy.
Julja (zdumiona).
I to uważasz za dobre? Biedny Karolu! Napewno jej się sprzeciwiałeś i nawymyślałeś?
Karol.
Nic nie mówiłem, nawet się nie poruszyłem; uderzyła mnie dwa razy rózgą. Widząc, że się jej nie sprzeciwiam, dałem ci przecie na to słowo, poczęła tłuc mnie jak opętana.
Julja (ze łzami w oczach).
Biedny mój Karolu! Jest to jednak okropne! Jestem strasznie zmartwiona! Gniewałeś się naturalnie na mnie za tę moją radę?
Karol.
Gniewać się na ciebie? O nigdy! Wiedziałem że wzięłaś odemnie przyrzeczenie, że będę pokorny — właśnie tylko dla mego dobra. Na nią strasznie się jednak gniewałem, okropnie! W swoim pokoju szlochałem, krzyczałem, tarzałem się po podłodze, ale później nieco się uspokoiłem; byłem jednak zadowolony, że usłuchałem ciebie.
Julia (pieszczotliwie).
Kochany Karolu! Jaki potrafiłbyś być dobry, gdybyś tylko chciał.
Karol.
I dopnę tego, dopnę! Daj mi tylko czas! Powinnaś mi pozwolić na to, abym mógł poprawić swoją ciotkę.
Julja.
Jakże ją to poprawisz? Wydaje mi się to niemożliwem!
Karol.
Nie, nie! Pozwól mi tylko wykonać mój plan a zobaczysz!
Julja.
Co chcesz uczynić Karolu? Jakieś głupstwo napewno!
Karol.
Wcale nie! Otóż zobaczysz, mówię ci, że zobaczysz!
Karol nie chciał powiedzieć Julji, jakich środków użyje do poprawienia ciotki; obiecał tylko, że będzie z nią grzeczny i posłuszny. Julja powinna była zadowolnić się tą obietnicą. Karol pozostał jeszcze u niej przez kilka minut i odszedł zaledwie wróciła z pracy Marjanna, siostra Julji.
Marjanna liczyła dwadzieścia pięć lat; zastępowała ona swej niewidomej siostrze matkę, która zmarła pięć lat temu w tym samym domu, w którym razem obecnie siostry mieszkały. Miały otrzymać duży dość spadek. Mogłyby więc nie cierpieć biedy, ale rodzice pozostawili długi; wymagało to szeregu lat pracy i ofiar, aby je spłacić, gdyż nic nie chciały z majątku sprzedawać. Gdy matka umarła, Julja liczyła zaledwie dziesięć lat; Marjanna postanowiła niezłomnie zarabiać na utrzymanie swej niewidomej siostry i na siebie, aż do czasu, gdy będą spłacone wszystkie długi. Pracowała więc bądź u ludzi, bądź też biorąc pracę do domu. Julja również mimo to, że była niewidoma, pracowała zarobkowo dla ich małej gospodarki. Szybko robiła na drutach i zawsze sumiennie wykonywała obstalunki; każdy chciał mieć jakąś rzecz, zrobioną własnoręcznie przez niewidomą Julję: ktoś spódniczkę zrobioną na drutach lub szydełkiem, inny — kaftanik lub szalik, ktoś znowu pończochy. Wszyscy mieszkańcy tej katolickiej mieściny kochały Julję: jej dobroć, słodycz i pokora wobec opatrzności, zawsze łagodne usposobienie oraz nadzwyczajna pobożność — miały wielki wpływ nie tylko na dzieci, ale również i na ich rodziców. Jedna tylko pani Makmisz nie ulegała jej wpływom; prawie nigdy nie widywała Julji gdy zaś nawet do niej wstąpiła, to nawymyślała jej bezczelnie. Ani razu nie przyszło do głowy pani Makmisz dopomóc w czemkolwiek swoim siostrzenicom, chociaż z łatwością mogła to uczynić: miała cztery tysiące złotych oszczędności, które stale powiększała, gdyż oszczędzała do przesady na utrzymaniu swojem, Karola i Betty. Pozatem zobaczymy, że miała inne źródło dochodów, o którem nikt nie wiedział — tak przynajmniej sądziła. Od trzech lat Karol był już pod jej opieką. Betty zaś wstąpiła do tego domu niedawno; szybko przywiązała się do Karola, który odrazu począł zdradzać szczerą wdzięczność dla niej za wstawiennictwo i opiekę; dawno, dawno pożegnałaby Betty panią Makmisz, gdyby nie gorące, z całego serca przywiązanie do Karola.
Wróćmy jednak do Karola, który pozostawił Julję z jej siostrą Marjanną i pobiegł do domu, aby zdążyć się zjawić, gdy ciotka go zawoła.
— Dziś nie powinienem jej gniewać, — tak myślał. Po przyjściu na czas do domu napisał z panią Makmisz listy, które jednak nie podobały się jej, gdyż uważała, że są napisane źle i nieczytelnie.
Karol.
Jeżeli ciocia chce, to mogę je przepisać.
Pani Makmisz (ostro).
Nie, nie chcę. Aby popsuć znowu niepotrzebnie papier i potem jeszcze raz napisać tak samo brudno i źle!
Nidy na niczem nie oszczędzasz! Można pomyśleć że masz kapitał w banku. Zapominasz o tem, że karmię cię z łaski, że bez mej pomocy byłbyś żebrakiem; zamiast wywdzięczać się za me dobrodziejstwa oszczędnością, opychasz się jak wilk i pochłaniasz płyny jak beczka bezdenna; drzesz swe ubrania i wogóle jesteś dla mnie wprost skaraniem Boskiem.
Karol z trudem się powstrzymywał, aby nie gadać głupstw i nie doprowadzić jej do wściekłości. — „O, gdybym tylko miał daszki!“ pomyślał. Nie odpowiadając nic, nawet nie poruszając się, musiał połknąć zniewagę.
Pani Makmisz w dalszym ciągu podziwiała pokorę Karola. „Zobaczę co to będzie, — pomyślała, — czy nie szykuje jakiegoś nowego złego czynu... ma taki wygląd... To mi się nie podoba... jakgdyby powstrzymywał wściekłość... Kto mu jednak tak kazał czynić? Oby nie Julja tylko! Ta mała święta — nietknięta zabiera się do udzielania rad, o mało że nie prawi kazania... Nie lubię jej, stale mnie denerwuje jej twarz, która jest wiecznie spokojna, słodka i uśmiechnięta. Chce nas upewnić, że jest szczęśliwa bez względu na swą ślepotę, że niczego sobie nie życzy i niczego nie pragnie. Dla Julji robi się wszystko! Pielęgnuje się ją jak księżniczkę... Głupia hultajka! A co do tego Karola, to takie mu sprawię pranie — dobrze, że teraz już się nie broni“.
Nie zauważyła, że ostatnie wyrazy, poczynając od: „Nie lubię jej i t. d.“ wymówiła głośno; podniosła głowę i ujrzała Karola, który zdziwiony stał bez ruchu i oburzony patrzył na nią; zawołała więc „Czego jeszcze chcesz“, czego wytrzeszczasz na mnie swe głupie oczy? Idź precz do kuchni, pomagaj tam Betty. A powiedz jej, niech poda kolację jaknajwcześniej. Chcę jeść!“
Karol nie dał się dwa razy prosić i cicho wyślizgnął się do kuchni: opowiedział Betty, jakie wyrazy wymówiła przed chwilą jego ciotka i nie podejrzewała, że czyni to głośno.
Trzeba powiadomić o tem Julję. Powinieneś oburzyć się i wystąpić przeciwko temu otwarcie, — rzekła Betty.
Karol.
Nie, Betty, obiecałem Julji być grzecznym i posłusznym w ciągu całego tygodnia. Nie mogę złamać tej obietnicy; mając swe zbawcze daszki, nie ominę okazji i pozłoszczę ciotkę, przestając jednocześnie udawać bardzo uprzejmego.
Betty.
Jutro będę miała te daszki, mój biedny Karolku; licz na mnie; obronię cię przed pobiciem o ile będę w stanie to uczynić.
Karol.
Wiem o tem, moja dobra Betty; zawsze mnie broniłaś, byłaś dla mnie wiernym przyjacielem i za to kocham cię z całego serca tak samo jak Julję; kocha ona mnie również, zawsze dodaje mi otuchy i udziela rad... Jednak muszę przyznać, że nie zawsze jej słuchałem.
Betty.
Przecie rady jej są łatwe do wykonania! Trzeba tylko zawsze ustępować i być posłusznym.
Karol.
Mi się zdaje, że naogół Julja ma rację; ale brak mi słodyczy i cierpliwości Julji. Gdy moja ciotunia mnie draźni lub znieważa, nie posiadam się z gniewem: czuję, że we mnie wszytsko wre. Gdybym w tym czasie się nie powstrzymywał to sądzę, że okazałbym się od niej silniejszy, a więc nie wyszłaby żywa z pod moich pięści.
Betty.
Jednak trzeba opowiedzieć Julji o tem, jakiego o niej zdania jest ciotunia.
Karol.
A poco? Gdybym opowiedział Julji wszystko, com słyszał, to tylko zmartwiłoby to niewidomą i żadnej nie dałoby korzyści; wie, że ciotunia jej nie lubi, a więc to wystarczy.
Wkrótce potem Betty podała kolację. Pani Makmisz zeszła do jadalni i dobrze się posiliła; Karolowi zaś dała mało, ale w tym wypadku nie chciało mu się nawet jeść, ponieważ Betty postarała się nakarmić go przed kolacją. Jadł nie śpiesząc się. Po raz drugi nie prosił o nic: ciotunia wprost nie wierzyła ani własnym oczom ani też uszom. Karol — skromny i pokorny, powściągliwy i zadowolony z okruszyn — był dla pani Makmisz jakimś nowym, nieznanym człowiekiem, bardzo dla niej zresztą wygodnym.

Po kolacji pani Makmisz zmęczona po wszystkich przejściach w tym dniu, puściła Karola. Powiedziała przytem, że pójdzie spać. Karol, który zniósł również niemało bólu tak fizycznego, jak i moralnego, nie był też od tego, aby nie spocząć na swem posłaniu. Składało się ono ze słomianego worka, starego, podartego prześcieradła, starej wełnianej wynoszonej kołdry i poduszki wypchanej słomą; ale jakież to złe posłanie w szczęśliwym wieku Karola mogłoby przeszkodzić szybkiemu pogrążeniu się we śnie. Zaledwie dotknął głową poduszki zasnął tak mocno, jak tylko potrafią spać dzieci.

VI
ODWAGA KAROLA. CENNY WYNALAZEK.

Dzień, który był tak pożądany dla Karola i tak długo przezeń oczekiwany, który miał przynieść zaspokojenie jego pragnieniom pomszczenia swych krzywd, wreszcie nastąpił: uradowany Karol przebrał się w naprawione i podszyte daszkami spodnie. Bardzo dobrze. Niech nawet polanem wali — nie odczuje bólu dzięki daszkom z kaszkietów wuja Makmisza. Biedny wuj zmarł na chorobę wątroby, która się w nim rozwinęła dzięki wojowniczemu usposobieniu jego małżonki.
Karol wszedł rozpromieniony do kuchni, gdzie czekało nań śniadanie, i to w tej właśnie chwili gdy ciotunia wchodziła tam również drzwiami przeciwległemi celem tak zwykłego porannego dozorowania. Karol grzecznie się ukłonił, wziął swą filiżankę mleka i sięgnął już rękę po cukierniczkę, gdy ciotka nagle się rzuciła do niego.
Pani Makmisz.
Poco cukier? Co to jeszcze za nowiny? Podziękuj Panu Bogu, że dostajesz mleko, że chleb masz czerstwy.
Karol.
Ciotuniu, będę jeszcze więcej Bogu dziękował, jeżeli dodam do mleka ten kawałeczek cukru, który trzymam obecnie w ręku.
Pani Makmisz.
Wyrzudku! Rzuć go, rzuć prędzej.
Karol rzucił, ale do swej filiżanki.
— Złodzieju, rozbójniku! — wołała ciotka. — Zasługujesz na to abym wypiła twoje mleko.
Karol.
Proszę. Będę zachwycony, ciotuniu; oto moja filiżanka.
Karol podał swą filiżankę mleka ciotce; ta zaskoczona straciła nieco na zwykłej swej powadze, odruchowo wzięła filiżankę i poczęła pić małemi łykami, odwrócona plecami do Betty. Karol nie tracąc czasu chwycił filiżankę kawy z mlekiem, którą przygotowała dla siebie ciotka i począł pić z miękkim chlebem, maczając go w kawie i spiesząc się połykaniem. Gdy ciotunia nieco zażenowana odwróciła się do niego, kończył już ostatni łyk.
Pani Makmisz.
To znaczy, że będziesz jadł na śniadanie sam tylko chleb.
Karol.
Nie, ciotuniu, już spożyłem świetne śniadanie.
Pani Makmisz.
Spożyłeś śniadanie? Ale kiedy i z czego się składało?
Karol.
Przed chwilą, cioteczko; podczas gdy ciocia piła moje mleko, wypiłem cioci kawę z miękkim chlebem.
Pani Makmisz.
Moja kawa! Mój miękki chleb! Nieszczęśliwy! Natychmiast zwróć mi je!
Karol.
Bardzo mi przykro, cioteczko, ale nie jest to możliwe! Nie mogłem przypuszczać, że ciocia zażąda kawy; sądziłem, że ciocia spożyła moje śniadanie dlatego, że chciała pozostawić mi swoje. Ciocia jest oczywiście zbyt dobra, aby mogła zjeść aż dwa śniadania, wiedząc, że pozostanę z zupełnie próżnym żołądkiem.
Pani Makmisz.
Złodzieju! Żarłoku! Dostaniesz za swoje!
Ciotunia chwyciła Karola za rękę, powlekła do drewutni, zwaliła go na ziemię jak dawniej i chwyciwszy rózgę, zaczęła chłostać! Karol znowu nie sprzeciwiał się. Biła go dotąd, aż dał się jej wreszcie odczuć reumatyzm w ramieniu. Karol podniósł się wesoło uśmiechnięty; daszki świetnie chroniły jego ciało przed biciem, i wobec tego nie czuł najmniejszego bólu. Zabierając się do odejścia i chcąc w jakiś sposób pomścić na ciotce swe krzywdy, rzekł:
— Zaraz pójdę do pana sędziego opatrzyć swe rany.
Pani Makmisz.
Głupcze! Nie śmiesz tam iść!
Karol.
Proszę mi wybaczyć, cioteczko, ale pan sędzia kazał mi przyjść; a ciocia przecie wie, że należy słuchać urzędników. Kazał mi do siebie na opatrunek ran zaledwie zajdzie ku temu pierwsza potrzeba.
Pani Makmisz.
Żmijo! Gadzino, nie śmiej tam iść!...
Karol nie odpowiadając ani słowa i pozostawił skamieniałą na widok jego odwagi ciotkę.
„Owszem, pójdzie do sędziego, — zawołała po kilku chwilach, wchodząc do swego pokoju. — Jest dość zły i wykona swój zamiar! Przeklęty chłopak! Jaką żmiję wygrzałam na swem łonie! Łotr. Rozbójnik! Morderca! A prawdą jest przecie, że biłam go dopóki ręce mi służyły, musi mieć większe znaki po biciu, tembardziej, że i wczoraj nie żałowałam mu. O Boże! Co powie sędzia, który wczoraj nie był również ze mnie zadowolony. Mówił mi takie rzeczy, których się po nim nigdy nie spodziewałam; nigdy mu tego nie daruję. Ale jak się dowiedział, że ten nicpoń Karol ma pieniądze, które pozostawił u mnie jego ojciec? Jakkolwiek zaklinałam się, że był to djabelski wymysł, okropna plotka, najwidoczniej nie chciał uwierzyć. Gdyby chociaż Karolowi o tem nie powiedział! Zupełnie poważnie, Karol kosztuje mnie rocznie conajmniej czterdzieści, pięćdziesiąt złotych! Z reszty zaś korzystam sama, w postaci wynagrodzenia za troskę o tego niegodziwego chłopaka“.
Po kilku chwilach zdecydowała się wreście pobiec po Karola i przemocą zatrzymać go w domu; ale było zapóźno; gdy weszła do kuchni, Karola tam już nie było.
Pani Makmisz.
Gdzie on jest? Gdzie ten zbój, ten morderca?
Betty.
Jaki zbój, proszę pani, jaki morderca? Nie widziałam takiego.
— Jest tu, powinien tu być! — krzyczała wciąż pani Makmisz, nie posiadając się ze złości.
— Złodziej! Morderca! — zawołała Betty, otwierając drzwi na ulicę; — mordują moją panią! Kilka głów ukazało się we drzwiach i oknach; Betty wciąż krzyczała, na nic nie zważając; pani Makmisz kazała jej milczeć. Betty w duszy śmiała się, doskonale rozumiejąc, że tym złodziejem i mordercą jest nikt inny, jak tylko Karol. Weszło kilku sąsiadów, ale zamiast złodziei i morderców oczy ich ujrzały taki obraz: Pani Makmisz wymyślała w najlepsze Betty i od czasu do czasu usiłowała ją uderzyć lub podrapać; Betty jednak unikała tego. Sąsiedzi się śmieli, ale niektórzy również zwymyślali obie za to, że niepokoją ludzi bez żadnej potrzeby.
— Niechże pani szanowna wreszcie da spokój rzekł rzeźnik, ujmując się za Betty. — Dosyć tego krzyku! Pani ma ciągłe krzyki i skandale w domu. Okropnie sprzykrzyło się to ludziom, daje słowo! Moje cielęta nawet nie podnoszą takiego hałasu, gdy się kłócą. Pójdzie prawdopodobnie ta cała sprawa do sędziego.
Betty schowała twarz do fartucha, aby dać upust swemu śmiechu; pani Makmisz rzuciła groźne spojrzenie na rzeźnika i oddaliła się, nie mówiąc ani słówka. W okolicznościach nieco trudnych, w jakich obecnie się znalazła, pogróżka — zawołamy sędziego — w okamgnieniu przytłumiła jej gniew i obudziła niepokój.
Zamknęła się w swym pokoju i siedziała tam, bojąc się i drżąc na dźwięk najmniejszego szmeru. Tymczasem Karol pobiegł do Julji i opowiedział jej o wszystkiem co się z nim stało.
— Powiedz Juljo, co mi poradzisz obecnie przedsięwziąć? Czy powinienem pozwolić, aby biła mnie ta kobieta bez serca, gdyż nie wzrusza jej ani moja cierpliwość, ani pokora, ani też odwaga, z jakiemi znoszę jej bicie?
Julja (wzruszona).
— Nie, Karolu, nie! Tego zawiele! Istotnie tego zawiele! Istotnie tego zawiele! Możesz, powinieneś nawet unikać tych niesprawiedliwych i okrutnych kar.
Karol (ożywiony).
Ale jak mogę się obronić, jeżeli nie mogę jej się sprzeciwiać; nie wystąpię przecie z nią do walki. Nie ma serca; nic jej nie wzrusza; a nigdy się nie zgodzę prosić, błagać, albo też jej pochlebiać! Nie, nie, będzie to nikczemne, nie, nigdy nic podobnego nie uczynię.
Julja (delikatnie).
Nie, Karolu, nie myśl, że pcham cię do poniżania się; nic złego ci nie poradzę, ale nie mogę również radzić, abyś się począł z nią bić, jak już mówiłeś. Postaraj się wyszukać jakieś środki niewinniejsze, jak naprzykład daszki; Betty ci w tem dopomoże.
— O co chodzi? — zapytała wchodząc Marjanna. — Z jakiego powodu jesteś tu od samego rana, Karolu?
Karol opowiedział jej o wszystkiem, co go spotkało.
— Co mnie naprawdę martwi, — dodał, — to właśnie to, że jestem obowiązany do wdzięczności ciotce za kawałek zjadanego chleba, za ubranie jakie noszę i za marne posłanie, na którem śpię.
Marjanna.
Do niczego nie jesteś przed nią zobowiązany; odwrotnie jest ci sama winna. Mam prawie pewne dane, że twój ojciec ulokował u ciotki dwadzieścia tysięcy złotych, które pozostały po jego śmierci u niej, a więc należą do ciebie.
Karol uradowany aż podskoczył na krześle.
Karol.
Dwadzieścia tysięcy złotych!
Mam dwadzieścia tysięcy złotych! Nie, to jest niemożliwe! Zawsze mi mówi, że jestem żebrakiem.
Marjanna.
Bo chce przywłaszczyć twoj majątek. Ale bądź spokojny; pewnego pięknego dnia będzie musiała zwrócić ci te pieniądze. Niedawno tylko dowiedziałam się o tem, a już zdążyłam omówić tę sprawę z sędzią, aby obserwował cioteczkę; pozatem mój wuj, a twój ojciec mówił mi coś o tem podczas swej ostatniej choroby, niewyraźnie jednak, gdyż twoja ciotka Makmisz zawsze była przy tych naszych rozmowach obecna, wreszcie w tych dniach szperałam w starej tece twego ojca, którą otrzymałam od niego przed samą jego śmiercią i przechowałam na pamiątkę po nim, nie sądząc zupełnie, aby w tej tece mogło być coś poważnego, co miałoby pewne znaczenie. Nagle znalazłam jednak w niej pokwitowanie z odbioru dwudziestu tysięcy złotych; pokwitowanie to napisane jest ręką ciotuni, a więc je staranie przechowuję.
Karol.
Marianno, daj mi prędzej to pokwitowanie! Zażądam od ciotki swych pieniędzy.
Marjanna.
Nie, Karolu, nie dam ci tego pokwitowania, gdyż ciotka wydrze ci z ręki ten dokument, podrze go na kawałki i nie pozostawi ci żadnych dowodów, pozatem jesteś jeszcze zbyt młody, abyś mógł otrzymać spadek; powinieneś poczekać aż do osiemnastu lat, wówczas sędzia zmusi ciotkę do zwrotu pieniędzy.
Julja.
Ale poco ci teraz pieniądze? Co zrobiłbyś z niemi?
Karol (ożywiony).
Co robiłbym? Natomiast zwróciłbym wasz dług, abyście mogły żyć w dostatku; abyś nie była samotna, biedna Juljo, jak teraz już od trzech lat.
Julja (z uczuciem).
Mój dobry Karolu, dziękuję ci za twe dobre chęci, ale zupełnie nie czuję się nieszczęśliwą, nie nudzę się wcale. Przychodzisz do mnie często, rozmawiamy, śmiejemy się razem; zresztą robię na drutach i jestem zadowolona, że mogę coś zarobić dla naszej gospodarki. Gdy się zmęczę przy robótce, zaczynam myśleć!
Karol.
Ale o czem myślisz?
Julja.
Myślę o Bogu, który zesłał mi łaskę, czyniąc mnie niewidomą.
Karol.
Łaskę? Nazywasz łaską nieszczęście, na jedną myśl o którem wzdryga się najodważniejszy.
Julja.
Owszem, Karolu, nazywam to łaską, gdybym widziała, posiadała wzrok, byłabym może wieczną kokietką, istotą lekkomyślną. Mówią, że jestem ładna, pyszniłabym się więc tem, wymagałabym, aby mną się zajmowano; unikałabym pracy, nie słuchałabym Marjanny jak teraz, nie kochałabym ciebie tak mocno; nie cieszyłabym się na myśl o życiu przyszłem, jakie Pan Bóg szykuje mi po zgonie. Teraz jednak mogę całemi dniami pracować, cierpliwie znosząc braki, które są przeznaczone dla biednych niewidomych.
Karol (wzruszony).
Przyznajesz sama, że odczuwasz braki w tem życiu?
Julja.
Naturalnie! Nawet są wielkie i stałe; kocham jednak je, gdyż zbliżają mnie do Boga. Chciałabym bardzo ujrzeć moją miłą Marjannę, która robi tak wiele dla mnie i dla ciebie, mój dobry Karolu; zwłaszcza dla ciebie, gdyż jesteś taki przyjaźny, taki ufny dla mnie.
Straciłam wzrok, będąc jeszcze zupełnie malutką; zaledwie więc przypominam sobie Marjannę i ciebie... Ale... czekam... godzę się z tem bez szemrania.
O, Juljo, Juljo! — zawołał Karol, szlochając i rzucając się na szyję ociemniałej. — O, Juljo! Gdybym mógł ci zwrócić wzrok! Biedna, biedna Juljo!
Julja otarła łzy, które płynęły z jej pozbawionych światła oczu, i gdy posłyszała szlochanie siostry wraz z płaczem Karola, zawołała na nią:
— Marjanno! Siostrzyczko, nie płacz! Czynisz dla mnie życie tak cichem, tak dobrem! Gdybyś wiedziała, jak jestem obecnie szczęśliwa mimo, że jestem niewidoma!
Marjanna podeszła do Julji i mocno przycisnęła ją do swej piersi.
— Juljo! Kocham cię! Nie mogę wiele, ale wszystko co czynię, — czynię z radością, z miłością, jakgdybym robiła to wszystko dla dziecka, dla swej córki. Jesteś dla mnie wszystkiem na świecie, wszystkiem! Nigdy cię nie opuszczę!
Proszę Boga, aby mi pozwolił przeżyć ciebie, abym mogła do ostatniego twego westchnienia ułatwiać i uprzyjemniać ci życie!
Karol nie powiedział ani słowa, cichutko płakał i rozmyślał; wszystkie dobre uczucia drzemiące w jego sercu nagle odżyły! porównywał swe wybuchy, swą chęć zemsty, swą dumę — z dobrocią, miłością bliźniego i pokorą tej niewidomej dziewczyny.
— Juljo, — rzekł, ocierając łzy, — chcę być tak samo dobry, jak ty; pomożesz mi w tem, prawda? Postaram się w zupełności cię naśladować... Oby tylko ta zła kobieta nie zmusiła mnie znowu do tego, aby był zły, jak ona sama!
Julja.
Proś Pana Boga o pomoc, mój biedny Karolu; Bóg cię usłyszy. Dowidzenia, mój przyjacielu!
Karol.
Dowidzenia, Juljo, dowidzenia Marjanno. Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy po obiedzie.

