<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Doktor Przybram
Wydawca Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. ok. 1924
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
FILM.

Reżyser, Jacques Piper, był jednym z najwytworniejszych ludzi w stolicy naddunajskiej. Jeżeli ośmielimy się mu postawić jaki zarzut, to chyba tylko ten, że był to człowiek stanowczo za wytworny. Nie można przelicytowywać odrazu wszystkich ideałów Oskara Wilde‘a, nie można nosić jednocześnie najmodniejszych kołnierzyków amerykańskich, garniturów angielskich, krawatów paryskich, palt wiedeńskich i kapelusików „Borsalino“. Zwłaszcza, jeżeli ktoś ma przytem w kieszeni papierośnicę kaukaską, fajeczkę holenderską i tłoczony, skórzany portfel florencki, że zamilczymy już o metryce małopolskiej.
Jacques Piper ondulował włosy, lakierował paznokcie szellakiem i nie wymawiał litery r.
Przybram poznał osobiście wielkiego Pipera w małej kawiarence w dzielnicy filmowej. Hubert czekał tu na Nelli, przysłuchiwał się rozmowom kilku starszych charakterystycznych i pewnego brodatego pana, znanego w świecie jako „przewodniczący“, kiedy raptem „ciotka hrabina“ i „matka, umierająca w nędzy“ zerwały się na równe nogi.
— Piper! Piper! — szeptano naokoło.
Piper salutował zlekka, przykładając od niechcenia dwa palce do ronda kapelusza, przesuwał fajkę z lewej strony ku prawej, mówił: Morgen, Giorno, Morning, opuszczał r w tych wszystkich wyrazach i kierował się najwidoczniej do stolika pod kolumną, w stronę Przybrama.
— To jest zatem ów Pospiszil, Nelli? How are you? Pan mówi po angielsku?
— Owszem.
— Aha. To się panu zresztą na nic nie przyda. Wolałbym, żeby pan raczej dobrze wyglądał w kitlu. Hm. Możemy spróbować. Grał pan kiedy?
— Nie — wtrąciła szybko Nelli. — Ale pracował w laboratorjum naukowem. Dopiero w ostatnich czasach wziął się do szoferki. To właściwie jest chemik z zawodu.
— Aha. No tak. Mógłby pan popróbować Olafsona. Rola jest nieduża, ale wdzięczna. W pierwszej części robi pan odkrycie chemiczne, uważa pan? Nalewa pan coś z epruwetki, puszcza pan prąd, płomień bucha, dym, trzask — załatwione. Resztę wyjaśnia napis. W drugiej części uzdrawia pan kalekę, w trzeciej ginie pan bez wieści. Pana niema, zostaje tylko testament. Umie się pan obchodzić z przyrządami chemicznemi?
— Spędziłem wśród nich piętnaście lat życia...
— Dobrze. Niech pan przyjdzie jutro rano do hali. Ma pan tu adres „Piper-Film“. Ale, ale... Pospiszil? Pan musi zmienić nazwisko.
— Jakto? Jeszcze raz? — zdziwił się Przybram.
— Naturalnie. Pospiszil? Nonsens. Radziłbym panu coś w rodzaju Harry de Putti. Do widzenia. Pannę Nelli zabieram do wytwórni.
I zabrał ją rzeczywiście. Po drodze robił jej poważne wymówki:
— Pani ma też pomysły, panno Nelli! Z pani prezencją — za szofera pani chce wyjść? Za Pospiszila? Jak pani zresztą serce dyktuje... Sceny z Olafsonem trzeba będzie skrócić. Nie będę mówił źle o pani przyszłym, ale to nie jest osobistość, która mogłaby zająć widza na przestrzeni sześciuset metrów!
„Osobistość“ w wytwórni wzbudziła jeszcze mniejszy zachwyt. Ustawiono w kącie wielkiej ujeżdżalni kilka stołów, umieszczono na nich kilka miseczek porcelanowych, moździerzy z tłuczkiem, biuretek, odziano Huberta w szpitalny kitel i kazano mu robić odkrycie.
— Jak pan to szkło trzyma! — irytował się Piper. — Do stu piorunów, przecież pan powinien mieć trochę fantazji! Niech pan sobie wyobrazi, że pan ma za chwilę — no — uszczęśliwić ludzkość. Odkrycie pan robi, rozumie pan, od-kry-cie!? Wynalazek! Oko powinno grać. Cała postać powinna grać! Jeżeli już pan nie może inaczej, to niech pan myśli przynajmniej o tem, że pan wygrywa żywego indyka na loterji fantowej! Na nic! Jeszcze raz!
Mustrowali go, pędzili z kąta w kąt, — ręka do góry, noga naprzód!
— Może to jest doskonały szofer — mówił szeptem Piper do Nelli, — ale to mało inteligentny człowiek. Ta flegma, ta zabójcza flegma. On wygląda przecież, jak skondensowana nuda w puszkach dla niemowląt...
Nelli nie widywał Przybram prawie wcale. To była wielka diva, zajęta naradami z dekoratorem, reżyserem, kostjumerem, autorem, a on był skromnym statystą. Paradował w kitlu od rana po swojej sztucznej pracowni, twarz miał uszminkowaną, wargi umalowane — apetyt stracił przez to paskudztwo, humor.
Najbardziej go gnębiła myśl, że za dziesiątą część tych pieniędzy, które tu marnowano na prąd, na lampy łukowe, na dziwolągi, przedrzeźniające pracownię naukową, możnaby zbudować niezłe laboratorjum doświadczalne, piec elektryczny i zdobyć przynajmnej garść nellitu...