Karol poszedł mocno wzruszony i pełen najszlachetniejszych zamiarów. Zobaczymy, w jakim stopniu jego wrodzona zapalczywość, która się rozwinęła pod wpływem złośliwego charakteru jego ciotki Makmisz! będzie powstrzymywana przez silną i szczerą chęć, jaką wyraził Karol w rozmowie z Julją.

VII
NOWY POMYSŁ KAROLA. ZNOWU CZAROWNICA.

Karol powrócił do domu. Opuścił cichy przytulny zakątek swych młodych kuzynek i znalazł się w niemiłym domu pani Makmisz. Spotkała go Betty mocno czemś przestraszona.
— Prędzej, prędzej, Karolku, cioteczka dawno cię szuka; słyszysz, jak chodzi zniecierpliwiona tam i spowrotem, otwiera okno; chodź prędzej.
Karol westchnął i pobrnął powoli z głową i oczyma opuszczonemi nadół, z postanowieniem jednak niezłomnem — za wszelką cenę powstrzymać się i nie tracić panowania nad sobą. Na górnych schodkach czekała nań pani Makmisz; oczy jej pałały gniewem. Gdy jednak Karol podniósł głowę i ujrzała ślady jego łez, twarz jej zaświeciła się okrutnem zadowoleniem; zamiast go bić czy też łajać, brutalnie tylko pchnęła go i zawołała:
— Śpiesz się! Dlaczego poruszasz się jak żółw? A;.. Nareszcie masz czerwone oczy! Nie powiesz już chyba teraz, żeś nie płakał.
Karol.
Wiem ciotuniu, że sprawiłoby to cioci szczególną rozkosz, gdybym płakał przez ciocię. Bardzo mi przykro sprawić zawód cioteczce, ale muszę jednak oznajmić, że nie o ciocię mi chodzi; płakałem owszem, ale nie z bólu, który sprawiło mi bicie cioci! płakałem z miłości, zachwytu, serdecznego wzruszenia.
— Zachwycałeś się mną! — zawołała mocno zdziwiona pani Makmisz.
Karol (z uśmiechem pełnym ironji).
Ciocią? O, ciotuniu!
Pani Makmisz (zadraśnięta).
Zdziwiłam się też, że taki podły wisus, jakim jesteś nagle zdradził swe dobre uczucia.
Karol (z ironją).
Jestem sprawiedliwy, ciotuniu! a nie byłoby to dobre, gdybym dokuczał cioci miłością, której ciocia zupełnie nie szuka i nie zna.
Pani Makmisz.
Dobrześ to powiedział! Faktycznie byłoby mi bardzo przykro, gdybyś wyrażał swe uczucia przedemną. Nigdy mi się na to nie waż!
Karol.
W tem chętnie cioci usłucham.
Pani Makmisz.
Gbur!
Karol.
Jakto? Cóż w tem jest niegrzecznego, że słucham cioci?
Pani Makmisz.
Milcz! Nie chcę, abyś mówił. Nie chcę słyszeć twego głupiego głosu... Weź moją książkę i siadaj...
Karol wziął książkę z miną przebiegłą i usiadł, tryumfując wewnętrznie.
Ciotka spojrzała na niego ze zdziwieniem, gdyż nie zauważyła, aby Karol odczuwał ból przy chodzeniu. — To jest dziwne, — pomyślała, — jednak prałam go dość mocno...
— A więc, zaczynaj, Karolu! — dodała głośno.
Karol trzymał otwartą książkę i czytał, nie wydając przytem jednak żadnego dźwięku.
Pani Makmisz.
— Czy ty będziesz czytał, niecny chłopcze? Chcesz, abym cię znowu wysiekła?
Odpowiedzi nie było; Karol tkwił nieruchomo, bez dźwięku.
Pani Makmisz.
— Zaczekaj, zaczekaj, przemówisz jeszcze, a nawet będziesz śpiewał!
Z temi słowy wzięła rózgę, która zawsze leżała obok niej; zanim jednak wstała, Karol był już obok drzwi. Pani Makmisz podążyła za nim i złapała go za spodnie wtedy właśnie, gdy usiłował obrócić klucz w zacinającym się zamku. Zaledwie zdążyła pani Makmisz go pochwycić, nagle wypuściła i krzyknęła ze zdziwienia, jakgdyby zaskoczona jakąś niespodzianką. Ach, łotrze! Oszuście! To tak mnie obchodzisz, tak ciotkę oszukujesz! Masz podszytą w spodniach tekturę. Jam się dziwiła, że dziś biegasz najspokojniej w świecie, jakgdyby cię nawet nikt palcem nie ruszył. A sam nic nawet nie odczułeś! Zaczekaj, dostaniesz zato wdwójnasób, z odsetkami... Karolowi udało się tymczasem otworzyć drzwi i powiedzieć, rzucając się jednoczenie do ucieczki:
— Pani chce może oddać mi odsetki z moich dwudziestu tysięcy złotych, które ojciec przekazał cioci na przechowanie? Dziękuje, ciotuniu. Pójdę uprzedzić o tem sędziego.
Pani Makmisz jakgdyby skamieniała. Rózga, którą trzymała, wypadła jej z drżących rąk; załamując je w rozpaczy, zawołała:
— Dowiedział się o tem i teraz opowie sędziemu, któremu już mówiono o tych dwudziestu tysiącach... Ale nie ma żadnych dowodów... O, jakiż to przeklęty chłopak, ten Karol!.. Skąd się o tem dowiedział? Kto mógł mu o tem donieść?.. Nikt przecie o tem nie wie; trzymałam wszystko w najściślejszej tajemnicy, kuzyn zaś mój był już tak chory; że nie mógł nikomu o tem powiedzieć. Widywał się tylko z Marjanną, ale to bardzo rzadko... i zawsze w mojej obecności. A pokwitowanie?.. spalił, je, sam mi o tem powiedział. A może Karol zawładnął mym kluczem? Może szperał w mych papierach?.. Gdybym wiedziała... Zamknęłabym tego Karola do piwnicy, od której, klucz miałabym tylko sama!.. Nikt poza mną nie nosiłby mu pożywienia, tam zmarłby również!.. Muszę o wszystkiem się dowiedzieć, powinnam się przekonać. Pani Makmisz wyciągnęła z kieszeni na brzuchu klucz dorobiony do skrzyni, która była wmurowana do ściany i zagrodzona starą szafą tym kluczem o dziwnych i osobliwych kształtach otworzyła skrzynię, wyjęła stamtąd puzderko, do którego znalazła klucz, leżący osobno pod papierami w rogu; następnie otworzyła puzderko i znalazła w niem wszystko w porządku. Przeliczyła ile miała zysku z posiadanego kapitału.
— Miałam czterdzieści cztery tysiące złotych, — powiedziała, — obecnie mam siedemdziesiąt pięć tysięcy! Karol ze swych dwudziestu tysięcy nie otrzyma ani grosza, gdyż nie ma dowodu na piśmie, że ojciec jego przekazał te pieniądze mnie; pieniądze te przepisałam później na swoje imię! A to są oszczędności, jakie zrobiłam w ciągu ostatniego roku! to wszystko — złoto, srebro... Przeliczyła.
Trzy tysiące siedemset złotych! Przez rok wydałam czterysta dwadzieścia pięć złotych. Jest to wiele, bardzo wiele! To Karol kosztuje mnie tak drogo! Bez niego nie potrzebowałabym Betty! mieszkałabym sama! Byłoby to znacznie wygodniejsze i przyjemniejsze... Muszę uwolnić się od Karola! Komu mogłabym go oddać?.. Podczas tych rozmyślań cioteczki nad jej złotem Karol poszedł do Betty i opowiedział jej o tem, co go wzruszyło podczas pobytu u Julji, oraz o swych dobrych zamiarach, które chciał zrealizować.
— Jak przykro, dobra Betty, — rzekł, — że moja ciotunia przeszkadza mi być dobrym. A takbym chciał tego! Owszem cieszę się, gdy mogę pohamować swe wybuchy albo uczucia nienawiści lub zemsty!.. Ale z nią to jest niemożliwie, nie mogę! Ach, gdybym mógł zamieszkać u Julji... Byłbym zupełnie inny, cichy, posłuszny!..
Betty.
Cichy... Nigdy, mój biedny Karolku! Jesteś prawdziwym wulkanem, potokiem, prochem!
Karol.
To ona mnie takim uczyniła, Betty! O, ale o najważniejszem zapomniałem ci powiedzieć; wykryła, że moje spodnie są podszyte.
Betty.
O Boże! Zginęliśmy! Obecnie, gdy zechce cię bić, to uprzednio zedrze z ciebie spodnie! Cóż mamy teraz robić? Jak jej przeszkodzić?
Karol.
Słuchaj, Betty, nie smuć się. Przyszła mi do głowy piękna myśl! Wiesz przecie, jak łatwowierną jest moja ciotunia, jak wierzy w czarownice, cuda, różne widma i inne strachy.
Betty.
Owszem, wiem, wiem o tem; cóż jednak zamierzasz uczynić? Nie możemy przecie powtórzyć dawnej sceny z czarownicami.
Karol.
Nie, Betty, wymyśliłem co innego; wytniemy z czarnego papieru dwie główki djabląt, dorobimy rogi i malutki czarny języczek! nalepisz mi te główki na miejsce, gdzie obecnie się znajdują daszki mego wuja Makmisza! Gdy ciotka zechce mnie bić, to zedrze ze mnie oczywiście spodnie! możesz sobie wyobrazić, jak się przerazi, gdy ujrzy dwie główki djabląt, które będą jakgdyby patrzyły na nią.
Betty, zachwycona tym nowym pomysłem Karola, wybuchnęła głośnym śmiechem! nagle rozległy się ciężkie kroki pani Makmisz, która na dźwięki głośnego śmiechu bardzo się zdenerwowała i zaczęła cicho schodzić, aby podejść Betty znienacka.
Oto idzie! O, Boże! Oto już jest, — powiedziała zupełnie cicho Betty.
Karol.
Tem lepiej. Zajmę się teraz przygotowaniem djabełków.
Zanim Betty zdążyła powiedzieć Karolowi jeszcze jedno słówko, weszła pani Makmisz i zawołała:
— Czego się śmiejecie? Poco tu jest Karol? Ten złoczyńca napewno szykuje jakieś nowe psie figle.
Karol.
O nie, ciotuniu, niech ciocia będzie spokojna. Śmiałem się z tego, co mi powiedział sędzia: „Jesteś prawdziwym djabłem i idę o zakład, że masz piekielne znaki na ciele“. Odpowiedziałem mu na to: „Nic dziwnego, gdyż czarownice obiecały opiekować się mną po wszystkie czasy“. Sędzia bardzo się przestraszył i wypędził mnie krzycząc, że ściągam na jego dom czarownice. Betty zaś mówiła mi, że gdyby się faktycznie opiekowały mną czarownice, opanowałyby każdego, kto śmiałby mnie dotknąć.
Pani Makmisz (przerażona).
Niema w tem nic śmiesznego! jest to bardzo głupie... To kiepski żart! proszę ze mną tych żartów nie powtarzać. Strzeżcie się aby wam coś złego się nie przydarzyło! Jesteście tak źli, że czarownice z łatwością mogą was opanować...
Karol.
Tem lepiej; wówczas kolejno będę miał władzę nad ciocią i oddam ciocię czarownicom.
Karol przyjrzał się przytem uważnie ciotce, usiłując nadać swej twarzy osobliwy wyraz. Pani Makmisz, opanowywana coraz to więcej przez uczucie strachu, poczuła nagle, że drży na całym ciele, włosy zaś na jej głowie stanęły dęba. Tymczasem Karol fiknął koziołka, zrobił skok w kierunku drzwi i znikł. Pani Makmisz pomyślała, że zapadł się pod ziemią w tem miejscu, gdzie stał; do tego stopnia była przerażona słowami Karola.
Pani Makmisz (drżącym głosem).
Betty! Betty! Jak sądzisz, czy to prawda, że ten paskudny chłopak rzeczywiście może się zaprzyjaźnić z czarownicami?
Betty (udając drżącą).
Ach, proszę pani! Sądzę, że... Sama nie wiem... Boję się!.. To byłoby okropne! Co z nami się stanie, Boże łaskawy! Tak, proszę pani, pani go zbyt rozgniewała! Zbyt mocno biła go pani! Z rozpaczy może nawiązać styczność z czarownicami.
Pani Makmisz (drżąc na całem ciele).
Ale nic przecie nie czuł, gdyż ma spodnie podszyte tekturą.
Betty.
Tekturą? Skąd dostałby tektury? Kto mógłby mu dać? Widzi pani, są to przecie figle czarownic, które sobie zażartowały z nas.
Pani Makmisz.
Boże, mój Boże! Biegnij prędzej do źródła Feri-Ring i przynieś mi wody[2]; pokropimy tą wodą wszystkie kąciki a zwłaszcza samego przeklętego Karola, gdy przyjdzie.

Betty pędem poleciała wykonać zarządzenia swej pani.



VIII
CAŁKOWITE POWODZENIE.

Karol wleciał do Julji jak huragan.
— Juljo, Marjanno, proszę mi dać parę groszy, chcę kupić arkusze czarnego papieru.
Marjanna.
— Poco ci, Karolku, czarny papier?
Karol.
Chcę zrobić głowy dwu djabląt, aby przestraszyć cioteczkę.
Julja.
Karolu, Karolu! Znowu wracasz do swych figli? Poco straszyć ciotkę? Przecież to nieładnie!
Karol.
Nie karć mnie dopóki nie opowiem, co chcę zrobić! Ciotka dowiedziała się o moich daszkach, chwytając mnie, aby ukarać...
— Znowu — ze smutkiem zawołała Julja.
Karol.
Znowu i znowu, moja dobra Juljo; dowiedziała się przecie, że moje spodnie były podszyte. Zagroziła, że je zdejmie przy pierwszej egzekucji. Wówczas zdecydowałem się razem z Betty, że wykroimy dwie główki djabląt z czerwonemi językami, Betty zaś to wszystko nalepi mi na ciało pod daszki; gdy ciotka zdejmie ze mnie spodnie i zobaczy te djabełki, to strasznie się przerazi i więcej nie będzie śmiała mnie dotknąć. Widzisz, że to wcale nie jest źle pomyślane.
Marjanna i Julja mimowoli wybuchły śmiechem. Zaimponowały im zdolności wynalazcze Karola. Marjanna poszperała w kieszeni, wyciągnęła stamtąd cztery grosze i dała je Karolowi.
— Jest to samoobronna, mój biedny Karolku, — rzekła, — a dlatego daję ci pieniądze; jeśli będziesz czegoś jeszcze potrzebował, to powiesz mi o tem.
Karol podziękował Marjannie, znikając z taką samą szybkością, z jaką się zjawił.
Marjanna.
Biedny ten Karol! Szkoda mi go naprawdę! Nie rozumiem, jak może tak mężnie wytrwać w swem okropnem położeniu.
Julja.
Biedny chłopak! Istotnie nie brak mu odwagi. Często go karcę, ale równie często cieszę się, że jest wesoły i chce być dobrym.
Marjanna.
Prawdę mówiąc, to jego odruchy często zmieniają się ze złych na dobre i odwrotnie; bywa albo zbyt delikatny, albo też znowu zły jak djabeł.
Julja (śmiejąc się).
Owszem, ale zawsze jest dobrym djabełkiem.
Tymczasem Karol kupił za dwa grosze czarnego papieru, za grosz czerwonego i jeszcze za grosz — kleju. Zachował wszelkie środki ostrożności i dotarł wreszcie do kuchni przez furtkę ogrodową, oglądając się dokoła — czy nie widać gdzie cienia od głowy pani Makmisz i posłuchując, czy nie posłyszy gdziekolwiek jej oddechu. W domu panowała cisza; Betty siedziała sama przy oknie i pracowała.
— Betty, czy ciotunia w domu? — zapytał cicho Karol.
Betty.
Owszem. Narobiła tu hałas i teraz się uspokoiła; strzeż się, aby nas nie posłyszała.
Karol odpowiedział Betty uśmiechem, pokazał jej czarny i czerwony papier, jak również klej; znakiem poprosił, aby niczego nie ruszała i znikł. Wkrótce ukazał się znowu w kuchni z papierowym djabełkiem w ręku; przerysował go węglem na odwrotnej stronie czarnego arkusza i poprosił Betty, aby złożyła ten arkusz we dwoje, gdyż chciał otrzymać odrazu dwa djabełki wykroić je według rysunku. Następnie narysował na czerwonym papierze duży język i złożył również ten arkusz nawpół. Gdy Betty skończyła wycinanie i rozcieńczyła klej ciepłą wodą, nasmarowała nim djabełki i nalepiła je na ciało Karola, śmiejącego się z uciechy i wyobrażającego sobie, jak się przestraszy jego ciotunia. Zdecydował się ostatecznie draźnić i gniewać staruchę doputy, aż nie przestanie go źle traktować.
Betty poradziła zaczekać, aż dobrze przeschną klejone części arcydzieła, a więc nie chodzić, zwłaszcza zaś nie siadać aż do czasu, gdy djabełki zupełnie przyschną.
Karol stał bez ruchu blisko kwadransa. Po upływie tego czasu posłyszeli ruch i krzątanie się w pokoju pani Makmisz; po chwili zaś rozległ się jej głos:
— Betty, Betty!
Betty ruszyła na górę; szła jednak powoli obawiając się, że djabełki Karola jeszcze nie przeschły. Wychodząc poprosiła go, aby odwrócił się plecami do pieca i stanął jaknajbliżej ognia; aby djabełki jaknajprędzej przyschły do tego miejsca, gdzie je przykleiła.
— Czy pani mnie woła? — zapytała Betty, uchylając nieco drzwi.
Pani Makmisz.
Oczywiście, że ciebie; kogoż miałabym więcej?
Betty czekała na rozkazy pani Makmisz, ale tamta patrzała tylko na nią i nic nie mówiła.
Betty.
Łaskawa pani jest widocznie niezdrowa.
Pani Makmisz.
Nie, ale się niepokoję... Gdzie Karol? Czy powrócił?
Betty.
Jest na dole, proszę pani; dawno już powrócił.
Pani Makmisz.
A... jak wygląda?
Betty.
Wygląda wesoło i rezolutnie: sądzę, że bardzośmy się omyliły; nic chyba nie ma w sobie takiego... wogóle, proszę pani, pani przecie się domyśla, co chcę powiedzieć.
Pani Makmisz.
Owszem, owszem, rozumiem; ale lepiej nie rozmawiać zbyt wiele o... wiesz, o kim?
Betty.
O tak, tak, proszę pani! Czy pani ma jeszcze jakiekolwiek życzenie?
Pani Makmisz.
Nie... owszem... bardzo się nudzę. Chciałabym, aby Karol napisał list, który mu podyktuję.
Betty.
Zaraz go do pani przyślę.
Pani Makmisz.
Czy jesteś tego pewna, że byłoby to zupełnie bezpieczne? Czy twarz ma dziś zupełnie zwyczajną?...
Betty.
O, tak, proszę pani! Jak zawsze zresztą...
Pani Makmisz.
O, tak; głupią, złą, wstrętną twarz... Przyślij go natychmiast do mnie.
Betty jednak nim odeszła poprawiła poduszki kanapie, sprzątnęła stołki i postawiła jeden z nich pod nogi swej pani; wytarła następnie stół, poprawiła firanki i t. d.
Pani Makmisz.
Co tam robisz, Betty? Idź po Karola; powiedziałam ci już raz przecie!
Betty przesunęła jakieś jeszcze meble i poszła wreszcie do kuchni, gdzie Karol wciąż jeszcze starannie wygrzewał się przed ogniem.
Betty.
Cóż, przykleiło ci się biedny Karolku? Ciotunia prosi, abyś napisał jej list.
Karol.
O tak, zupełnie się przykleiło. Zaraz pójdę do niej — odbędzie się okropna scena; pozostaw drzwi otwarte, a jeżeli posłyszysz mój krzyk, przychodź czem prędzej: będzie to oznaczało, że zrozumiała mój podstęp i zabrała się do bicia bez żadnej litości.
Karol wszedł do pokoju ciotki.
— Ciocia prosiła mnie o napisanie listu, — powiedział głosem podstępnie łagodnym, — jestem do usług.
Ciotunia rzuciła nań okiem z niedowierzaniem.
Oto, proszę spojrzeć, jaki teraz cichy. Czy w nim już niema czarów? — pomyślała.
— Napisz list, — dodała głośno, — a postaraj się napisać czysto i czytelnie.
Karol przysiadł do stołu i wziął obsadkę. Pani Makmisz zaczęła dyktować:
„Kochany przyjacielu, mam nieco oszczędności, które chciałabym oddać na procent; coprawda, pieniędzy mam bardzo niewiele, gdyż zmuszona jestem dużo wydawać na utrzymanie swego bratanka; odmawiając jednak sobie we wszystkiem, zawsze cośniecoś potrafiłam zaoszczędzić. Proszę mnie powiadomić o tem w jaki sposób można przekazać te pieniądze; przesłanie przez pocztę kosztuje zbyt drogo. Zasyłam serdeczne pozdrowienia.

Celesta Makmisz“

Ciotka wzięła list i podpisała. Nim jednak włożyła go do koperty i zakleiła, chciała jeszcze przeczytać wszystko to, co w sobie zawierał.
Karol nie spuszczał oczu z ciotki i uśmiechał się widząc, jak twarz pani Makmisz w miarę posuwania się w czytaniu listu czerwieniła się, zaś oczy zapalały się gniewem.
— Złoczyńco! — zawołała wreszcie.
— Dlaczego, ciotuniu? — naiwnie zapytał Karol.
Pani Makmisz.
— Jakto? Złoczyńco, ośmielasz się zniekształcać moje myśli! Jak też śmiesz powtarzać to oburzające kłamstwo, które wymyśliłeś dziś rano.
Karol.
Napisałem tylko prawdę, ciotuniu.
Pani Makmisz.
Prawdę? Zaczekajno, pokażę ci twoją prawdę!...
I pani Makmisz rzuciła się do swej rózgi.
A Karol napisał co następuje:
„Kochany przyjacielu, mam dużo pieniędzy, które chcę oddać na procent; mam tak wiele dlatego, że mój bratanek Karol prawie nic mnie nie kosztuje, gdyż pozbawiam go stale wszystkiego; dopięłam wreszcie tego, że mogę odkładać prawie całkiem odsetki, które otrzymuję z dwudziestu tysięcy złotych; pieniądze te ojciec jego przekazał mi przed śmiercią dla swego syna i t. d. i t. d.
Pani Makmisz, pamiętając o tekturze która była wszyta do spodni Karola, rozpięła na nich guziki i zamierzała już rozpocząć bicie, gdy nagle ujrzała djabełki z rogami, które pokazały jej język: w tym samym momencie ujrzała dookoła Karola dym i zabrakło jej tchu od mocnego zapachu siarki. Z rękoma wyciągniętemi przed siebie i rozczochranemi włosami, o wzroku obłąkanym stała przez chwilę bez ruchu; nagle jednak wrzasnęła tak, że krzyk jej był raczej podobny do ryku dzikiego zwierzęcia, i wyciągnęła się jak długa na podłodze. Na ten okropny krzyk wbiegła Betty i stanęła zdumiona przed tem, co ujrzała. Pani Makmisz leżała wyciągnięta na podłodze, trzymając jeszcze rózgę, którą chciała bić nieszczęśliwego Karola; ten zaś odwrócony plecami do drzwi, nie zdążywszy jeszcze założyć koszuli i zapiąć spodni, pochylił się nad ciotką i usiłował ją nieco podnieść. Za każdym jednak razem zaledwie jej dotknął z krzykiem toczyła się od niego po podłodze; Karol biegał za ciotką, aby jej dopomóc; mimo to jednak tarzała się z jednego kąta pokoju do drugiego, aby nie wpaść jemu do rąk. Gdy Betty ujrzała to wszystko, w okamgnieniu zrozumiała, że djabełki miały niesamowite powodzenie. Udało jej się jednak zbliżyć do pani Makmisz i szepnąć Karolowi na ucho:
— Idź stąd, aby ducha twego tu więcej nie było! Wszystko sama urządzę.
Karol nie dał się dwa razy prosić i znikł przytrzymując oburącz spodnie, których nie zdążył jeszcze zapiąć. Położył zpowrotem na kominek zapałki, z których zużył sześć, sprytnie zapalając je w tej właśnie chwili, gdy pani Makmisz zdejmowała z niego spodnie; w ten sposób osiągnął doskonałe wyniki w straszeniu swojej cioci.
— Co się stało, proszę pani! — zawołała obłudnie Betty, która doskonale rozumiała całą scenę i z trudem powstrzymywała śmiech. Więc pani była sama? Sądziłam, że Karol jest tu z panią.
Pani Makmisz.
Wypędź go wypędź! Jest opętany... Sędzia miał rację mówiąc, że Karol ma coś wspólnego z czarownicami. Nie chcę, aby mnie dotykał!
Wypędź go!
Betty.
Pani zarzuca to Karolowi niesłusznie, proszę pani. Niema tu jego i przecie poprzednio również nie było.
Pani Makmisz.
Jest tu! Jestem pewna tego, że tu jest! To czarownice go ukrywają... Poszukaj go i wypędź natychmiast!
Betty.
Mój Boże! Proszę pani, pani mnie straszy. Tu niema ani Karola, ani czarownic.
Pani Makmisz.
Owszem, owszem, tu jest! Ma djabła w spodniach! Dwa djabły!
Betty.
O, proszę pani, djabły nie mają przecie tak zepsutego gustu, aby mogli osiedlić się w podobnem miejscu, zwłaszcza o ile przyjąć pod uwagę, że spodnie biednego Karola są zupełnie stare i wynoszone.
Pani Makmisz.
Mówię ci, że widziałam djabły na własne oczy!
Mają rogi i języki, które mi pokazywały.
Betty.
A więc dlatego panuje tu taki dziwny zapach?
Pani Makmisz.
Dlatego właśnie! To zapach siarki. Ulubione perfumy czarownic i djabła.
Betty.
Mój Boże! Ale gdzie jest Karol?
Pani Makmisz.
Porwały go czarownice! Nie widzę w tem nic złego! Oby tylko go nie wypuściły.
Betty.
Ależ to okropne! Pomyśleć tylko, proszę pani, że ten biedny chłopak przebywa w towarzystwie czarownic! Jest to niedobre przecie towarzystwo! Bóg wie, czego tam się może nauczyć. Mi się zdaje jednak, że słyszę w kuchni głos Karola; pójdę zobaczyć.
I zanim pani Makmisz zdążyła ją zatrzymać, Betty pobiegła do kuchni, aby opowiedzieć Karolowi o wszystkiem, co zaszło przed chwilą, i pouczyć go, jak ma postępować nadal. Po kilku chwilach powróciła na górę, prowadząc Karola za rękę. Pani Makmisz krzyknęła z przerażenia.
Betty.
Proszę pani, pani niema czego się obawiać. Wszystko to łaskawej pani się wydało. Proszę spojrzeć na Karola, nie ma przy sobie nic — ani ognia, ani dymu.
Pani Makmisz (okropnie przejęta).
Tak! Ale te djabły! Djabły!
Betty (obłudnie).
Niema, niema wcale! Żadnych djabłów! Proszę zobaczyć na własne oczy. Odepnij spodenki, mój chłopcze! Nie bój się, to czynisz jedynie, aby przekonać swą biedną cioteczkę.
Karol usłuchał i obrócił się do ciotki. Betty zawołała:
— Pani będzie łaskawa spojrzeć, proszę pani. Nic niema poza kilkoma znakami po dawnych karach.
Pani Makmisz spojrzała, krzyknęła znowu przerażonym głosem i gestem rozpaczy kazała Betty wyprowadzić Karola. Betty usłuchała i pozostała sama na dole, gdzie dała upust swej wesołości; Karol uśmiał się również aż do łez i cieszył się z powodzenia swego pomysłu. Oto co jeszcze zrobił ten figlarz: zabrał ze sobą podyktowany i podpisany przez panią Makmisz list, oraz zawczasu przygotowaną kopertę; w ten sposób dowiedział się jaki jest adres znajomego pani Makmisz, czego poprzednio nie wiedział. Betty śmiała się i gotowała obiad, Karol zaś składał tymczasem i kopertował list, aby doprowadzić swój żart z ciotunią do ostatecznego zwycięstwa.
Gdy obiad był gotów, pani Makmisz na zaproszenie Betty odpowiedziała, że nie wyjdzie ze swego pokoju, obawiając się towarzystwa Karola, którego wciąż jeszcze podejrzewała o styczność z czarownicami. Wielu wysiłków kosztowało to Betty, aby przekonać swą panią, że nie ma czego się obawiać ze strony Karola o ile tylko nie dotknie jego ciała. Ten argument przekonał panią Makmisz; gdy weszła do jadalni, siadając do stołu, tą samą wodą prysnęła w twarz Karola, który niczego zupełnie się nie spodziewał i przez to nie mógł przez chwilę patrzeć; jednocześnie mimowoli się odwrócił i jakimś specjalnym głosem krzyknął: „Ach!“
Pani Makmisz.
Widzisz, Betty, widzisz jakie jest działanie wody ze źródła na ulubieńca czarownic.
Karol.
Ależ ciotunia prysnęła mi w same oczy, proszę cioci! Czy mogłem się nie poruszyć wobec takiej niespodzianki?
Betty.
Oczywiście; Karol przecie zadrżał nie dlatego, że jest to woda czarownic, a jedynie z tego powodu, że trafiła mu wprost do oczu.
Pani Makmisz nie rzekła więcej ani słowa; siadła do stołu i zaczęła jeść milcząc, troszcząc się jedynie o to, aby Karol nie dotknął żadnego z przedmiotów, z których sama korzystała. Po obiedzie zaczęła się przyglądać twarzy Karola, nic jednak nie znalazła w niej podejrzanego poza silną z trudem opanowaną chęcią szczerego śmiechu.
Pani Makmisz.
Z czego się tak śmiejesz, małe djablę?
Karol.
Ze strachu, jaki w cioci wywołuję, ciocia przed chwilą rzuciła na mnie tak wystraszone spojrzenie, jakiego jeszcze nigdy u cioci nie widziałem.
Pani Makmisz.
Gdybym przedtem wiedziała, że się wdajesz z czarownicami, to zawsze, przy każdem spotkaniu, patrzyłabym na ciebie tak, jak patrzę obecnie.
Karol.
Nie rozumiem jednak tego, dlaczego mnie ludzie uważają za przyjaciela czarownic. Boję się, że to ciocia właśnie korzysta z ich szczególnej łaski, gdyż ciocia widzi to, czego nie widzi naprzykład Betty.
Pani Makmisz (nie posiadając się ze strachu).
Milcz! Milcz! Jaki strach! Korzystam z łaski czarownic! I możesz rzucać na mnie podobne oszczerstwo! O! Gdybym się nie bała ciebie dotknąć, drogo zapłaciłbyś mi za to!
Karol.
Jestem wdzięczny przyjaciółkom cioci, czarownicom, które przyczyniają się do tego, że ciocia tak mnie się boi.
Pani Makmisz.
Betty, Betty, wypędź go, gdzie chcesz! Nie chcę go ani widzieć ani słyszeć!
I pani Makmisz weszła po schodach do swego pokoju, wzięła swój szal, i wyszła, grożąc Karolowi pięścią.

Ten jednak promieniał z radości, jaką mu sprawiły papierowe djabły.

IX
PANI MAKMISZ MŚCI SIĘ.

Zamiast czytać głośno swej ciotuni, Karol był wolny; skorzystał z tego, aby dopomóc Betty sprzątnąć ze stołu, wymyć naczynia i wyszorować rondle, daremnie Betty usiłowała mu w tem przeszkodzić.
Karol.
Pozwól, Betty; tak rzadko nadarza mi się sposobność wyświadczenia ci małej przysługi: nie pozbawiaj więc mnie tej przyjemności. Kocham cię i niczem nie mogę ci tego dowieźć.
Betty.
Kocham cię również bardzo, Karolku, chociaż bywasz nieraz małym djabełkiem.
Karol.
O! Ale z tobą, Betty?
Betty.
Owszem, nie ze mną! Ale co będziesz robił gdy skończymy sprzątanie? Co do mnie, to będę naprawiała bieliznę.
Karol.
A ja pójdę do Julji, później dopomogę ci w gospodarce; zawsze znajdę tam jakiekolwiek zajęcie.
Karol nadal starannie pracował, aż wszystko wreszcie było sprzątnięte. Gdy wymyto naczynia, przetarto podłogę i ustawiono wszystko czyste na swojem miejscu, Karol uściskał Betty i uciekł do Julji; zastał ją jednak całą we łzach.
Chwycił ją więc za ręce i czule je ucałował:
— Juljo, moja dobra Juljo, co ci jest? Dlaczego płaczesz?
Julja.
O, Karolu! Widziałam przed chwilą moją ciotkę Makmisz; bardzo mi jest smutno!
Karol.
Zła! Wstrętna! Co ci powiedziała, Juljo? Co ci zrobiła? Powiedz mi prędzej, Juljo, postaram się pomścić na niej za tę zniewagę.
Julja.
Niestety! Mój biedny Karolku! Jeżeli się smucę, to jedynie z powodu ciebie. Ciotunia powiedziała, że już dzisiaj wieczorem umieści cię u braci Old-Nik. To są dwaj panowie, którzy niedawno zamieszkali w Fery-Galu, o jakie pół kilometra drogi od naszego miasteczka; założyli tam prywatną pensję i biorą do siebie dzieci, których rodzice nienawidzą albo zupełnie porzucili. Ci dwaj bracia traktują swych wychowanków okropnie, w nieludzki sposób.
Karol.
Jakto? Zamkną mnie tam, w tych zmurszałych ruinach starego zamczyska, gdzie, jak wszyscy opowiadają, ukazują się duchy? Zamkną mnie, i nie ujrzę ciebie więcej, Juljo moją opiekunkę, mego anioła-stróża. Ciebie, dzięki której zachowałem to ziarenko dobroci, jakie jeszcze pozostało w mej duszy.
Julja.
Owszem, mój przyjacielu, owszem. Umieści cię tam i więcej ciebie nie usłyszę; nie będę w stanie udzielać ci rad, pocieszać ciebie, uspakajać, wyrażać przyjaźń, jaką dla ciebie zawsze żywię. O, Karolu! Jeżeli czujesz się z tem nieszczęśliwy, to jestem również nieszczęśliwa i w zupełności ci współczuję. Ty i Marjanna jesteście jedynymi ludźmi, których nie waham się poprosić, aby wyświadczyli mi przysługę, którym chętnie odsłaniam swe najskrytsze myśli; zawsze niecierpliwie czekam na was i zawsze tęsknię za wami, gdy mnie opuszczacie.
Julja zapłakała jeszcze głośniej. Karol rzucił się na szyję niewidomej; tulił ją i uspakajał, przeklinając swą ciotkę.
Karol.
Nie smuć się, Juljo, nie smuć; nie zostanę tam, daję słowo, że nie zostanę; jeżeli ta stara wiedźma jeszcze dziś mnie tam urządzi, to krócej niż we dwa tygodnie będę znowu z tobą i będę o ciebie się troszczył jak dawniej. Przyrzekam ci to.
Julja.
Jest to niemożliwe, mój biedny Karolu; o ile tam się dostaniesz, to będziesz musiał tam zostać.
Karol.
Zrobię tak, że mnie wypędzą — zobaczysz.
Julja.
Jakże to uczynisz? Nie rób tylko nic złego.
Karol.
Nie, nie — to jest tylko coś bardzo śmiesznego. Zanim jednak mnie zamkną, chcę zażartować z mej cioteczki, i to tak cudownie zażartować, że już się więcej nie podniesie.
— Karolu! — zawołała przestraszona Julja, — nie pozwolę ci na to! Błagam cię, — łagodnie dodała zasmucona.
Karol.
Ależ moja dobra Juljo, nie chcę jej ani bić, ani też jej zabijać; chcę tylko napisać do pana Blakdaja, który prowadzi sprawy mojej ciotki; poproszę go, aby przyjechał mi dopomóc, aby obronił mnie przed ciotką, uwolnił od jej opieki, wogóle dał mi możność zamieszkać gdzieś w innem miejscu, aby tylko nie przy niej. Niema w tem nic złego, mam nadzieję?
Julja.
Oczywiście, że nic złego, mój przyjacielu; dobrze nawet uczynisz, jeżeli napiszesz do tego pana.
Karol.
Ponieważ aprobujesz mój zamiar, natychmiast napiszę.
Julja.
Dobrze; siadaj przy stole mej siostry; w szufladce na prawo znajdziesz wszystko, co jest potrzebne do napisania listu; nie będę ci przeszkadzała, zajmę się robieniem na drutach.
Karol usiadł przy stole i natychmiast zabrał się do pracy. Długo i starannie pisał, wreszcie skończył i westchnął z ulgą.
— Skończone! Chcesz przeczytam ci mój list, Juljo?
Julja.
Oczywiście, z przyjemnością posłucham.
Karol (czyta).
Szanowny Panie! Nie mam zaszczytu być osobistym znajomym Szanownego Pana i obawiam się, że Szanowny Pan dzięki mej cioteczce Makmisz mógł przeczytać względnie posłyszeć o mnie co złego. Żyjąc przy niej czuję się tak nieszczęśliwy, że nie jestem w stanie więcej cierpieć; bije mnie tak mocno, że mam całe ciało w sińcach, aczkolwiek wymyślałem najrozmaitsze sztuczki, aby obronić się przed biciem; służąca Betty i kuzynki moje Marjanna i Julja Dajkin potwierdzą, że piszę prawdę. Chciałbym być dobry, ale nie jest to nawet do pomyślenia z moją ciotunią Makmisz. Teraz chce mnie zamknąć w zakładzie panów Old-Nik, dokąd przyjmowani są jedynie złodzieje. Pozatem mówi ciągle, że jestem żebrakiem, podczas gdy wiem dobrze, że ma dwadzieścia tysięcy złotych, które należą do mnie, gdyż ojciec mój oddał jej te pieniądze na przechowanie; wystarczy tylko Szanownemu Panu omówić to z sędzią pokoju, a tamten opowie Panu wszystko, co wie o tem. Błagam pana, proszę mi dopomóc ulokować się przy moich kuzynkach Dajkin, które są dla mnie tak dobre; zawsze udzielają dobrych rad, starając się zrobić ze mnie dobrego chłopaka. Żyjąc przy nich, w myśl nadziei pokładanych przez nie będę dobry, przy pani zaś Makmisz — nigdy!
Żegnam Pana, proszę mieć trochę litości dla mnie, Pańskiego oddanego sługi.