Zamykał oczy i próbował sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała grudka skoncentrowanego zimnego światła. Coś galaretowatego, przezroczystego i skrzącego się jak diament, olśniewającego chwilami jak rozżarzona platyna... Z coraz większą siłą rwało się jego biedne, świecące serce do tej chwili, kiedy będzie mógł maszyny w ruch puścić, prądem dwustu amperów swe mikstury rozpalić, rozżarzyć i stopić.
Zawarł wreszcie z najmłodszym mechanikiem w wytwórni, Fiszlem, umowę potajemną i niedozwoloną. Zmajstrowali z kilku starych kafli, z ułamków kaolinowych rur wodociągowych i z kilku miseczek, wypożyczonych od golibrody, „piec elektryczny“, sprowadzili z firmy „Kahbaum et Co“ kilka substancyj o długich dziwacznych nazwach: „izobutylchlorür“, „dimetylpyrasolon“ i w pauzach między zdjęciami pracowali.
Był to może jedyny w dziejach nauk ścisłych widok: ów docent z uszminkowaną twarzą i ów kędzierzawy mechanik w zielonej bluzie, krzątający się między dekoracjami teatralnemi, cicho bez słowa, — przy tablicy rozdziałowej i przy stosie starych skorup porcelanowych. Przerzucali się umówionemi sygnałami, zakradali się w nocy, jak złoczyńcy, do hali kinematografu.
Rzecz zdumiewająca! mimo braku tygli platynowych, naczyń kwarcowych, mimo braku najprymitywniejszych urządzeń mechanicznych — praca dawała wyniki! Po każdem dłuższem „doświadczeniu“ Przybram odnajdywał w kupie szarego miału, w stosie czarnego żużla kilka ziarenek świecących.
Zbierał je skrzętnie do probówki, którą ukrył starannie we wskazującym palcu starej rękawiczki włóczkowej. Czekał aż uciuła z tych świetlików maleńkich ilość tak wielką, aby móc zacząć eksperyment decydujący.
Dla użytku prywatnego kupił sobie tymczasem dziennik, polinjował go, pokratkował i stawiał w nim samemu sobie stopnie, jak w szkole. Każdy rezultat pomyślny oznaczał piątką, każde niepowodzenie i fiasko — pałką. Dziennik miał rubryki następujące:
1.  Nelli  1. 1. 1. 1. 1...
2.  Fosfory  3. 2 + 3 4 2...
3.  Talent kinematograficzny  1 2 0 1 1...
4.  Uznanie ludzkie  0 0 1 0 0..
5.  Widoki na przyszłość  2 1 + 2 2 2...
W rubryce Nelli figurowały same jedynki. Docent lokował całą gażę w „izobutylach“, zaniedbał się znowu, zapomniał o zdobytych z takim trudem formach towarzyskich. Chodził znów w wykrzywionych, podartych butach, w wygniecionym garniturze marengo i w wystrzępionym krawacie. Diva nie zwracała już prawie uwagi na podrzędnego statystę, który, jak to widzimy zresztą z rubryki 3 i 4, był pośmiewiskiem reżyserów i operatorów. Rólkę Olafsona skreślano coraz bardziej.
Rozrastała się natomiast rola Nelli.
— Nareszcie znalazła pani właściwe emploi — chwalił ją Jacques Piper. — Zobaczy pani, co my z tego zrobimy! Pickford nic, Zuckor nic, Belasco, Buchowetzky! To pójdzie na Amerykę, na Australję, na Warszawę, na Zgierz. To wogóle będzie clou nad clousami!
Po dwóch tygodniach „Stara panna“ dojrzała już o tyle, że można było przystąpić do tej jej części, która miała się rozgrywać w średniowieczu. Na „średniowiecze“ wybrano starą mieścinę nad zatoką Triesteńską — Pirano w pobliżu Portorose.
„Gwiazdy“ — Nelli, amant Weichteil, reżyser Piper — pojechały w nocy sleepingiem na Graz, Lublanę, osoby podrzędniejsze — między innemi i Przybram — tłukły się pociągiem dziennym na Zagrzeb, gdzie trzeba było załatwić jakieś formalności.
Te same różnice zachowywano i w dalszej drodze. W Trieście statystów wyładowano w hoteliku „Continental“, „gwiazdy“ zajęły apartamenty w wykwintnym „Savoju“, gdzie miały widok na błękit morski, na przystań, bulwar, na statki, na dalekie Miramar.
Docent pierwszy raz w życiu widział miasto południowe. Wyszedł wieczorem na plac, zalany światłem lamp elektrycznych, zmieszał się z tłumem barwnym, słyszał tę mowę śpiewną, muzyczną i wydawało mu się, że go ktoś wepchnął na scenę podczas przedstawienia „Aidy“.
— Poczekajcie, dobrzy ludzie — myślał. — Ja wam to życie jeszcze ładniej urządzę. Mam tu w kieszeni rurkę szklaną. Niby nic — a zobaczycie. Pod wpływem waszego gorącego słońca, trysną z niej takie promienie, że wasz wyraz „a giorno“ stanie się zwykłym banalnym faktem, a nie metaforą poetycką.
Postanowił sobie solennie, że pierwszy potok zimnego światła skieruje na Corso Vittorio Emanuele. Błąkał się długo po ulicach i placach. Zawędrował na wybrzeże, doszedł aż do Riva del Mandracchio...
Na tarasie wykwintnego hotelu, tuż przy marmurowej balustradzie, siedziała roześmiana Nelli, wydawała rozkazy wyfraczonym kelnerom i słomką od mazagranu łaskotała podbródek amanta Weichteila.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.