Karola Maklaga“.

— Dobrze napisałeś, — rzekła Julja, — tylko przedtem, niż miałeś się do nas prosić, należało omówić to z moją siostrą. Nie wiem, czy się zgodzi i się zobowiąże do wychowania ciebie.
Karol.
A ty, Julio, czy pozwolisz zamieszkać przy tobie?
Julja.
O, co do mnie, to przecie wiesz doskonale, że będę z tego zadowolona; nauczyłabym ciebie modlić się razem ze mną, czytałbyś mi dobre książki, odprowadzałbyś do kościoła, potem do biednych. Byłabym bardzo szczęśliwa.
Karol.
Jeżeli pragniesz tego, Juljo, to poproś o to Marjannę; bardzo cię kocha więc nie odmówi ci tego nigdy. Poprosisz ją o to, prawda?
Julja.
Ależ nie wiemy, mój biedny Karolu, czy usłucha cię ów pan, czy zrobi to, o co go prosisz? Zaczekamy na jego odpowiedź.
Karol.
Do rzeczy całkiem mówiąc, to zapomniałem podać wasz adres jako swój.
Karol dodał przy końcu listu:
„Ulica Cichej Pociechy N 3, dla pań Dajkin“. To znaczy, że gdy otrzymacie odpowiedź, Marjanna ten list odkopertuje, przeczyta i przekaże mi wkrótce po jego nadejściu; są właśnie w mojej kieszeni.
Karol wrzucił listy do skrzynki pocztowej i za nim powrócił do Julji wpadł jeszcze do domu, aby opowiedzieć Betty o złych zamiarach pani Makmisz, o których dowiedział się przed chwilą.
Pani Makmisz jeszcze nie wróciła. Opuściła Julję i była następnie u Old-Nika, proponując mu wziąć do siebie Karola na pensję.
— Ale czy ma ojca i matkę? — zapytał ostro Old-Nik.
Pani Makmisz.
Ani ojca, ani matki, ani nawet ciotki. Jestem jego krewną i dlatego wzięłam do siebie Karola i mogę rozporządzać jego losem według własnego uznania. To jest chłopak nieznośny, znienawidzony przezemnie; znajdzie pan w nim wszystkie nałogi; niema zresztą czemu się dziwić, gdyż... sądzę... podejrzewam, że go wspomagają, wspierają... czarownice, — dodała cicho, ze strachem oglądając się wokoło.
Old-Nik.
O, tego właśnie nie lubię, mieć do czynienia z temi paniami. Dlatego powinienem podnieść opłatę za utrzymanie.
— Jakto? — zawołała przerażona pani Makmisz. — Podnieść... za utrzymanie? Ale możliwie, że się mylę; jest to tylko przypuszczenie...
Old-Nik.
Przypuszczenie czy też nie przypuszczenie, ale pani to sama powiedziała. Zamiast stu pięćdziesięciu złotych utrzymanie będzie kosztowało dwieście dwadzieścia pięć. Nadaremnie usiłowała pani Makmisz dowieść Old-Nikowi, że nie ma racji, ufając tak słowom wypowiedzianym przez nią na wiatr. Trwał nieustępliwie przy swojem, nie chcąc za nic w świecie wziąść mniej niż dwieście dwadzieścia pięć złotych. Wreszcie z ciężkiem westchnieniem zgodziła się pani Makmisz, ale jednocześnie zastanawiała się nad tem, jak ma podejść Old-Nika, aby mu nie zapłacić.
Pani Makmisz.
A więc przystaje pan na te warunki, panie Old-Nik? Bierze pan do siebie mego nicponia? Jest wymagający, wybredny, — co do tego, to już uprzedziłam pana; dobre wyniki da się z nim osiągnąć jedynie za pomocą bicia.
Old-Nik.
Niech pani będzie spokojna, proszę pani, wiemy o tem. Dopniemy celu; miałem takich już dobry tuzin do poskromienia; obecnie się ukorzyli, panią zapewnić. A zwrócimy pani chłopca jak jagniątko.[3]
Pani Makmisz.
Zwracać chłopca niema potrzeby; proszę go trzymać aż do samej śmierci.
Old-Nik.
A więc umowa między nami stanie taka; mogę z niego zrobić, co zechcę; nikt nie będzie przychodził go odwiedzać; pieniądze powinna pani wpłacać mi akuratnie co trzy miesiące zgóry, inaczej bowiem ani jednego dnia nie będę więcej go trzymał... Nie podoba mi się — dodał Old-Nik, skrobiąc się za uchem, — że podejrzewają go o konszachty... z damami...[4] Ale ponieważ pani za niego płaci o siedemdziesiąt pięć złotych drożej, więc biorę go. Kiedy też pani przyśle go do mnie?
Pani Makmisz.
Jutro rano, albo dziś wieczorem, jeżeli pan chce.
Old-Nik.
A można i dziś wieczorem; czekam więc na niego.
Pani Makmisz.
Dobrze. Zdecydowane więc, dziś wieczorem.
Pani Makmisz zabierała się już do odejścia, gdy Old-Nik zatrzymał ją mówiąc:
— Jeszcze nie skończyliśmy omówienia sprawy pieniężnej; musi pani jeszcze dziś wieczorem, zanim przyprowadzi chłopca, zapłacić mi za trzy miesiące zgóry.
Pani Makmisz.
Dobrze, przyślę panu.
Old-Nik.
Czy razem z chłopcem?
Pani Makmisz.
Owszem, owszem, pan już o tem mówił.
I pani Makmisz, szybko odeszła, gdyż nie lubiła mówić o pieniądzach. Powróciła do domu w tej właśnie chwili, gdy Karol wychodził do Julji, opowiedziawszy Betty o zamiarach ciotuni oraz o swem postanowieniu, że będzie się jej sprzeciwiał do upadłego, stosując wszelkie możliwe środki.
Pani Makmisz.
Proszę się zatrzymać, szanowny panie. Betty spakuj rzeczy tego niegodziwca i odprowadź go natychmiast do Old-Nika w Fery-Galu.
Zdumiona Betty nie ruszyła się nawet.
Pani Makmisz.
Czy słyszysz co ci mówię.
Betty.
Pani niema wprost serca, proszę pani, jeżeli chce pani umieścić biednego Karola u Old-Nika. Pani wie przecie, że jego pensja gorsza jest od ciężkiego więzienia; tam strasznie katują dzieci.
Pani Makmisz.
A jednak Karol pójdzie do Old-Nika.
Betty.
Jeżeli Karol opuści ten dom, to ani na chwilę u pani pozostanę.
Pani Makmisz.
Tem lepiej; wynoś się natychmiast; tak czy inaczej; chciałam ci powiedzieć, abyś szukała sobie gdzieindziej pracy.
Betty nic nie odpowiadając, zebrała rzeczy Karola, do których dodała niektóre ze swoich, jak chustki do nosa, pończochy, ciepłe koszulki i zeszła na dół, trzymając w jednem ręku swój kuferek, w drugiem zaś mały węzełek Karola.
— Chodźmy, mój przyjacielu, rzekła do niego, — u tego złego Old-Nika nie będzie ci gorzej, niż było tu; w tym domu nic nie masz godnego wspomnienie.
— Czy więcej ciebie już nie ujrzę, Betty? — zapytał zasmucony Karol.
Betty.
Kto wie? Postaram się o pracę u Old-Nika; zawsze poszukuje służących. Być może, ma dla mnie dziś jeszcze wolne miejsce.
Karol.
Co za szczęście, Betty! Będzie mi weselej i lżej, jeżeli będziesz przy mnie!
Przed wyjściem za drzwi Karol obejrzał się na panią Makmisz, która odprowadzała swego bratanka z mieszanem uczuciem zadowolenia i zdenerwowania; z jednej strony cieszył ją przyszły zysk materjalny, gdyż postanowiła nie płacić za utrzymanie Karola, jednocześnie zaś uwalniała się od złego chłopca; z innej znowu strony — była zła, że nie będzie miała kogo męczyć, wesoły zaś wygląd Karola drażnił ją tembardziej.
— Żegnam ciotunię, — rzekł Karol, — gdy urosnę, to przyjdę i zażądam zwrotu swoich dwudziestu tysięcy złotych, przyczem z odsetkami, jak sama ciocia mówiła.

Pani Makmisz chwyciła za miotłę do zamiatania pieca, aby po raz ostatni pożegnać Karola; ale ten jednym susem był tuż obok Betty. Miotła wypadła z rąk ciotki i stłukła szybę we drzwiach. Betty i Karol uratowali się, pozostawiając panią Makmisz z jej gorzkiemi ubolewaniami nad stłuczoną szybą. Nie chciała wydawać pieniędzy na nowe szkło i dlatego zalepiła otwór arkuszem białego papieru, nasmarowanego resztkami kleju, będącego własnością Karola.

X.
OSTATNI WYCZYN KAROLA.

Karol.
Betty pozwól mi pożegnać Marjannę i Julję przed wyruszeniem do tego domu. Nie pozostanę w nim długo; za kilka dni spodziewam się powrócić do Julji.
Betty.
Ale co będzie ze mną? Zostawisz mnie u tego starego Old-Nika?
Karol.
Uprzedzam ci, abyś się nie zgadzała na dłuższy okres czasu.
Betty.
Tem lepiej; umówię się więc na dniówkę.
Karol.
Bardzo dobrze; pójdziemy więc stamtąd do Julji.
Betty.
Mówisz jednak o swojej przeprowadzce do Julji, jako o sprawie zupełnie zdecydowanej. Będą ciebie przecie prześladować.
Karol.
O to się nie obawiam. Zatruję im życie, następnie zaś ciotka im nie zapłaci i dlatego zatrzymywanie mnie nadal będzie dla nich ze względów materjalnych niewygodne.
Betty.
Jesteś wciąż ten sam; myślisz tylko o tem jak dokazywać, albo płatać figle.
Karol.
Gdyż ciotka mnie ciągle pobudza do zemsty!
Betty.
Otóż jesteśmy u Julji; ona cię zaraz trochę pouczy. Zatrzymaj się tu nieco u niej, ja zaś pójdę do Fery-Gali i dowiem się, czy nie mogłabym tam się urządzić.
Betty pozostawiła węzełek Karola i swój kuferek u kuzynek Karola i poszła załatwić swe sprawy.
— Co słychać, Karolu? — zapytała Julja z większem niż zwykle ożywieniem.
Karol.
Wszystko dzieje się tak, jak zadecydowała moja cioteczka. Betty dziś wieczorem odprowadzi mnie do Fery-Gal.
Julja.
Biedny, biedny Karolu! Ciągle miałam nadzieję, że jeszcze zabraknie jej okrucieństwa, aby aż tak postąpić.
Karol.
Czy można się spodziewać czegoś dobrego od kobiety bez serca? Owszem nie ma serca, albo ma je właściwie, ale tylko w swoim kufrze z pieniędzmi.
Julja.
Pan Bóg przeklina tych, którzy mają serce w swym pieniądzu.
Karol.
O jakże jestem szczęśliwy, że poszedłem sobie z tego domu; wiem że mam jeszcze spędzić kilka ciężkich dni, ale zato później będę z wami. Czy widziałaś Marjannę i omówiłaś to z nią?
Julja.
Nie, nie zdążyłam jeszcze; ale ona wkrótce przyjdzie na kolację. Chciałabym bardzo, abyś prędko się uwolnił od Old-Nika — za kilka dni, jak powiadasz, ale...
Karol.
Ale jednak nie wierzysz w to? Otóż zobaczysz! Teraz Juljo muszę jednak pójść do sędziego.
Julja.
Poco? Przecie nie może dla ciebie nic uczynić.
Karol.
Owszem, może; chcę uprzedzić o tem, co czyni moja ciotka, oraz o liście, który napisałem do jej pełnomocnika; poza tem poproszę go, aby pozwolił mi przy was się urządzić. Dowidzenia, Juljo.
Karol poszedł i w pół godziny później wrócił; na twarzy jego można było wyczytać zadowolenie.
Bardzo dobrze uczyniłem, że poszedłem do sędziego, — rzekł Karol, — był dla mnie bardzo dobry poprosił mnie o udzielenie mu adresu pełnomocnika mej ciotki; obiecał mi wstąpić do Marjanny, aby omówić sprawę dwudziestu tysięcy złotych mego ojca; pozatem śmiejąc się pozwolił mi pójść sobie z Fery-Gal i zamieszkać przy tobie, jeżeli oczywiście Marjanna na to zezwoli; gdy zaś powiedziałem, że jesteście biedne, obiecał, że wycofa moje pieniądze od ciotki i przekaże je Marjannie, która będzie moją opiekunką. Jakże będę się cieszył, gdy wszystko się ułoży w ten sposób i Marjanna faktycznie będzie się mną opiekowała!
Julja cieszyła się wraz z Karolem; razem budowali plany przyszłego życia, w którem Karol miał pozostać nieomal, że świętym! Betty, która wkrótce powróciła, znalazła ich oboje szczęśliwymi, marzącymi o najbliższej pomyślnej przyszłości.
Betty.
Dzisiaj wieczorem zaczynam już pracować u starego Old-Nika na bezpłatnej dniówce.
Julja.
Jakie wrażenie robi ich dom, Betty?
Betty.
Brzydki, nieprzytulny, brudny, ponury; dzieci wyglądają jakoś nieszczęśliwie; nauczycielstwo widocznie złe, służba zaś wygląda również niezbyt dobrze.
Karol.
Ale... to znaczy, że tobie, moja dobra Betty, nie będzie tam zbyt dobrze.
Betty.
Bagatela! Kilka dni przeminie szybko. Pozatem potrafię się obronić: mam zęby i pazury; dopóki zaś tam będziesz nie opuszczę ciebie.
Julja.
Dziękuję ci, Betty, dziękuję za mego biednego Karola.
Karol rzucił się na szyję Betty.
— Dobra, miła Betty, przyjmij odemnie również najszczersze, najgorętsze podziękowanie; gdy tu zamieszkam, będziesz razem z nami; wszystko opłacę z moich pieniędzy.
Betty.
Cha-cha-cha! Jak dobrze wszystko urządziłeś! Zobaczymy, zobaczymy; tymczasem jednak pożegnamy się z Julją i podążymy ku zwycięstwu, gdyż z tobą przecie zwyciężymy.
Karol począł prosić Betty, aby zaczekała na Marjannę; w tej właśnie chwili weszła ona; Karol opowiedział więc jej o wszystkiem, co się stało, o swym liście do pełnomocnika swej ciotuni, o swej wizycie u sędziego pokoju, jak również o swem szczerem życzeniu zamieszkania z niemi.
Marjanna wysłuchała go uważnie; po chwili zaś namysłu zaczęła pocichu rozmawiać z Julją, która początkowo się rozpłakała, następnie się ożywiła i skończyła na tem, że wycałowała Marjannę po rękach i uściskała ją serdecznie.
Marjanna.
Julja prosi mnie za ciebie; zgadzam się, wezmę cię do nas, Karolu, ale tylko pod warunkiem, abyś nigdy nie smucił Julji, zawsze mnie słuchał, nie wymyślał... i nigdy... się nie gniewał.
Karol.
Nigdy, nigdy, Marjanno! Przysięgam ci! Będę waszym niewolnikiem; uczynię wszystko, co zechce Julja mi uczynić to każe. Będę cichy, dobry jak Julia.
Betty (śmiejąc się).
Czy ty wreszcie zamilkniesz? To dopiero wrzątek! Namówił tu ze trzy fury! Dobre masz chęci, ale i charakterek również. Będziesz dobry, posłuszny, cichy, o ile jest to możliwe; ale nie zapominaj, że jesteś wybuchowy jak proch.
Karol spojrzał zaniepokojony na niezdecydowaną Marjannę, oraz na Julję, która miała bardzo niezadowoloną twarzyczkę.
Julja (ożywiona).
Jeżeli Karol obiecuje, możemy mu ufać, Betty; dotrzymuje zawsze danego słowa. Pozatem byłoby okrucieństwem — nawet zbrodnią odmówić mu obecnie schroniska; nie ma krewnych poza panią Makmisz, Marjanną i mną. Jeśli mu odmówimy, to co go wówczas może spotkać? Nie może przecie zwracać się do pierwszego lepszego! Prawda, Marjanno? Odpowiedzże, błagam cię!
Marjanna (wahając się).
Owszem, zgadzam się z tobą; oczywiście jest to naszym obowiązkiem, od Karola zaś zależy uczynić nam ten obowiązek ciężkim albo też przyjemnym.
Karol.
Proszę mi wierzyć, Marjanno, nie pożałujecie obie tego, że spełnicie moją i Julji prośbę, wspaniałomyślnie, przygarniając mnie do siebie.
Julja.
O Karolu! co to ma do wspaniałomyślności? Poco tak mówisz?
Karol (wzruszony).
Gdyż jest to faktycznie wspaniałomyślność z waszej strony. Doskonale to rozumiesz, ale nie chcesz jedynie mi tego przyznać, aby mnie nie skrzywdzić; ale o prawdę nigdy się nie obrażam i nie czuję się pokrzywdzonym; tylko kłamstwo i krzywda drażnią mnie i gniewają.
Marjanna.
Owszem, owszem, wszystko to jest szczerą prawdą; wzruszające to jest, wspaniałe, ale czas już na ciebie najwyższy; musisz iść do Old-Nika, aby zdążył przyjechać, zanim Old-Nik uda się na odpoczynek.
Karol uściskał serdecznie Marjannę i Julję i wybiegł nie oglądając się, aby nie widzieć łez swej ociemniałej kuzynki.
Ani Betty ani też Karol nie wyrzekli ani jednego słowa aż do samych drzwi Fery-Gal. Betty zapukała; otwarto drzwi i nasi podróżni przekroczyli próg swego więzienia. Jednemu z domowników polecono już odprowadzić ich do naczelnika tego więzienia. Betty zwróciła się do swego przewodnika z kilkoma pytaniami; tamten jednak na żadne z nich nie odpowiedział; był taki głuchy, że nie mógłby nawet grzmotu posłyszeć; nie zważając jednak na to, wywiązywał się jednocześnie z kilku obowiązków: uderzał w dzwon domowy, pełnił obowiązki odźwiernego, siekł rózgami i t. d.
— Proszę pana, ktoś chce pana widzieć, — rzekł ten głuchy człowiek, wprowadzając Betty i Karola do gabinetu Old-Nika.
Old-Nik.
Przyprowadziliście do mnie tego chłopca i chcecie wstąpić u mnie do pracy?
Betty.
Tak jest, proszę pana; proszę o przyjęcie bez wynagrodzenia, bezpłatnie na próbę; przyprowadziłam jednocześnie państwu Karola Maklanga na tych samych warunkach.
Old-Nik.
Co? Bezpłatnie? Prosiłem o zapłacenie za trzy miesiące zgóry. Gdzie są pieniądze? Proszę mi wpłacić należność!
Betty.
Pani Makmisz nic mi nie dała, proszę pana, poza malutkim węzełkiem z rzeczami Karola.
Old-Nik (oschle).
Nigdy nie przyjmuję uczniów bez opłaty zgóry. Idź sobie, mój mały; nie jesteś mi potrzebny.
Betty.
Pan nie chce przyjąć Karola?
Old-Nik.
Bez pieniędzy, nie.
Betty.
Dobrze. w takim razie pójdziemy z powrotem. Dobranoc panu.
Old-Nik (ożywiony).
Nie, nie, to nie wy pójdziecie! Was zostawiam, jesteście mi potrzebni.
Betty.
Nie zgodzę się u pana bez Karola; proszę pana.
Old-Nik.
Jakto? Przecie przyjąłem was bezpłatnie; Karol zaś powinien zapłacić!
Betty.
To jest sprawa pani Makmisz; co do mnie, nie opuszczę mego wychowanka.
Old-Nik.
Ach, więc to tak! To jest wasz wychowanek. W takim razie pozostawię to na osiem dni; jeżeli jednak przed upływem tego terminu nie zapłacą mi mojej należności za trzy miesiące, wyrzucę go za drzwi; popracuje mi jednak przez te osiem dni bezpłatnie; będzie to kosztowało więcej, niż utrzymanie jednego chłopca, — rzekł do siebie. Potem zwracając się do Karola, dodał: Idź do klasy, ucz się, mój chłopcze; Betty zaś niech idzie do kuchni, moja żona jest tam sama, trzeba jej dopomóc.
Betty doprowadziła Karola do drzwi, na które jej wskazano, i sama poszła szukać kuchni.
Gdy Karol wszedł do klasy, oczy wszystkich zwróciły się na niego. Wychowawca spojrzał nań skrycie i nieufnie; dzieci oglądały nowicjusza z zaciekawieniem; jego pewny siebie i figlarny wygląd, jak się zdawało, zapowiadał nowe i interesujące zajścia. Pierwszego wieczoru jednak nic ciekawego nie zaszło. Karol nie miał tymczasem zajęć szkolnych; usiadł więc na brzegu ławki i zasnął. Nagle został obudzony przez dużego czarnego kota, który drapał go po ręku. Karol odepchnął go ciosem pięści tak, że tamten zleciał nadół. Kot miaucząc ukrył się pod ławą wychowawcy, który zmierzył nowicjusza groźnem spojrzeniem i jak się zdawało zastanawiał się nad tem, jak ma z nim postąpić. Po niedługim namyśle poprzestał na przynajmniej tymczasem zachowaniu spokoju.
Dwa dni minęły dla Karola cicho i spokojnie; z pożytkiem korzystał z czasu, aby poznać zwyczaje domowe i dzieci, z zachowania się których wywnioskował o ich różnych usposobieniach; wkrótce się dowiedział, które z dzieci zasługiwało na zupełne zaufanie, — takich była większość — i kto na nie zasługiwał i mógł przy pierwszej sposobności zdradzić takich było bardzo niewiele. Rozpytywał, czy nie słyszeli czegoś w miasteczku o czarownicach, które zakłócają spokój nocny, o widmach, czarnych ludziach i t. d. Wszyscy wiedzieli o tem, ale nikt nic podobnego nigdy nie widział; dopomogło to Karolowi wymyśleć pewien figiel, w którym czarownice miały odegrać główną rolę. Karol często się widywał z Betty, która dopomagała w kuchni, sprzątała pokoje, zamiatała klasy i t. d. Opowiedział jej o swych zamiarach i planach dotyczących nowego figla; powinna była mu w tem dopomóc. W ciągu dwu dni Karol jeszcze się nie uczył ze swymi kolegami; tymczasem zapoznawał się z porządkami panującemi w domu, oraz jego surowym rygorem; kilka razy był świadkiem mniej czy też więcej okrutnego, zależnie od rodzaju przewinienia, karania rózgami; nie miał jeszcze żadnego zatargu z wychowawcami, gdyż nie miał jeszcze sposobności z nimi się uczyć; miał jednak już kilka starć z ulubienicą wychowawców, czarną kotką, która, jak się zdawało, znienawidziła go i usiłowała wyrazić swą nienawiść przy każdej nadarzającej się sposobności. Ze swej strony Karol płacił pięknem za nadobne. Tak więc jednego z pierwszych dni swego pobytu na pensji, Karol znalazł się sam na sam ze swym wrogiem w oddalonym pokoju; rzucili się więc do siebie. Karol otrzymał tęgie zadrapnięcie, za które się zrewanżował uderzeniem pięści. Kotka skoczyła Karolowi na piersi; ten pochwycił ją za gardło, przycisnął kolanem głowę i tułów swego przeciwnika, wyjął z kieszeni sznurek i przywiązał go jednym końcem do ogona kotka; do drugiego zaś końca przymocował kawałek papieru; następnie otworzył drzwi i kotkę wyrzucił; ta w okamgnieniu znikła, ciągnąc za sobą papier, którego sznur i podskakiwanie spowodowały mocne jej przerażenie. Gdy Karol wszedł do klasy, kotka pośpiesznie skoczyła wślad za przybyłym uczniem; na ten szmer wszyscy się odwrócili. Nauczyciel zawołał na swą ulubienicę i uwolnił ją od tortur; następnie groźnie i badawczo spojrzał po wszystkich uczniach; żadna jednak twarz nie zdradzała winowajcy. Wszystkie jak jedną znaczyła tylko ożywiona ciekawość i powstrzymywane zadowolenie. Nikt nie lubił tej kotki i dlatego wszyscy się cieszyli z jej pierwszego niepowodzenia. Nauczyciel zapytał uczniów, kto mógł w ten sposób zażartować sobie z kotki; nie osiągnął jednak zadawalniającej odpowiedzi; Karol wyglądał jak inni na niewinnego; pierwszem jego zdaniem było: „Biedne zwierzę! Jakie to bezlitosne!“ Ta sztuczka pozostała nierozwiązaną zagadką, winny zaś nie poniósł zasłużonej kary. Taka heca zdarzyła się po raz pierwszy; uczniowie, którzy byli przebieglejsi od nauczyciela, dowiedzieli się, a raczej wzruszyli spryt nowicjusza; większość z nich nabrała do niego szacunku i zaufania.
Ale wreszcie i Karol musiał się zabrać do nauki. Na trzeci dzień po całym szeregu kar, przy wymierzaniu których wszyscy byli obecni, wychowawca Bokser oznajmił Karolowi, że od tego dnia powinien już być obecny na lekcjach i uczyć się razem ze swoimi kolegami tego co zadano.
Karol ucieszył się z tego, jak z każdej zmiany; miał chęć do nauki, uważnie więc słuchał tłumaczenia lekcyj.
Po lekcjach dzieci zajęły swe miejsca i zabrały się do odrabiania zadanego na dzień następny; Karol nie miał jeszcze miejsca i dlatego zapytał, gdzie mógłby odrabiać lekcje.
Bokser.
Na ławce.
Karol.
Na jakiej?
Bokser.
Na pierwszej wolnej.
Karol zauważył przez nikogo niezajęte miejsce obok wychowawcy, poszedł i usiadł tam.
Bokser obrócił się do niego, skrzyżował ręce i spojrzał nań rozsrożony.
— Czy ma głowę na karku, czy też nie ma ten mały niegodziwiec? — zawołał — Czy to miejsce dla ucznia obok mnie na katedrze.
Karol.
Skądże mogę o tem wiedzieć? Albo jak mógłbym zgadnąć? Pan mi powiedział: pierwsze wolne miejsce; zauważyłem je i usiadłem.
Bokser.
A! Dobrze rozumuje uczeń! Niesłuch, rebeljant! Oto tak pertraktujemy z takimi mędrcami (targnął go za włosy), z takimi wygadanymi (przytem uderzył go ręką), z takimi rebeljantami (uderzył linją), z takimi niesłuchami (kopnął go nogą). Teraz proszę iść i poszukać wolnego miejsca.
Karol nie krzyknął ani razu, nawet nie westchnął; daszki wuja Makmisza, znajdujące się oczywiście na swem zwykłem miejscu, mocno go wspierały w tej bohaterskiej podstawie, obejrzawszy klasę poszedł, aby usiąść obok chłopca, który był tego samego mniej więcej wzrostu co i Karol i miał łzy w oczach.
„Ten jest dobry, — rzekł sam do siebie, — nie zdradzi mnie w razie czego“.
Tymczasem nauczyciel uważnie przyglądał się Karolowi, myśląc: ten jest niełatwy do poprawienia; ani łezki ani też żadnej skargi! Należy jednak postarać się i dopiąć swego“.
— Mineto! — zawołał nauczyciel.
Czarna kotka o wyglądzie mocno nasrożonym odpowiedziała zachrypniętem miauczeniem, które raczej było podobne do ryku skoczyła na stół nauczyciela.
Tamten zrobił z papieru dużą kulę i pokazał ją kotce, która odwróciła się tyłem, podniosła nieco ogon, nastawiła uszy i naśladowała oczyma każdy ruch nauczyciela, aż rzucona kulka papierowa trafiła prosto w głowę Karola. Kotka znowu wydała zachrypnięty dźwięk i jednym susem znalazła się na głowie i plecach swego wroga; poczęła go gryźć i drapać, ścigając jednocześnie kulkę papierową, przerzucaną jej pazurami i zębami.
Karol bronił się jak tylko mógł; wyciągnął kotce łapy i ścisnął jej gardło; kotka poczuła się zwyciężoną i chciała już skoczyć na ziemię; Karol chwycił ją jednak za tylne łapy i nie zważając na rozpaczliwe miauczenie biednego zwierzęcia i wściekły krzyk nauczyciela, okręcił kotkę w powietrzu i rzucił ją na katedrę Boksera, który pochwycił swą ulubienicę prawie bez oznak życia.
Oczy nauczyciela ciskały błyskawice.
Zeszedł ze swej katedry, podążył do Karola, ostro kazał mu wyjść na środek klasy i położyć się na podłodze, poczem zaczął go rozbierać, aby ukarać rózgą, którą trzymał w ręku. Ale zaledwie podniósł ubranie Karola, natychmiast w strachu odskoczył, zupełnie tak samo, jak miało to miejsce z panią Makmisz: djabły były na swojem miejscu i zachowały swój groźny wygląd nadal.
Karol zrozumiał, o co chodzi, i wstał tryumfując:
Opiekują się mną czarownice, — rzekł, — i zawsze jestem uzbrojony; biada temu kto mnie dotknie! Ale jeszcze bardziej biada temu, kto mnie bije.
Bokser nie wiedział co ma myśleć; począł się cofać, potknął się przytem o taboret i upadł, uderzając się twarzą o podłogę; padając zwichnął sobie nogę i uszkodził znacznie nos; gdy dzieci ujrzały, że nauczyciel nie może się podnieść, skoczyły ze swych ławek jakgdyby poto, aby przyjść mu z pomocą; ciągnęły go za ręce, nogi, głowę przyczyniając się w ten sposób do tego, że wychowawca cierpiał straszliwe męki.
— Dajcie mi spokój! — wołał; — nie ruszajcie mnie, mali niegodziwce! Zawołajcie tu kogokolwiek, aby mi dopomógł wstać.
Dzieci jednak w dalszym ciągu guzdrały się przy nim, nie zważając zupełnie na jego jęki.

Podczas tego zamieszania Karol zdołał szepnąć na ucho niektórym kolegom o pochodzeniu djabląt, które wszystkich tak nastraszyły. Nowina ta szybko rozpowszechniła się po całej klasie i Karol stał się od tej chwili przedmiotem zachwytu. Na nim pokładano wszystkie nadzieje na przyszłość.

XI.
FIGLE CZARNEGO CZŁOWIEKA.

Gdy wszystko powoli się uspokoiło, ludzie zaś, którzy przybiegli na hałas, przenieśli wychowawcę, wówczas dzieci otoczyły Karola; zaczęły mu winszować, podziwiały jego męstwo i błagały, aby stanął na czele ich wszystkich, aby pomścić na nauczycielach okrutne ich traktowanie.
Karol zgodził się; w tym czasie zadzwoniono do kolacji; składała się ona z fasoli ze zgorzkniałem masłem i sałaty z wodą i solą; Karol jednak najadł się do syta i podczas przyjemnego odpoczynku po obiedzie słuchał opowiadań swych kolegów i zastanawiał się nad sposobem, w jaki mógłby wykorzystać wierzenia ludowe w czarownice, czarnego człowieka, oraz widma starego zamku. Poradził swym kolegom, aby się starali donosić wszystkim nauczycielom o strachach i widmach, wymyślać przeróżne okropne rzeczy; wogóle mieli przyszykować wszystko, w ten sposób, aby każdy jego figiel, który zamierzał spłatać przy pomocy Betty, wydał się prawdopodobnym. Wszyscy przysięgli że go nie zdradzą, i bardzo się zdziwili, że Old-Nik nie zajrzał nawet do nich po nieszczęśliwym wypadku z wychowawcą; nie wiedzieli, że Bokser okropnie bał się czarownic, i dlatego nie śmiał powiedzieć Old-Nikowi o wszystkiem, co go spotkało. Uczniowie niepokoili się aż do samego wieczora; nikt jednak ich o nic nie pytał, nikt nie robił żadnych wymówek. Głuchy dzwonnik, który zwykle przychodził chłostać dzieci rózgami, w tym wypadku również się nie zjawił. Nic nie działało na tego złośnika: ani krzyki, których nie słyszał, ani datki pieniężne, ani pogróżki. Robił swoje z twardem okrucieństwem, za co znienawidzili go uczniowie i cenili nauczyciele, gdyż był dla nich pierwszą oporą. Wieczór minął spokojnie; rozległ się dzwonek — iść spać. Karol zauważył, że dzwon wisiał zewnątrz gmachu na ścianie, pomiędzy dwoma oknami ich sypialni; łatwo więc było tam się dostać.
— Jutro nie wstaniemy o wpół do piątej, — rzekł...
— Chcąc czy też nie chcąc, trzeba będzie wstać, odpowiedział jeden z chłopców; — przecież o wpół do piątej obudzi nas głuchy dzwonnik.
Karol.
Ale jutro już nie będzie dzwonił.
Kolega.
Jakto? Dlaczego?
Jutro o tem się dowiecie: dziś możecie spać spokojnie.
Dzieci tak też niczego się nie dowiedziały od Karola; spać poszły gubiąc się w domysłach; wkrótce jednak usnęły. Karol zaś długo nie spał. Gdy zobaczył, że wszyscy mocno zasnęli, wstał, otworzył bez hałasu okno, przy którem zawieszony był dzwon, odczepił od niego serce i zamknąwszy okno, poszedł schować zdjęte przed chwilą serce do kupy śmieci. Następnie położył się zadowolony ze swego pomysłu i zasnął tak samo mocno, jak jego koledzy. Na drugi dzień minutę przed godziną czwartą i pół dzwonnik był już na swem miejscu; wziął sznur targnął jak zwykle kilka razy i powiesił znowu na haczyk, nie podejrzewając zupełnie że dzwon nie wydał ani dźwięku. Wybiła piąta szósta, ale w Fery-Galu wszyscy jeszcze spali. Wreszcie, zdziwiony niezwykłą ciszą dzwonnik poszedł do sypialni dzieci: tam wszyscy spali; nawet u wychowawcy było zupełnie cicho: jedynie Old-Nik zdążył przetrzeć oczy, dzwonnik więc odważył się go zapytać, dlaczego nikt nie wstaje, aczkolwiek jest już szósta rano.
— Szósta godzina, nieszczęśliwy! — zawołał Old-Nik, zrywając się z łóżka. — Szósta godzina i jeszcze nie dzwoniłeś?
Dzwonnik nic nie słyszał, lecz zrozumiał, że gospodarz nie jest z niego zadowolony.
— To nie jest moja wina, — odpowiedział na chibił-trafił, — dzwoniłem zresztą, jak zawsze dokładnie, nikt jednak nie wstał.
Old-Nik dał mu znać na migi, że będzie ukarany za to, że nie dzwonił. Jakkolwiek starał się dzwonnik zapewnić Old-Nika, że brak tu jakiejkolwiek winy z jego strony, Old-Nik, zanotował mu jednak siedemdziesiąt pięć groszy grzywny; była to zbyt znaczna suma dla dzwonnika, gdyż dostawał rocznie zaledwie dwadzieścia pięć złotych.
Karola obudził o wpół do piątej lekki szmer, który spowodował dzwonnik, odczepiając i wieszając sznur; zaledwie tamten poszedł do siebie, Karol zbliżył się do okna i ponownie zawiesił serce dzwonu; w ten sposób, gdy Old-Nik oglądał, czy wszystko jest w porządku, znalazł dzwonek w stanie zupełnie przydatnym i nawet sam zadzwonił, aby obudzić śpiących. Uczniowie byli zachwyceni, dowiedzieli się, że spali, aż do godziny szóstej; wychowawcy, pozornie wyrażając niezadowolenie z powodu straconego dla nauki czasu, w duchu cieszyli się z tego i byli skłonni do wyrozumiałości. Gdy wszyscy się zebrali i Old-Nik zapytał wszystkich nauczycieli i uczniów, dlaczego dzwon nie dzwonił w swoim czasie, nikt nie mógł nic odpowiedzieć. Jeden Karol powiedział tylko, że widział czarnego człowieka, który przechodził przez sypialnię i znikł przez okno.
Old-Nik.
A! To jest oznaka!.. Jakiego wzrostu był ten czarny człowiek? Może to jeden z twoich kolegów.
Karol.
O, panie! Był olbrzymi; nigdy nie widziałem takiego ogromnego.
Old-Nik.
Jak był ubrany?
Karol.
Miał na sobie czarne ubranie, którem powiewał dokoła.
Old-Nik.
A gdzie wyszedł?
Karol.
Ach, proszę pana, tego nie wiem; przestraszyłem się, gdy go ujrzałem do połowy przez okno, i zamknąłem oczy; gdy je otworzyłem, nikogo już nie było.
Old-Nik.
Czy prawdę mówisz, obwiesiu jeden!
Karol.
O proszę pana!.. to prawda; ze strachu nie mogłem zasnąć. I teraz się boję, gdy o tem pomyślę.
Old-Nik popatrzył na niego przez jakiś czas, pokiwał głową i rzekł półgłosem: — Nie wiemy co mam myśleć o czarnym człowieku!.. Skąd chłopak mógł o nim wiedzieć? To jest dziwne, bardzo dziwne! — Z tem Old-Nik wyszedł.
Podczas przerwy Karol opowiedział kolegom o swym figlu; znalazł również możność ujrzenia Betty: opowiedział jej również o wszystkich zajściach i polecił uwadze złą kotkę.
— Bądź spokojny, — odpowiedziała mu na to Betty, — nie będzie więcej z tobą się kłóciła, ręczę ci za to; nie przestrasz się tylko, gdy posłyszysz mój krzyk: będzie to tylko naumyślnie.
Zadzwoniono do kolacji. Bracia Old-Nik i nauczyciele jedli osobno, gdyż mieli jedzenie lepsze i smaczniejsze. Śniadanie jednak nie obeszło się bez nowej awantury.
Betty musiała przynieść zupę „Pędzacz“ (tak dzieci nazywały tę zupę). W korytarzu położonym przed jadalnią przez który musiała przechodzić Betty, dał się słyszeć straszny krzyk, po którym rozległ się drugi. Jeden z nauczycieli wybierał się już zobaczyć, co się stało gdy weszła Betty, cała drżąca i zziajana: trzymała miskę, przeznaczoną dla nauczycieli, ale przytem tak drżała, że stawiając ją na stole, wylała zupę na głowę i twarz Old-Nika, który zkolei również krzyknął: miał twarz oparzoną, wściekał się i wygrażał. — Proszę mi darować, proszę panie, na Boga, — rzekła Betty drżącym głosem, stawiając misę na stół, — tak się przestraszyłam w korytarzu...
— Czego się przestraszyłaś, głupia? — krzyknął Old-Nik. — Gdybyś nawet samego czarta ujrzała, to nie upoważnia to nikogo do parzenia mi głowy i twarzy! Moja głowa nie jest cielęca, przypuszczam!
Betty.
O, panie! Pan nawet nie przypuszczał, jaką pan prawdę powiedział!
Old-Nik.
Jak to, chamko jedna! Śmiesz traktować mnie jak głowę cielęcą?
Betty (oburzona).
Nigdy, proszę pana! Nigdy cielę i pan nie powstały nawet obok siebie w moim umyśle. Nie, nie! Uznałam jedynie za słuszne to, co pan powiedział o czarcie. Jego właśnie widziałam. Strasznie duży, czarny człowiek zastąpił mi drogę: krzyknęłam, może pan sobie wyobrazić, jak głośno? Podniósł następnie pokrywę misy, włożył tam coś czarnego; wziął widelec i z trudnością wyjął kotkę, olbrzymią, czarną kotkę wychowawcy. Wszystkim obecnym przy stole wydarł się okrzyk zgrozy na widok okrótnego i przedwczesnego zgonu kotki, jak również na wieść o zjawieniu się w domu po raz drugi czarnego człowieka. Następnie wszyscy umilkli; Old-Nik kazał wynieść zupę, której wszyscy żałowali, nikt jednak nie zaryzykował jej skosztować. Betty poszła po drugie danie, które sprytnie postawiła na stole, nie przelewając ani kropli sosu. Był to dobry kawał mięsa, upieczony na płycie, od którego Betty odkrajała część i sprytnie zdążyła jeszcze przed obiadem wetknąć ją Karolowi. Opowiedziała mu, jak znalazła kotkę już martwą w drewutni; prawdopodobnie zabiła się spadając; skorzystała więc z tego, aby jeszcze bardziej wszystkich przekonać o powtórnem ukazaniu się czarnego człowieka.
Godzinę odpoczynku przerwały pięć czy sześć lań, sprawionych na rozkaz braci Old-Nik. Dzwonnik pomścił niesprawiedliwie wymierzoną mu grzywnę na nieszczęśliwych dzieciach.

Karol starał się niczem nie narażać nauczycielom, oszczędzając swe siły do spraw bardziej poważnych.

XII.
POMIĘDZY DWA OGNIE. TRAGICZNE ZAJŚCIA.

Pod koniec dnia wychowankowie żałowali że jutro nie da się tak przespać, jak dzisiaj.
— Bądźcie spokojni, — rzekł Karol, — jutro będziecie spali tak samo długo, jak dziś.
— Jakże to uczynisz?
— Zobaczycie później, a tymczasem śpijcie.
Polegano już na pomysłowości Karola; dlatego nikt go o nic nie pytał. Gdy wszyscy dokoła zasnęli, Karol wstał, otworzył okno, przywiązał sznur dzwonu do haka, który był umieszczony wyżej, ponad samym dzwonem, następnie zamknął okno, położył się, znowu i zasnął; spał dotąd aż go obudził lekki szmer; wysunął wówczas głowę przez okno i ujrzał, jak dzwonnik dzwonił co sił, ale bez żadnego skutku: nie było słychać ani dźwięku. Karol zaczekał jak dawniej, aż dzwonnik odszedł do siebie, i odczepił sznurek.
Wybiła piąta, szósta, ale dokoła wszystko spało, zupełnie tak samo jak wczoraj.
— To jest dziwne, — rzekł sam do siebie dzwonnik. — Nikt nawet się nie poruszy, jak i wczoraj! Co im się stało? A później gospodarz ma do mnie pretensję! Jakgdybym był winien, że to są hultaje... Ale dzisiaj już do nich nie pójdę; niech śpią, chociażby nawet do samego południa. Tem gorzej dla nich! A jeżeli zmuszą mnie do płacenia grzywny, to odejdę stąd zupełnie. Bezemnie będą mieli dużo kłopotu!
Jestem dla nich bardzo wygodny... przytem zupełnie mało ich kosztuję...
Dzwonnikowi przerwało jego rozmyślania mocne uderzenie pięścią w plecy; szybko się więc obrócił: stał przed nim wściekły Old-Nik. Dzwonnik nie dał mu czasu się wypowiedzieć i sam począł krzyczeć, łając nauczycieli, wychowanków, braci Old-Nik, sam zakład i grożąc, że ich opuści i oskarży przed sędzim. Cały zaś potok swej elokwencji zakończył w ten sposób: — Nic mnie nie powstrzyma przed wykonaniem tego, co powiedziałem; jeżeli nie oddacie mi mojej grzywny w sumie siedemdziesiąt pięć groszy, to opowiem wszystkim, co tu u was się dzieje, i że jesteście w porozumieniu z czarownicami; a przez to zgubię wasz zakład.
Old-Nik puścił na wiatr potok najwymowniejszych rozmyślań, znaczenia których dzwonnik nie mógł jednak docenić, ponieważ nic nie słyszał; ale wreszcie Old-Nik powinien był ustąpić dzwonnikowi i zwrócić mu siedemdziesiąt pięć groszy. Tamten zmiękł. Był tak delikatny, że nie zażądał żadnego wynagrodzenie za niesprawiedliwe zarzuty, czynione mu w tej sprawie.
Old-Nik począł dzwonić sam wówczas dopiero wszyscy się obudzili; tak samo, jak w przeddzień, zadowolenie i zdziwienie nie miało granic; wszyscy mówili o czarnym człowieku i jego figlach; na obiad Karol szykował jeszcze jedną niespodziankę. Wiedział o tem, o której godzinie głuchy dzwonnik chodził do piwnicy po kwas. Karol poprosił o pozwolenie wyjść z klasy, schował się do ciemnej wnęki przy wejściu do piwnicy i zaczekał, aż przejdzie głuchy dzwonnik; wyśledził go śmiało, ale jednak zdaleka; gdy dzban był pełen kwasu, aż po same brzegi, Karol rzucił się do dzwonnika, powalił go na ziemię, zgasił świecę i przewrócił dzban. Dzwonnik wrzasnął z całej siły; Karol zaś schował się do swego ciemnego kąta; na krzyk przybiegł ze świecą kolega dzwonnika; Karol skorzystał z chwili, gdy tamten się schylał, aby się dobrze przyjrzeć co się przytrafiło jego koledze, skoczył do niego, zwalił go z nóg, zgasił również świecę i zdążył szepnąć na ucho; „czarny człowiek“. Kolega dzwonnika wrzasnął jeszcze głośniej. Na ten hałas przybiegł sam Old-Nik, którego Karol również zwalił z nóg i w ciemnościach wepchnął do błota, powstałego na miejscu, gdzie rozlano kwas.
Tę całą krzątaninę zakończył Karol, szybko zamykając drzwi na klucz i rzucił go na dach, sam zaś pośpiesznie powrócił do klasy, zajął swe miejsce i udawał pilnego ucznia, zajętego nadal nauką. Godzina kolacji minęła, nikt jednak nie dzwonił; w klasie i w kuchni wszyscy się dziwili, nie posiadając się wprost ze zdenerwowania; wreszcie pani Old-Nik zaniepokojona tem, że nie słyszy dzwonka i nie widzi swego męża, zaczęła go wołać i szukać; nagle posłyszała hałas, jaki dochodził jej od strony lochu; podążyła w tym kierunku; im bardziej się zbliżała, tem mocniej dawał się słyszeć hałas; trzech jeńców wołało, krzyczało, tłukło we drzwi nogami i pięściami; pani Old-Nik zaczęła krzyczeć na swój sposób, wołać Old-Nika junjora, Betty, nauczycieli i uczniów; wszyscy przybiegli i tu dopiero zaczęła się okropna latanina; nauczyciele zaczęli dawać rady, jak mają postąpić, jeńcy zaś prosili o uwolnienie. Pani Old-Nik i Betty płakały, szlochały, wychowankowie zaś winili czarownice i czarnego człowieka. Po krzykach i wrzaskach, które trwały z pół godziny, Karolowi przyszło na myśl — otworzyć drzwi przy pomocy ślusarza; młodszy Old-Nik poszedł po ślusarza, którego przyprowadził po długich poszukiwaniach, gdyż było już późno, i dzień pracy już się skończył. Ślusarz z wielkim trudem otworzył drzwi; zamek był mocny. Wypadło przy nim stracić czasu; wreszcie drzwi ustąpiły i jeńcy ujrzeli światło dzienne. Byli powalani błotem, w którem wypadło im się tarzać, stroje ich nasiąkły żółtawym napojem; cały ten brud utworzył się z kwasu, który wciąż ściekał, mieszając się z ziemią piwnicy. Pani Old-Nik rzuciła się w objęcia swego męża, który znowu natarł na Betty; tamta zaś odskoczyła w stronę młodego Old-Nika, ale tak gwałtownie, że tamten się potknął i potoczył się po schodach do piwnicy; krzyki się wznowiły, ale już nie tak ogłuszające i przeraźliwe, gdyż już nie było wychowanków. Znaleziono ich później w jadalni, gdzie czekali na kolację. Wszyscy byli głodni, do tego aż stopnia głodni, że Old-Nik odłożył do drugiego dnia dochodzenie w sprawie tego całego zajścia. Betty usługiwała dzieciom, które ledwie dotykały jedzenia. Smutny los Old-Nika, dzwonnika oraz jego kolegi wywarł na nich, jak przynajmniej mówiły, wrażenie bardzo przygnębiające. Gdy ofiary pomysłu Karola doprowadziły siebie do porządku, przyszły również do stołu.
Nauczyciele umierali wprost z głodu; Betty śpieszyła się z podaniem im zupy.
— Fe! Jaka niesmaczna zupa, Betty — rzekł Old-Nik. — To zwyczajna woda z solą.
Betty.
To pani sama gotowała; proszę pana.
— Więc proszę prędzej o drugie danie, — rzekł podraźniony Old-Nik.
Drugie danie wkrótce znalazło się już na stole.
— Obrzydliwość! — zawołał. — To jest okropne! Co to za knoty ze świecy łojowej?
Betty.
A! widzę, to pani widocznie przez omyłkę dodała do jedzenia pana zaprawy używanej zwykle do potraw dla dzieci.
Old-Nik.
Pójdź, zobacz! To jest oburzające! Umieram z głodu!
Betty wróciła po chwili ze zmartwioną buzią.
— Nic niema więcej, proszę pana. Pani mówi, że podano pańskie potrawy.
Old-Nik nie mógł się opanować z oburzenia, ale milczał, gdyż obiad gotowała jego żona. Wtem Betty zawołała:
— Wszystko to są sprawy czarnego człowieka, proszę pana, to on, napewno on!
Old-Nik.
Milcz wreszcie! Nie dokuczaj mi swemi bredniami! Ja już się dowiem, co to za czarny człowiek.
Betty skrycie się śmiała; doskonale wiedziała, gdzie się podział obiad nauczycieli: zjedli go wychowankowie. Skorzystawszy z krzyku i zamieszania, jakie miały miejsce przy drzwiach piwnicy, Betty zawołała Karola i zaproponowała mu zebrać do kuchni wszystkich wychowanków; tamci wyślizgnęli się bez hałasu z nad piwnicy i podążyli za Karolem do kuchni; tam Betty nakarmiła ich przyszykowanym dla nauczycieli bardzo smacznym obiadem, składającym się z mięsa zupy i jarzyn. Wychowankowie wszystko to zjedli z przyjemnością; następnie Karol wylał i przełożył do próżnych rondli przygotowane dla dzieci potrawy i postawił to wszystko na ogień, zupełnie tak samo, jak to stało przedtem u pani Old-Nik. Po zakończeniu obiadu weszli do jadalni w parę minut przed przybyciem tam nauczycieli; niełatwo więc było domyśleć się o ich figlu. Tem nie mniej Old-Nik coś już podejrzewał. W ciągu ostatnich kilku dni działo się w jego domu wiele dziwnych rzeczy; coprawda niezbyt wierzył w czarownice i czarnego człowieka, postanowił jednak uważniej obserwować zachowanie się dzieci, zwłaszcza postępowanie Karola, którego podejrzewał więcej od innych. Wychowawcy podzielali niedowierzanie Old-Nika i dlatego w każdym wypadku, gdy ujawniono najmniejszy występek Karola, siekli go, kopali, bili pięściami i w ten sposób wytrącali go z równowagi i popychali przez to do nowej zemsty.
„Oto wreszcie poniedziałek, — pomyślał Karol, budząc się następnego dnia. — Dziś Old-Nik będzie przyprowadzał dochodzenie w sprawie wczorajszej awantury; nikt z kolegów mnie nie zdradzi, jutro zaś, we wtorek, wydalą mnie wreszcie z tego okropnego domu“. Tego dnia rana dzwon również nie wydał z siebie głosu; tym razem Karol zdjął go zupełnie. Gdy o godzinie wpół do piątej obudził się na zwykły lekki szmer, chciał znowu powiesić dzwonek, jak to uczynił dnia poprzedniego; ale w momencie, gdy wysuwał się z okna, zauważył Old-Nika, który przyczaił się obok ściany, aby schwytać przestępcę; Karol szybko odskoczył od okna, zamknął je bez szmeru i w ten sposób dzwonek pozostał przy nim.
„Co mam z tym fantem uczynić“ — pomyślał. — Schować do mego siennika — niemożliwe; teraz go natychmiast tam znajdą, jest zbyt duży... Ale! Oto pomysł!“

Karol wziął dzwonek, zaniósł go do pokoju przyległego do sypialni i pozostawił tam. Następnie położył się i zasnął.

XIII.
DOCHODZENIE. OSTATNIE NIEZWYKŁE FIGLE KAROLA.

Obudzili się wreszcie wychowankowie, wstali, ubrali się i zjedli śniadanie. Następnie Old-Nik sam zapowiedział przyszłe dochodzenie w sprawie wczorajszego zajścia; dzieci zebrały się do dużej klasy, Old-Nik wszedł, wstąpił na podwyższenie katedry, rzucił na całe zgromadzenie majestatyczne spojrzenie i rozpoczął swe przemówienie; szanowni panowie! Figlarze, urwisi, żebracy, niegodziwce, złodzieje! wszyscy spiskujący przeciwko szanownym panom nauczycielom! Uczyniliście ich życie wprost nieznośnem!
(Te słowa jego tyle poskutkowały, że uśmiech zadowolenia przemknął po twarzach całego audytorjum). Chciałbym was wszystkich zbić, wypakować do więzienia. Niestety jest to niemożliwe! Dlatego niech inicjatorzy względnie inicjator niedawno popełnionych zbrodni przyzna się sam: jeżeli gnuśność zmusza ich do milczenia — ze strachu przed okropną, niesłychaną karą, jaka na nich czeka, to zaklinam ich przyjaciół i kolegów, aby, oskarżyli przedemną tych winowajców, wymienili ich nazwiska i oddali mi pod sąd!.. A więc, szanowni państwo, czekam! Nikt nie mówi ani słowa? A więc wszyscy będą ukarani, aż nie wydadzą winowajcy; karę wyznaczę osobno za każdą zbrodnię dokonaną w ciągu ostatnich kilku dni.
Trzy domniemane skutki czarów, dokonanych nad dzwonem porannym. Dwa okrucieństwa, popełnione nad kotką szanownego pana Beksera. (dał się słyszeć powstrzymany śmiech).
— Cicho, złoczyńcy!... Mówię dalej. Pierwsze okrucieństwo — to papier przyczepiony do ogon biednego niewinnego zwierzęcia (wychowankowie uśmiechają się). Cicho! jeżeli z was ktokolwiek uśmiechnie się pocichu, czy też głośno, będę go uważał za zbrodniarza. Mówię dalej. Drugie okrucieństwo — to okropne stracenie niewinnego zwierzęcia... (Old-Nik rzucił po wszystkich spojrzeniem; nikt się nie poruszył, nie śmiał się i nawet się nie uśmiechnął), które jakiś okrutny potwór zanurzył do zupy, do mojej zupy. Szanowni państwo! Za to należy winowajcę ukarać podwójnie, gdyż dokonano podwójnej zbrodni: jednej na zwierzęciu, drugi zaś na czcigodnej osobie władzy zwierzchniczej, — to jest przeciwko mnie! Mówię dalej...
Trzy napady nocne (nocne, gdyż w piwnicy były nieprzejrzane ciemności): jeden — na nieszczęśliwego dzwonnika, pełniącego obowiązki ekonoma, drugi — na poczciwego kolegę, który nie bał się niebezpieczeństwa a przyszedł mu z pomocą; trzeci — najokropniejszy, najwięcej zbrodniczy, djabelski w porównaniu z dwoma pierwszemi, — to napad na głowę rodziny, gospodarza, to jest na mnie, który do was przemawia: na waszego opiekuna, waszego ojca i waszego przyjaciela. Tak, — napadnięto mnie, powalono, przewrócono, duszono, bito i powalano błotem, następnie zaś zamknięto do lochu. Teraz więc poszukuję złoczyńcy, który to uczynił i mam nadzieję, że dopomożecie mi odszukać go (wychowankowie spoglądają po sobie z wyrazem drwiącym). Owszem, widzę wreszcie rzetelne a sprawiedliwe oburzenie w waszych oczach, w waszych gestach... (wychowankowie krzyczą, gwiżdżą i tupią nogami). Dość, dość, szanowni panowie! Cisza milczeć! Owszem, więc trzy kary za trzy przestępstwa: dziewięć dni wysiedzieć w areszcie, dziewięć dni o chlebie i wodzie i dziewięć dni lania — skończyłem. Od dnia jutrzejszego nie będziecie mieli odpoczynku aż do czasu wykrycia conajmniej jednego z winowajców. Pozatem poczynając od dnia jutrzejszego, od godziny dwunastej rozpocznie się lanie, jako kara za wasze uporczywe milczenie. Macie dwadzieścia cztery godziny do namysłu!
Old-Nik zstąpił z katedry, wyminął uczniów i znikł; za nim wyszli wychowawcy.
Gdy wychowankowie pozostali sami, Karol zawołał:
— Prędzej, prędzej, — ostatni figiel, ostatnią karę dla nauczyciela Boksera do którego tak pasuje jego nazwisko.
Karol wyjął z kieszeni swego kubraczka mały garnuszek, który dała mu Betty, skoczył na katedrę nauczycielską, nasmarował siedzenie klejem, jaki był w garnku, następnie pobiegł do gabinetu, położonego obok klasy, i wyrzucił przez otwór garnek wraz z małą drewnianą łopadką, zapomocą której rozsmarował klej; następnie powrócił do klasy i wytłumaczył kolegom, co przed chwilą zmajstrował.
Jeden z kolegów.
Wszystko to jest dobre! Ale swemi figlami strasznie rozgniewałeś nauczycieli i Old-Nika; przez to traktują nas teraz znacznie gorzej, aniżeli przed twojem tu do nas przybyciem.
Drugi wychowanek.
O ile nie zechcesz przyznać się do swej winy, to wszyscy za ciebie ucierpimy; będą nas bez litości smagać rózgami.
Karol.
Bądźcie spokojni, moi przyjaciele! Możecie więc przypuścić, że pozwolę, abyście cierpieli karani za moje zbrodnie, jak mówi Old-Nik? Bądźcie spokojni, jeszcze raz powtarzam. Jutro, jeszcze przed obiadem, zanim się rozpoczną wszystkie kary, do wszystkiego przyznam się sam.
Pierwszy kolega.
Ale z ciebie żywcem skórę zedrze to rozłoszczone nauczycielstwo! Na samą myśl tylko strach mnie ogarnia!
Karol.
Odwrotnie, nie tkną mnie i pójdę stąd sobie najspokojniej w świecie, ku wielkiemu ich zadowoleniu, jak również ku własnej uciesze.
Drugi kolega.
Jakże to uczynisz?
Karol.
Powiem wam o tem jutro, gdy wszystko już będzie zrobione. A teraz chcę, byście sobie przypomnieli o tych wszystkich przyjemnościach, jakie wam sprawiłem za cały czas mego tu pobytu.
Trzy noce długotrwałego snu. Uwolnienie od prześladowań ze strony złej kotki. Kilka ogólnych niespodziewanych przerw w zajęciach. Wreszcie smaczny obiad i piękny widok wściekłości i lamentów starszego Old-Nika oraz jego przyjaciół.
Owszem! Tak! zawołała cała klasa.
Bokser (wchodząc).
Cóż tu macie znowu! Jeszcze jakieś krzyki.
Karol.
To zmuszamy podżegaczy, aby się przyznali do swej zbrodni, i sądzimy, że jutro to uczynią. Jeżeli zaś nie zechcą, sam przemówię w ich imieniu, panie profesorze, to już zdecydowane. Powiem wszystko, o czem tylko wiem.
Bokser.
Świetnie! wreszcie obudziło się w was również dobre uczucie. A tymczasem proszę zająć miejsca i — do nauki.
Wychowankowie rzucili się na swe miejsca, nauczyciel zaś zajął również swoje miejsce i wszyscy zabrali się do pracy.
Po upływie półgodziny nauczyciel chciał wstać, aby wziąć książkę, którą trudno mu było dostać siedząc. Daremne były usiłowania! Próżne starania! jakgdyby go coś przygwoździło do jego siedzenia!
Co to jest znowu? — zawołał głosem podobnym do gromu — Co to znowu zrobili ci złoczyńcy? (Znowu usiłował wstać). Nie mogę... Przywiązany jestem do tej katedry? Ale czem i w jaki to sposób? Chodźcie no tu! Dopomóżcie mi, podnieście mnie z tego miejsca. Dzieci zachwycone podbiegły, poczęły ciągnąć i pchać Boksera, ale ten nie mógł się nawet poruszyć. Przestraszony nie na żarty zaczął krzyczeć i na ten jego krzyk odezwały się takie same krzyki w różnych częściach domu. Zaczekał, ale nikt nie przychodził. Wówczas począł znowu wołać, — i posłyszał te same krzyki, jakiemi mu odpowiedziano po raz pierwszy. Nowe milczenie... Daremne oczekiwanie... Strach nauczyciela ciągle wzrastał.
Wychowankowie pozornie podzielali jego przerażenie.
— Czarownice! — krzyczeli — Czarownice! To one stroją panu takie figle. Co to z nami będzie? Nauczyciel Bokser jest przymocowany do swej katedry i to niestety może na całe życie!
Bokser.
Milczcie, urwisy! Zamiast mi dopomóc, pozbawiacie mnie otuchy, straszycie, pójdźcie po nauczycieli, po pana Old-Nika czy też po kogokolwiek, to wszystko mi jedno.
Dzieci coraz to bardziej ożywione pobiegły do dzwonnika, którego znaleźli również przymocowanego, jak i Boksera do swej ławki. Głośny chichot wychowanków oburzał go jeszcze więcej. Przymusowy bezruch ojca — siekundatora, jak nazywały go dzieci — tworząc wyraz „siekundator“ od czasownika „siekę“, — dodawał dzieciom odwagi. Dlatego też niezbyt się śpieszyły z udzielaniem mu pomocy; poskakawszy nieco naokoło niego, znikły. Następnie udały się do przyległych pokoi, gdzie znalazły resztę nauczycieli, tak samo, jak i Bokser, krzyczących i przymocowanych do swych siedzeń. Jaka radość wewnętrzna opanowała dzieci, gdy ujrzały Old-Nika, który tak samo, jak wychowawcy i dzwonnik nie mógł wstać ze swego krzesła. Okropna wściekłość Old-Nika dosięgła swych ostatnich granic; gdy się jednak dowiedział, że jego współpracownicy i dzwonnik — wykonawca wszystkich kar — byli również, jak on sam, w tak okropem położeniu, wściekłość jego przekroczyła wszelkie granice. Poprostu dusił się z braku tchu w swym gniewie. Wówczas dzieci przestraszyły się, sądząc, że umiera; pobiegły do pompy, wypełniły wodą kubki, garnki i poczęły zlewać Old-Nika tak starannie, że w samej rzeczy stracił przytomność.
— Umarł! — mówiły półgłosem niektóre z nich.
— Nie, jeszcze oddycha, — zauważyły inne. — Lejcie, lejcie jeszcze.
Trzeba uprzedzić panią Old-Nik i Betty, — rzekł Karol i pozostawiając Old-Nika na ręku kolegów, poszedł po jedną i drugą.
Pani Old-Nik poszła do swego męża nie śpiesząc się, gdyż nie bardzo go kochała i ciągle zarzucała mu brutalne i okrutne traktowanie dzieci.
Betty szła za nią jeszcze wolniej, aby skorzystać z dogodnej chwili i szepnąć parę słów na ucho Karolowi.
Doskonale! — rzekła. — Wszystko się powiodło, jak tego sobie życzyliśmy. Podczas zajęć, nasmarowałam klejem siedzenia wychowawców i krzesło starszego Old-Nika. Gdy posłyszałam, że wszyscy oni krzyczą, to zrozumiałam, że to właśnie krzyki Boksera spowodowały nawoływania pozostałych, którzy chcieli przyjść mu z pomocą. Z dzwonnikiem miałam sporo ambarasu, gdyż siedział przez cały czas u siebie: wreszcie wykorzystałam dogodną chwilę, gdy wyszedł.
Karol.
Pójdź, poradź im wszystkim zdjąć spodnie, z koszul zaś zrobić spódnice; ale o starym Old-Niku to już sam nie zapomnę.
Jak powiedziała — tak i zrobili. Każdy usłuchał rady. Wszyscy wyszli w nadziei, że podczas gdy będą przechodzili przez duży, ale próżny wówczas dziedziniec, nikt ich nie zobaczy; los jednak chciał, aby wszyscy jednocześnie opuścili swe miejsca i spotkali się na podwórzu, mocno skonfundowani swemi szkockiemi strojami. Wszyscy wychowankowie patrzyli tymczasem na nich przez okna i drzwi. Powstrzymywany śmiech dzieci dolatywał uszu nieszczęśliwych pedagogów.
Old-Nik zatrzymał wychowawców, aby ich rozpytać. Spodziewał się zasięgnąć od nich pewnych wiadomości, według których mógłby wykryć winowajcę tego niezrozumiałego dla niego zajścia. Bokser wskazał przedewszystkiem na czarownice, w które inni do tej chwili nie wierzyli, ale dziwaczność tego ostatniego zajścia zachwiała ich niewiarę i wszyscy, a nawet sam Old-Nik, uwierzyli w czarownice. Po tej rozmowie w strojach nie mniej osobliwych, niż sama awantura poszkodowani odwrócili się do siebie plecami i każdy podążył do swego pokoju, aby się doprowadzić do należytego wyglądu. Tymczasem Betty nie traciła czasu: przy pomocy Karola i innych wychowanków pooddzierała spodnie od krzeseł, wyprała je w gorącej wodzie i położyła spowrotem na krzesła, które poprzednio również wymyła, zacierając w ten sposób ślady, które mogłyby zdradzić jej w tem udział.
Wkrótce powrócili wychowawcy razem z Old-Nikiem — ten do swego gabinetu, gdzie pracował, inni zaś do swych klas. Jak wielkie było ich zdziwienie, gdy znaleźli swe ubrania mokre i nieprzymocowane do siedzeń, jak miało to miejsce przed godziną. Starszy Old-Nik zawołał swą żonę, aby spojrzała na nowy cud. Nauczyciel Bokser rzucił spojrzeniem po wszystkich uczniach, którzy pilnie się pochylili nad swemi książkami.
Młodszy Old-Nik i dwaj inni wychowawcy zaczęli badać wychowanków, ale posłyszeli od nich jedynie pełne zdziwienia okrzyki, oskarżające całkowicie i jedynie czarownice, czarnego człowieka i t. d. Zajęcia były znowu na chwilę przerwane przez oddalony krzyk dzwonnika, na który nauczyciele prawie nie zwrócili uwagi, nie zdając sobie widocznie sprawy z tego co zaszło.
Dzieci śmiały się pocichu, zadowolone ze swej zemsty, gdyż zgadły, że wołał to o pomoc ich kat, głuchy dzwonnik. Wkrótce dały się słyszeć odgłosy niezwykłego ruchu na podwórzu. Bokser wysunął głowę przez okno, rozwiódł ręce ze zdziwienia i natychmiast wyszedł.
Zaledwie znalazł się na podwórzu, dzieci rzuciły się do okien i nagle wybuchły śmiechem: oczom ich ukazało się dziwne widowisko — dzwonnik był na podwórzu, siedząc na ławce, którą ciągnął, albo właściwie mówiąc, niósł za sobą, gdy się poruszał, Old-Nik i trzej nauczyciele otoczyli go, śmiejąc się i gniewając jednocześnie, Old-Nik starał się wytłumaczyć głuchemu, — jakich środków używali wszyscy, aby wyjść z podobnej sytuacji. Ale głuchy jak się zdawało, nie chciał rozumieć, ani też stosować środków, które prawdopodobnie uważał za poniżające. Bracia Old-Nik skończyli jednak na tem, że nie zważając na sprzeciw dzwonnika odcięli tę część jego ubrania, która przyklejona była do ławki, i w ten sposób uwolnili dzwonnika, dając mu możność powrotu do pełnienia obowiązków służbowych. Dzieci dowoli się uśmiały; gdy ujrzały jednak, że operacja była już skończona i nauczyciele kierują się do klas, natychmiast rzuciły się na swe miejsca. Bokser zastał je tak samo pilne przy pracy jak i przed jego wyjściem.

„Nic nie widziały, nic nie zauważyły, — pomyślał — Nie wiem sam, co to się stało, że dziś są tak staranne i pilne podczas lekcji!...“

XIV
KAROL STAWIA SWOJE WARUNKI. JEST WOLNY.

Reszta dnia minęła bez nieszczęśliwych wypadków nowych figielków czarnego człowieka i czarownic.
Na drugi dzień, gdy Karol powinien był przyznać się do swej winy, Old-Nik uprzedził dzieci, że jeżeli winowajcy nie będą wydani przed godziną dwunastą, to zastosuje kary. Podczas lekcji, o godzinie dziewiątej rano, Karol poprosił o pozwolenie na opuszczenie klasy. Bokser, zgadując jego zamiary, zezwolił. Wychowankowie jednak, znający Karola lepiej niż Bokser, mocno się tem przejęli, drżąc o losy nieszczęśliwego i czując jednocześnie wdzięczność dla niego za jego szlachetny zamiar — przyjąć winę na siebie, aby uwolnić od kar swych kolegów.
Karol podążył do gabinetu Old-Nika.
— Panie Old-Nik, — rzekł wchodząc.
Old-Nik.
Co jest? — Czego chcesz odemnie?
Karol.
Nikt z uczniów nie chce wymienić winnych; pomyślałem więc sobie, że to nie jest dobre, oraz że pan w charakterze gospodarza domu powinien wiedzieć imiona tych, którzy zakłócają tu porządek, dlatego postanowiłem opowiedzieć panu wszystko, ale tytko pod pewnym warunkiem.
Old-Nik.
Jakto? śmiesz proponować mi warunki?
Karol.
Owszem, szanowny panie, jeden tylko warunek, proszę pana, bez zachowania którego nic a nic nie powiem.
Old-Nik.
Potrafię zmusić cię do mówienia, mały niegodziwcze!
Karol.
O, Panie Old-Nik! Jeżeli nie zechcę, nikt mnie nie zmusi do mówienia; prędzej pan mnie zabije, niż wydrze mi chociażby jeden wyraz.
Old-Nik spojrzał zdziwiony na Karola. Spokojny i zdecydowany wygląd chłopca dawał do zrozumienia, że z takim charakterem okrucieństwo na nic się nie przyda. Zastanowił się więc przez jedną chwilę.
Old-Nik.
A jakiż to jest warunek?
Karol.
Chcę, panie Old-Nik, aby poprzysiągł pan na czarownice i honor pańskiego domu, że nie zastosuje pan względem winowajców żadnej kary cielesnej albo też wogóle jakiejkolwiek kary, chyba, że tylko natychmiastowe zwolnienie z pańskiego zakładu. To ostatnie omówienie niezbędne jest dla niebezpieczeństwa pańskiego domu, gdyż winowajcy przypuszczają, że uda się dokonać nowych zamachów, skutki których mogą być bardzo bolesne i smutne.
Old-Nik był zakłopotany; zrzec się ukarania za takie przewinienia — to znaczy: złamać surowy rygor swego zakładu i zachwiać podstawami posłuszeństwa osiągniętego z takim mozołem. Nie znać podżegaczy do ostatnich zdrożności i trzymać przy sobie tych rzezimieszków — to znaczy: doprowadzić wszystko do ogólnej klęski, do swego pohańbienia; w ten sposób wkrótce uczniowie stracą wszelki strach, wszelki szacunek względem wychowawców, jak również względem niego samego i będą okropnie się mścili. Wówczas straci zysk z utrzymania dzieci, których nie będzie w stanie dłużej zatrzymać. Wobec tego wszystkiego Old-Nik postanowił przychylić się do prośby Karola, czując jednak opanujący go wstręt do tego ustępstwa.
— Wykonam to, czego odemnie żądasz, — rzekł wreszcie.
Karol.
Proszę zobowiązać się do tego na piśmie!
— Natręcie! — zawołał Old-Nik, straszliwie oburzony.
Karol.
Nie chcę być bezczelnym, ale dbam o swoich kolegów. Przecie pan rozumie, proszę pana, że w porównaniu z losami ich moja sytuacja jest jeszcze dobra; dlatego powinienem wszystkich pod tym względem uspokoić i powiadomić, jaki los oczekuje winowajców po zakomunikowaniu panu ich imion.
Old-Nik.
Dobrze. Daj mi arkusz papieru.
Karol.
Proszę nie zapomnieć, panie Old-Nik, że powinien pan napisać, co następuje: „przysięgam na czarownice i honor mego domu.“
Old-Nik (podrażniony)
Wiem, jużeś mi o tem powiedział. Następnie napisał:
„Przysięgam na czarownice i honor swego domu, że nie zastosuję innej kary względem winnych uczniów poza tem, na jakie wskaże Karol Maklang, t. j. gdyby nie dało się, naprzykład przebaczyć winowajcy, to zwolnię go natychmiast, zaledwie się przyzna do swego występku.
Niżej podpisany potwierdza własnoręczność wyżej napisanego dnia dziewiątego sierpnia, w Fery-Gal, o godzinie pół do dziesiątej rano. Pankracy — Babolin — Zefir — Rustikus Old-Nik“.
— Cóż chyba ci to wystarczy. Teraz więc wymień przestępców.
Karol.
Wymienię za pięć minut; tymczasem jednak zaniosę ten papier do jego prawego właściciela, poczem natychmiast powrócę.
Old-Nik chciał temu się sprzeciwić. Po namyśle jednak postanowił, że Karol nie ma żadnej podstawy ku temu, aby miał nie kończyć denuncjacji winowajców. Pozatem Karol tak szybko odszedł, że wprost niepodobna go było zatrzymać. Był punktualny i po upływie dokładnie pięciu minut powrócił, gdy oddał papier Betty i wytłumaczył jej, że jest to jego obrona na wypadek okrutnego i złego traktowania, jakie zagrażało winowajcom.
— Oddaję ci Betty ten papier ze strachu, aby starszy Old-Nik, wydarłszy mi z rąk nie zniszczył tego.
— No, — rzekł zdenerwowany Old-Nik, — czy powiesz mi wreszcie?
Karol.
Tak, panie Old-Nik, gotów jestem... We wszystkich zajściach jakie miały miejsce w ciągu tych dni, jestem sam jeden winowajcą.
— Ty! ty! — zawołał Old-Nik, zeskakując ze swego krzesła i patrząc na Karola z najwyższem zdziwieniem. — Ty!
Karol.
Owszem, panie Old-Nik, ja sam jeden.
Old-Nik.
To niemożliwe, kłamiesz.
Karol.

Owszem, mówię szczerą prawdę. Sam jeden wymyśliłem to wszystko i wszystko samodzielnie wykonałem.
Old-Nik.
Ale w jaki to sposób?
Karol.
Zaraz to panu wytłumaczę, zaczynając od dzwonka.
Old-Nik.
Od dzwonka? Więc to ty przeszkadzałeś dzwonić? Ależ to jest niemożliwe, ciebie ujrzanoby, posłyszano; a wreszcie jak mogłeś przeszkadzać dzwonić?
Karol się uśmiechnął i rozpoczął swe objaśnienia. Śmiałość pomysłu i jego wykonanie, oraz prostota stosowanych środków tak zadziwiły starego Old-Nika, że nie uważając na całe swe oburzenie, ani razu nie przerwał Karolowi w jego opowiadaniu; tylko rozdęte nozdrza i zaczerwieniona twarz świadczyły, że gniew Old-Nika wzrastał stopniowo coraz to więcej, że wściekłość ogarniała całą jego istotę.
Gdy Karol skończył swe opowiadanie, Old-Nik z wściekłością odezwał się doń:
Rozbójniku! Niegodziwcze! O gdybyś nie wymusił już na mnie zobowiązania na piśmie, własnoręcznie poszarpałbym cię na kawałki. Powstrzymam się jednak, gdyż dałem to zobowiązanie na piśmie. Co zaś do twego wyjazdu wraz z twoją Betty, to sądzę, że im prędzej, tem lepiej. Jesteś bardzo niebezpieczny dla mego domu i zbyt sprytny na pomysły; pozatem masz siłę woli i odwagę! Tembardziej, że za twoje utrzymanie nie zapłacono mi zgóry i ja tracę na tem, zamiast czerpać z tego zyski. Masz więc przepustkę, przechoro! A ta druga dla twej przebiegłej Betty! Wyjeżdżajcie i nigdy mi nie powracajcie.
— Amen, — potwierdził Karol, oddając ukłon; wyszedł i pobiegł zawiadomić Betty, która się z tego niemniej od niego ucieszyła; porzuciła wszystkie rondle, zdjęła fartuch, poszła do śpiżarni i w ciągu dziesięciu minut zebrała swoje i Karola rzeczy; następnie oboje podążyli do drzwi przy których stał głuchy dzwonnik. Nie wdział ich, gdy stał odwrócony do nich plecami, tembardziej nie mógł nic usłyszeć, ponieważ był zupełnie głuchy.
Zbliżywszy się do niego, Karol uderzył go po ramieniu.
Dzwonnik.
Jak śmiecie mnie dotykać, zły człowieku. Oto poczekajcie, dziś odczujecie, jak potrafię was dotknąć! O godzinie dwunastej pierwsza kara! Jesteście oczywiście numerem pierwszym, najlepszym; zanim ręka się nie zmęczy, biję mocniej i zdążę zadać więcej razów na minutę. Dziś przecie będę smagać, licząc na minuty. Wielka, surowa kara! Pan Bokser, który robił rozkład kar, wyznaczył wam pięć minut. Postaram się je dobrze wykorzystać.
Karol.
Ależ, Betty, szczęśliwie wyszedłem z przeprawy! Pokaż no nasze przepustki temu złemu człowiekowi.
Betty ukazała je oczom zdumionego dzwonnika, któremu nie pozostało nic więcej, jak otworzyć drzwi. Zanim jednak zdążył je zatrzasnąć, Karol drwiąco mu się ukłonił, pokazał rogi i długi ogon zapomocą nogi, następnie zaś odwrócił się do niego plecami.
Nadaremnie czekali uczniowie na powrót Karola, losy którego bardzo ich niepokoiły. Gdy nie zjawił się jednak nawet na obiad byli pewni, że Old-Nik zamknął go do podziemnej kozy; podczas pauzy zaś zaczęli snuć rozmaite przypuszczenia; jedno było okropniejsze od drugiego i dotyczyło tych tortur, jakim według ich zdania, podawano ich kolegę. Po lekcjach Bokser dowiedział się od Old-Nika o wszystkiem, co zaszło, i wygłosił na tę intencję gorące przemówienie do wychowanków, które wywarło na nich mocne wrażenie.
— Dziś wśród was, rzezimieszki, zwolniło się jedno miejsce! Ten, które je zajmował, był haniebnie wypędzony przez naszego ojca, naszego sędziego, naszego przełożonego, to jest przez pana Old-Nika. (Bokser zdejmuje swoją jarmułkę i znowu ją wkłada). Ten niegodziwiec miał odwagę, przyznać się przed swym szanownym nauczycielem, że winowajcą wszystkich zbrodni i występków w ciągu ostatnich dni był on sam, Karol Maklang. Obecność w waszem środowisku takiego zepsutego człowieka, Mefistofelesa (t. j. diabła), nie mogła być więcej tolerowana; oto dlaczego był wypędzony razem ze swą sojuszniczką Betty. Teraz wreszcie weszliśmy na właściwe tory. Porządek jest przywrócony i pamiętajcie, że pożyteczna kara chłosty będzie stosowana z większą surowością, niż kiedykolwiek poprzednio w wypadkach najmniejszego nieposłuszeństwa i niedbalstwa. Jesteście uprzedzeni; teraz już od was zależy — zasłużyć na te srogie kary albo też ich uniknąć.
Bokser usiadł, nieszczęśliwi wychowankowie drżąc i namyślając się nad tem, jak mają pomścić kolegę i samym uwolnić się od okropnych kar, zabrali się do pracy.

Pozostawmy tymczasem uczniów dalszemu ich nieszczęsnemu losowi, sami zaś udajmy się za Karolem, który nie zapomni jednak o swych nieszczęsnych kolegach i wkrótce przyczyni się do przerwania ich mąk. Sędzia dopomoże im porzucić dom w Fery-Gal. Przedewszystkiem jednak Karol dbał w tym wypadku o samego siebie. Nie wpadając do Marjanny i Julji, udał się bezpośrednio do sędziego pokoju. Postanowił prosić sędziego o wstawiennictwo, jak również o to, aby mu znowu nie wyznaczono na opiekunkę ciotuni Makmisz, przekazując natomiast jego wychowanie Marjannie.

XV.
NIESZCZĘŚCIE I OMDLENIE PANI MAKMISZ

Sędzia pokoju (na widok wchodzącego Karola).
Jakto, jesteś już tu, mój chłopcze? Niedługo też byłeś w Fery-Gal! Jak wydostałeś się stamtąd? Czy na długo?
Karol.
Nazawsze, proszę pana sędziego! Proszę dopomóc mi obecnie, abym nie musiał powracać do mej ciotuni Makmisz, która dotego nie chce mnie trzymać u siebie, proszę mi pozwolić zamieszkać przy moich kuzynkach Dajkin.
Sędzia.
Posłuchaj, mój przyjacielu, co do mnie, to cieszę się, że będę ci mógł dopomóc, ale to nie odemnie zależy. Kuzynki twe Dajkin nie są bogate, wiesz o tem dobrze, być może, nie zechcą ciebie przyjąć, gdyż nie będą miały środków na twe utrzymanie.
Karol.
Ale ja sam jestem bogaty, proszę pana sędziego, i chętnie oddam im wszystko, co tylko mam.
Sędzia.
Poruszałeś już tę sprawę i mówiłeś, że masz dwadzieścia tysięcy złotych; twoja kuzynka Marjanna mówiła mi również o tem. Ciotunia Makmisz przysięga się jednak na wszystkie świętości, że jest to niezgodne z prawdą i że ty nic nie masz.
Karol.
Kłamie ona, kłamie, proszę pana sędziego! Proszę zapytać Marjannę; ona ma nawet dowody na piśmie; wówczas pan sędzia zobaczy, kto ma rację.
Sędzia.
Zajmę się tą sprawą, mój mały przyjacielu; tymczasem zaś chętnie udzielam ci pozwolenia na zamieszkanie u tych kuzynek Dajkim; te dwie uczciwe panienki wcale nie są podobne do twej ciotuni Makmisz.
Karol.
Dziękuję, dziękuję, dobry mój panie sędzio. Ach, jak będzie się cieszyła Julja! A ja sam jak jestem ucieszony!
Sędzia (śmiejąc się).
Julja kocha takiego małego djabełka, jakim jesteś! Powiedzcie, dobrzy ludzie, to dopiero historja!
Karol.
Kocha mnie tak mocno, że nawet płakała, gdy się dowiedziała, że wstępuję do zakładu Old-Nika; a płacze się tylko wówczas, gdy serce przepełnione jest smutkiem. Tego doznałem na samym sobie.
Sędzia [śmiejąc się].
Dobrze! tem lepiej dla ciebie jeśli Julja cię kocha to dowodzi, że jesteś lepszy, niż o tobie myślałem. Idź mój mały przyjacielu, do swych kuzynek, zajmą się twą sprawą.
Karol.
Proszę pana sędziego oddać wszystkie moje pieniądze tym właśnie kuzynkom Dajkin. Nieprawdaż, pan sędzia tak uczyni?
Sędzia.
Powiedziałem już ci, chłopcze, że to niezupełnie zależy odemnie. Przyrzekam tylko zrobić wszystko jaknajlepiej, aby dotrzeć do prawdy w tej sprawie.
Karol odszedł nawpół zadowolony; obawiał się, że będzie zbytecznym ciężarem dla swych kuzynek; bał się zwłaszcza, że Julja będzie cierpiała w trudnej sytuacji materjalnej. Szedł przez ulicę „Cichego Ukojenia“; musiał więc ominąć dom pani Makmisz przy ulicy „Bitew“; ciotka była wówczas w kuchni. Karol zajrzał przez okno i ujrzał swą ciotkę oraz nieznajomego pana; stali oboje plecami do okna i z ożywieniem rozmawiali, a zwłaszcza pani Makmisz. Jej czepek, zbity na bakier, jej raptowne ruchy, — wszystko wskazywało na silne wzruszenie, jak również na wielkie jej niezadowolenie. Karol ostrożnie odszedł od okna i ruszył dalej. Serce mu zaczęło bić mocniej, gdy nacisnął klamkę drzwi i znalazł się przed Julją, która jak zwykle robiła na drutach. Na lekki szmer jaki spowodował Karol otwierając drzwi, Julja szybko się odwróciła, i zaczęła uważnie nasłuchiwać.
— Kto tam? — zapytała głosem zdradzającym pewne wzruszenie.
Karol uśmiechnął się, nic jednak nie odpowiedział.
— To ty jesteś Karolu? Odpowiadaj! Jestem pewna, że to ty!
Juljo, Juljo, moja dobra Juljo! — zawołał Karol. — Owszem to ja! Powróciłem z tym zamiarem aby nigdy już ciebie nie opuścić; sędzia mi pozwolił zamieszkać przy tobie!
Karol rzucił się na szyję Julji i uczynił to z taką gwałtownością, że nieomal nie zwalił niewidomej na podłogę; ona również uściskała go zadowolona.
Julja.
Mój dobry Karolu, jak jestem zadowolona, żeś już opuścił ten okropny dom!
Karol.
Owszem, okropny, masz rację! Okropny! To też niełatwo mi przyszło stamtąd się wydostać.
Julja.
Byłeś bardzo nieszczęśliwy, nieboraku!
Karol.
Nieszczęśliwy? Wcale nie! Byłem bardzo zajęty. Pomyśl tylko, ile miałem pracy; musiałem wymyślać okropne, niesłychane rzeczy, aby potem je wykonać bez żadnej pomocy zzewnątrz. Pomijając Betty, która dopomagała mi tylko w rzadkich trudniejszych wypadkach. Dążyłem do tego, aby mnie wypędzono ale starałem się jednocześnie, aby nie wpadać ze swemi figlami. Nie miałem więc czasu, aby się smucić i nudzić się, albo też czuć się nieszczęśliwym.
Julja.
I nawet nie pomyślałeś ani o Marjannie, ani też o mnie?
Karol.
Wręcz przeciwnie, zawsze o was myślałem. Wszystkie swe sztuczki wyrabiałem w tym jedynie celu, aby jaknajprędzej do was powrócić! Ale ty, Juljo, czy myślałaś o mnie również?
Julja.
O, zawsze! Niepokoiłam się, tęskniłam, gdyż, mój biedny Karolu, podczas twej nieobecności dnie wydawały mi się tak nudne! Tak bałam się, że popełnisz jakiś prawdziwie zły uczynek! Usiłujesz przecie zawsze mścić się na ludziach, którzy czynią ci źle; jest to bardzo niedobre uczucie; jest całkiem przeciwne uczuciu miłości bliźniego, zapowiedzianego nam przez samego Pana Boga! Gdy zaś nie słuchasz przykazań Boskich, odczuwam takie cierpienia moralne, że przejęłaby cię zgroza, gdybyś zajrzał do głębi mej duszy.
Karol.
Juljo, kochana Juljo! Wybacz mi. Przysięgam ci, że nie chcę być zły.
Julja.
Wiem o tem, mój przyjacielu! Ale jednak czasami zbyt daleko się posuwasz. Nie prosisz Pana Boga o pomoc... brak ci więc oparcia i padasz na swej śliskiej drodze!
Karol.
Uspokój się Juljo! teraz gdy zamieszkam razem z wami, to zobaczysz, jak będziesz ze mnie zadowolona, i jaki będę posłuszny i grzeczny.
Julja uśmiechnęła się, przerwała rozmowę i zabrała się do swej robótki.
Karol.
Czy wiesz, Juljo, że jestem bardzo głodny; o godzinie ósmej rano zjadłem tylko kawałek czerstwego chleba razowego, teraz zaś mamy już dwunastą.
Julja.
Czekam z obiadem na Marjannę; jeżeli jednak chcesz zjeść kawałeczek chleba, to weź; wiesz przecie, gdzie leży.
Karol.
Owszem, zjem tymczasem kawałeczek, obawiałem się, że jest już po obiedzie. Gdy skończył z jedzeniem chleba weszła Marjanna.
A! Jesteś wreszcie Karolku, — rzekła; ściskając go serdecznie, — zmusiłeś jednak do tego, aby cię wypędzono? Przyznaję, że wcale mnie to nie dziwi. Patrz, aby Julja nie była zmuszona potraktować cię w podobny sposób; będziesz przecie z nią pozostawał przez całe dnie.
Karol.
O nie, Marjanno. Będę jednak przytem pracował; pójdę do księdza, do nauczyciela w szkole, więc będą mnie uczyli. Nie dokuczę wam nigdy i nie popełnię żadnego głupstwa. Będę teraz roztropny i uprzejmy.
Marjanna (uśmiechnięta).
Owszem, dobrze! Ale od kiedy to, panie Karolu, zalicza się pan do towarzystwa ludzi roztropnych i uprzejmych.
Karol.
Już dawno; od czasu, gdy doznałem tylu nieszczęść.
Marjanna (śmiejąc się).
Dziwne to, że myśmy z Julją tego nie zauważyły.
Karol.
Pani mnie nie zna, Marjanno; co do Julji jednak, to jestem przekonany, że coraz częściej uważa mnie za znacznie roztropniejszego, niż dawniej.
Julja uśmiechnęła się. Karol prosił ją o odpowiedź. Wówczas odpowiedziała:
— Nie będziemy mówili o tem, co było, pomyślmy lepiej o przyszłości; idę o zakład, że Karol, mieszkając u nas, będzie zupełnie inny, aniżeli pod opieką ciotuni Makmisz.
Karol.
Będę tak samo mało podobny do dawnego Karola, jak wy obie mało jesteście podobne do starej ciotki.
Marjanna.
Oby cię Pan Bóg wysłuchał, Karolku! Chcę jedynie wyświadczyć ci przysługę i odnaleźć w tobie drugiego świętego Karola.
W tej chwili drzwi się otworzyły i na progu ukazała się ku wielkiemu przerażeniu Julji rozsrożona pani Makmisz. Niewidoma zgadła przybycie ciotki po ciężkim jej oddechu i po wstrzymanym okrzyku Karola. Zapanowała nagle ogólna cisza. Pani Makmisz, blada i drżąca, podeszła do Marjanny, która czekała na nią, nie poruszając się z miejsca.
— Marjanno, — powiedziała łagodnym głosem, — co powiedzieliście o mnie sędziemu?
— Sędziemu? — zapytała bardzo zdziwiona Marjanna, — nie rozumiem, co przez to ciocia chce powiedzieć. Nie przypominam sobie, abym wogóle z sędzią rozmawiała.
— Czy to prawda? — zawołała pani Makmisz, opanowując swe wzruszenie. — A więc to znaczy, że wymyślił i skłamał poto, aby zmusić mnie do opowiedzenia wszystkiego.
— Pan sędzia nie jest zdolny do kłamstwa, — rzekł Karol, który był wówczas w ciemnym kącie sali i którego nie zauważyła jeszcze pani Makmisz.
Gdy ciotka posłyszała głos Karola, szybko się obróciła i aż krzyknęła z przerażenia.
Pani Makmisz.
Oto już jest! Powróciła ta zmora mojego nieszczęśliwego żywota! W jaki sposób potrafił stamtąd uciec? Odprowadźcie go z powrotem! Przyjmując go, ściągacie na siebie całą masę czarownic, wypędźcie go! Prędzej, prędzej! Za nic w świecie nie przyjmę go do siebie.
Marjanna.
Proszę się uspokoić, cioteczko, nie powróci już więcej, nawet gdyby ciocia sama tego chciała. Pan sędzia polecił mi tego chłopca i teraz będzie on stale pod moją opieką.
Pani Makmisz.
A z jakich to środków będziecie go utrzymywały?
Marjanna.
To już moja sprawa; ciocię niech głowa nie boli.
Karol.
Ciocia dobrze wie przecie, że ma u siebie dwadzieścia tysięcy złotych, moich pieniędzy. Ciocia odda je Marjannie, mojej opiekunce, i będziemy z tych pieniędzy żyli.
— Niegodziwcze! Kłamco! — zawołała pani Makmisz głosem przerwanym z powodu braku tchu. — Marjanno, nie wierz, nie słuchaj go.
Marjanna.
Przepraszam, ciociu! Wiem, że mówi prawdę; sama powiadomiłam o tem Karola. A teraz, gdy ciocia sama poruszyła tę sprawę, przypominam sobie, że istotnie mówiłam sędziemu o tych pieniądzach.
Pani Makmisz.
Nieszczęśliwa! Rujnujesz mnie, zabijasz! Nie mam nic do oddania; nie mam nic absolutnie.
Marjanna.
Wszystko to mnie nic nie obchodzi; to już sędzia rozpatrzy sprawę, razem z prokuratorem.
Pani Makmisz.
Z prokuratorem! Ależ to oznacza hańbę dla mnie! Wszyscy ci prokuratorzy zawsze osądzają i skazują! We wszystkich sprawach kogoś oskarżają. Wierzcie mi, moje drogie siostrzenice, że przecie nie mam nic. Zlitujcie się nad biedną wdową!... Karolu, mój dobry Karolu, obroń mnie. Pomyśl tylko; przecie karmiłam cię, ubierałam w ciągu trzech lat.
Karol.
Co do mego utrzymania, ciotuniu, to nie jestem za nie względem cioci tak bardzo zobowiązany żyłem przy cioci jak pies, żywiłem się i ubierałem jak żebrak; prano mnie codzień, obrażano i wymyślano mi. W tym samym czasie, gdy ciocia karciła mnie za każdy kęs chleba, który jadłem nazywając żebrakiem tego, czyje pieniądze leżały u cioci, trzymała to ciocia przedemną w tajemnicy i używała tych pieniędzy na pokrycie wydatków całego domu. Ale kuzynki moje Dajkin są niezamożne, nie będą więc mogły utrzymać mnie na koszt własny. Dlatego uczyni się całkowicie zadość sprawiedliwości, jeżeli moje pieniądze przejdą do rąk mej nowej opiekunki Marjanny.
Pani Makmisz (załamując ręce).
Ale mówię ci. Powtarzam, Karolku, że nie mam nic; nie mam czego zwracać, ponieważ nic a nic nie mam!
Karol poruszył ramionami i nic nie odpowiedział. Marjanna ze wstrętem patrzała na tę starą sknerę, która padła przed nią na kolana, w dalszym ciągu prosząc i błagając o współczucie.
Tymczasem nagle wszedł sędzia w towarzystwie starszego pana, którego Karol widział u pani Makmisz przez okno.
— Co to jest pani Makmisz, — zapytał ironicznie sędzia, — pani na kolanach przed swemi siostrzenicami? Czy pani popełniła jakąś zbrodnię?
Pani Makmisz pozostała jednak nadal na kolanach; zrozumiała, że błagalna poza w której zastali ją pełnomocnik i sędzia, świadczyła przeciwko niej wyraźnie i zawczasu przesądzała fakt, że w jakiejś poważnej sprawie poczuwała się do winy. Nie mogła powiedzieć ani słowa na swoją obronę;
— Pani Makmisz, — ciągnął dalej sędzia, — jestem zmuszony pani powiedzieć, że mimo pani zaprzeczeń i wielokrotnych przysięgań, pani rzeczywiście zatrzymała na swą korzyść sumę dwudziestu tysięcy złotych, które należą do bratanka pani i pupila Karola Maklanga; tę sumę powierzył pani ojciec Karola, przeznaczając ją naturalnie dla swego syna.
Pani Makmisz (ze wzruszeniem coraz większem).
To jest kłamstwo, wierutne kłamstwo! To jest kłamstwo! Nic nie jestem winna temu chłopcu!
Sędzia.
Proszę być ostrożną, pani Makmisz. Przeciwko pani są dowody na piśmie.
Pani Makmisz.
To niemożliwe! Żadnych dowodów na piśmie niema, jestem pewna tego.
Sędzia.
Jeżeli pani uporczywie przeczy w dalszym ciągu, zmusza mnie to do przekazania sprawy prokuratorowi; wówczas zaś... nastąpi oskarżenie, które będzie dla pani hańbą. Pozatem koszta sądowe nadwątlą własne środki pieniężne pani.
Pani Makmisz runęła na podłogę i zawołała.
— Moje pieniądze, moje nędzne grosze! Nikt nie śmie dotknąć mojej kasy! Skażcie mnie nawet na zesłanie!.. Wszystko jedno, nic nie znajdziecie, nie dopniecie swego celu!
Sędzia.
Proszę się uspokoić, pani Makmisz; chodzi przecie wcale nie o te pieniądze, które są własnością pani, ale chodzi tu jedynie o zwrot tych sum, które do pani nie należą. Panie Błakdaj, proszę łaskawie wytłumaczyć pani Makmisz tę całą sprawę, — dodał uśmiechając się sędzia.
Pan Błakdaj zbliżył się i zaczął mówić;
— Proszę pani, jeszcze nie tak dawno powiadomiłem panią, że otrzymałem list, który pani sama podyktowała; pisała pani w tym liście o wspomnianych dwudziestu tysiącach złotych, list ten, jak pani mówiła, był właściwie niecnym figlem bratanka pani, Karola Maklanga. Następnie nadmieniłem już pani o innym liście, który otrzymałem od tego biednego chłopca; opisywał w nim swą pożałowania godną sytuację i powtarzał o tej kwocie pieniędzy, o której, według jego oświadczenia, wie dobrze pan sędzia pokoju. Wzruszyło mnie wołanie tego biednego sierotki o pomoc. Przyszedłem więc do pani, aby omówić z panią tę sprawę, oraz z panem sędzią. Pani ciągle zaprzecza; tymczasem jednak sędzia pokoju dowiódł w mej obecności słuszności żądań tego chłopca, zapomocą różnych ustnych informacyj, zupełnie zresztą wiarygodnych, oraz dokumentu na piśmie, który napisała pani własnoręcznie. Pani niewątpliwie nic nie wiedziała o tej właśnie ostatniej okoliczności, którą obecnie powinienem pani oznajmić. Jest to pokwitowanie, które napisała pani własnoręcznie, świadczące o odbiorze przez panią dwudziestu tysięcy złotych na przechowanie od pana Maklanga — ojca, który włożył to pokwitowanie do teki i przekazał przed samą śmiercią do rąk pewnych; ten dokument istnieje jeszcze obecnie co widzieliśmy z sędzią na własne oczy. Pozatem proszę pani, natychmiast po śmierci pana Maklanga, który zmarł w pani domu otrzymałem na przechowanie od szanownej pani sumę dwadzieścia tysięcy złotych, i na osobistą pani prośbę napisałem ją na imię pani. Skąd mogła więc odrazu się znaleźć w posiadaniu pani taka suma pieniędzy?
Pani Makmisz na te ważkie dowody nic nie odpowiedziała, gdyż z tego, co się naokoło jej działo, nic nie widziała i nie słyszała.
Gdy sędzia zapytał ją po raz ostatni, czy chce zwrócić kapitał i odsetki, które należą do Karola, czy też woli doprowadzić sprawę do sądu, który może ją zrujnować, zadrżała na całem ciele. Była zupełnie wytrącona z równowagi, prawie nieprzytomna. Z wysiłkiem wydostała klucz, schowany na brzuchu i ledwie dosłyszalnym szeptem wydobyła z siebie głos:
— Puzderko, klucz, kufer... Ratujcie, ratujcie wszystko,..
— Gdzie się znajduje kufer pieniężny? — zapytał sędzia pokoju.
— W ścianie za szafą... Poczem wydała żałosny jęk, zamknęła oczy i straciła przytomność.
Sędzia pozostawił omdlałą na rękach Marjanny i wyszedł z Błakdajem. Udali się razem do domu pani Makmisz, aby otworzyć kufer pieniężny i zobaczyć, co on w sobie zawiera. Klucz znaleźli w puzderku, ale jednak z trudem otworzyli kufer, który skrzętna gospodyni wmurowała do ściany i zastawiła szafą; ze znacznym wysiłkiem zdołali odsunąć tę szafę, do tego stopnia była ciężka. Zaledwie ją odsunęli zauważyli, że stała na kołach i dawała się przesuwać bez znacznego wysiłku. Otworzyli kufer. Po przezwyciężeniu pewnych trudności znaleźli wreszcie skarb; papiery dotyczące dwudziestu tysięcy złotych Karola i rulony złota leżały osobno od innych skarbów pani Makmisz które sięgały sumy osiemdziesięciu tysięcy złotych. Sędzia wziął pieniądze, sporządził akt objęcia przez Karola w swe posiadanie tej sumy, następnie wydzielił dwa tysiące złotych w złocie, jako odsetki za trzy lata od kapitału Karola.
— Pozostawiam pani Makmisz, — rzekł, — pięćset rubli tytułem zapłaty za utrzymanie biednego Karola w ciągu tych trzech lat mąk i udręki, jakie przy niej cierpiał. Dwa tysiące dam tymczasem Marjannie na niezbędne wydatki. Gdy zaś zostanie już prawną opiekunką Karola, przekażę jej pozostałe dwadzieścia tysięcy.




  1. W Szkocji osoby, wierzące w istnienie czarownic, sądzą, że niebezpiecznem jest mówić i nawet wspominać o nich. W kraju tym wiara w istnienie czarownic jest bardzo rozpowszechniona; mówią, że czarownice mieszkają po większej części w dolinach, obok źródeł, strumieni i rzek. W tych dolinach często można widzieć pierścienie przygniecionej trawy, jakbdyby była przez kogoś podeptana; nazywa się to „fairy's ring“, co znaczy „pierścienie czarownic“; przypuszczają, że czarownice przychodzą tu w nocy, aby urządzić korowody, a trawę psują właśnie ich małe stopki. Ludzie, którzy twierdzą, że widzieli czarownice na własne oczy, wyobrażają je sobie i przedstawiają w opowiadaniach, jako bardzo małe istoty.
  2. Według wierzeń ludowych woda źródlana dopomaga wypędzać czarownice i przeszkadza im w ich złych czynach.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; Błąd począwszy od wyrazów panią zapewnić do końca akapitu. Jedna z możliwych prawidłowych wersji to np. Mogę/chcę panię zapewnić, że zwrócimy pani chłopca jak jagniątko.
  4. W Szkocji starają się ludzie jaknarzadziej używać wyrazu „czarownica“ z obawy, że przez to te czarownice do siebie się ściągnie...
    Dlatego mówiąc o tych istotach nazywa się je „damami“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sophie de Ségur i tłumacza: anonimowy.