Doktor Przybram/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doktor Przybram |
Wydawca | Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | ok. 1924 |
Druk | Drukarnia „Rola“ Jana Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wracali do domu: Geza toczył się pierwszy ciemną aleją, za nim szedł tanecznym krokiem Castiglioni i rozwijał nowy projekt finansowy. Chodziło o to, żeby zastawić poprostu akcje, później zaofiarować za nie grubszą sumę, odkupić i zaraz potem zażądać zwrotu depozytu. Posiadacz zastawu w obawie sprawy kryminalnej...
Niebo iskrzyło się od gwiazd. Na ciemno-szafirowej południowej stronie ktoś — jak na ironję — wypisał przed Przybramem wielkie X Oriona i oświetlił to jeszcze lampionem chińskim księżyca, który wisiał nisko, tuż nad pagórkami na Zachodzie.
— Nelli — rzekł Przybram szeptem. — Proszę panią o chwilę rozmowy. Życie moje od tego zależy.
Nelli otulona była szczelnie w jedwabny „cape“, mimo to dygotała rajerami z zimna i wykonywała na żwirze alei — na rozgrzewkę — boczną figurę shimmy.
— Cóż to znów grozi pańskiemu życiu?
— Siądźmy tu na ławce, Nelli — mówił głosem stłumionym docent. — Wyrwała mnie pani z objęć śmierci, pani zawdzięczam to, że jeszcze istnieję, że patrzę na ten pomarańczowy księżyc i na te gwiazdy, które się w moich lakierach odbijają. Pani zawdzięczam to, że poznałem życie z lepszej — prawdopodobnie właściwej — prawej strony. Przedtem los obracał do mnie świat podszewką, pełną supłów, węzłów, ściegów, brudnej waty, bo ja tam wiem czego... Od dwóch tygodni dopiero — dzięki pani — wiem co to jest aksamit, deseń, barwa, wdzięk. Jestem jak ów mól, który przedziurawił stare palto i wydostał się wreszcie na atłasowy kołnierz...
— Ale, droga pani, istnieje niezłomne prawo zachowania energji: nikt nie może być szczęśliwy — bezkarnie. Przekonałem się przed chwilą, że karząca dłoń losu czyha na mnie i że dziś jutro palec przeznaczenia rozgniecie biednego mola. W gazetach umieszczono mój rysopis, akcje, które mam w pokoju, są też napewno jakąś okolicznością obciążającą. Geza ma oczywiście rację: nikt nie zdobywa pieniędzy drogą uczciwą. Ale nieuczciwość wymaga rutyny, której nie posiadam. Przez lat kilkanaście pracowałem naukowo, ślęczałem po nocach, żeby piąty znak dziesiętny ustalić, żeby stwierdzić, czy jakiś tam niedostrzegalny ułamek milimetra zanotowano słusznie w podręcznikach... Nie mogę! nie mogę się przedzierzgnąć raptem w niefrasobliwego lekkoducha, który nie dba o to, czy pięć funtów wypuścił w świat Bank Angielski, czy Rumun przy kartach.
Pani jest, że tak powiem, autorką mego życia. Jeżeli pani każe, pójdę oczywiście do więzienia, albo trafię — tym razem już nieomylnie — na probówkę numer trzynasty. Zdaje mi się tylko, że jest inne wyjście! Jeżeli pani wierzy choć trochę we mnie — uciekajmy! Będę pracował jak kulis, jak robotnik portowy, będę drwa rąbał i buty czyścił...
— A mnie jaką pan rolę przeznacza? Co ja mam robić?
— Zaraz proszę pani, zaraz! W życiorysach poetów figuruje zawsze jakaś Muza, bogdanka, Egerja — ta osoba czasami ma też na imię Laura. Pani będzie pierwszą w dziejach Muzą nauk ścisłych. Przejdzie pani do historji jako Nelli — Nelli Przybrama!
Rozpiął drżącemi palcami palto, rozdarł koszulę na piersiach.
— Niech pani patrzy. Widzi pani to błękitne, fosforyzujące światło? Połknąłem siarczek strontu i wskutek procesów chemicznych, których pani tłumaczyć nie będę, moje serce świeci przy każdem mocniejszem tętnie. Radiator X!! Nazwałem go na cześć pani Nellitem.
— Dziękuję.
— Nie mieści mi się w głowie, żeby — nawet dzisiaj, nawet w okresie nędzy umysłowej i pogardy dla nauki — takiej rzeczy nie można było spieniężyć uczciwie. Ktoś się nami zajmie, ktoś to nabędzie ode mnie. A wtedy...
— Co wtedy?
— Niczego od ludzi nie żądam. Nie chcę rozgłosu, nie chcę sławy. Spełniłem zadanie. Niech mi pozwolą żyć spokojnie na Sycylji albo na Islandji. Będziemy zbierali muszle, proszę pani, będziemy łowili ryby i jeździli żaglówką po morzu. Dlaczego fatum mnie zmusza do tysiącznych obrzydliwości? Jak się pani mój projekt podoba?
Nelli skoczyła na ławkę, jęła się po niej przechadzać w zamyśleniu, przytupując przytem obcasami w nadziei, że to uchroni od zimna nogi, osrebrzone zaledwie lekkim nalotem lśniącego jedwabiu.
— Pan jest dzieciak — rzekła, usiadłszy na poręczy, — mały, naiwny dzieciak. Pojęcia pan nie ma o sprawach finansowych. Co pan tu nagadał: Islandja, żaglówka, ryby, muszle! I cóż stąd, że panu serce świeci! Pan myśli, że to tak odrazu kupią? czekają na to? Komu i na co jest potrzebne pańskie tętniące serce? Zaaresztują pana na pierwszej granicy, bo pan nie ma pasportu.
— Przepraszam! Mam! Nie swój, ale mam. Pasport niejakiego Arpada Mindsenthyego, oficera węgierskiego, który — biedactwo — spadł i zabił się pod Semmeringiem. Podpisałem jego nazwisko na akcjach — nie weźmie mi, poczciwina, za złe, że go dla odmiany zrobię wynalazcą. Trudno, proszę pani. Mordowałem się przez tyle lat — niech się i moi biografowie pomęczą trochę nad zagadką, w jaki sposób zmarły lotnik w półtora roku po śmierci dokonał wiekopomnego odkrycia...
— Albo i to odkrycie! — mówiła poważnie Nelli z wyżyn drewnianej poręczy. — Świecące serce! Wezmą pana do Variété na numer w programie nocnym, dadzą panu u Ronachera kilka dolarów za występ, ale co z tego? Czy to starczy na utrzymanie dwojga dorosłych osób? Nie, mój łaskawco, życie jest trudniejsze niż się panu zdaje.
— Więc niema żadnej nadziei? Mam wrócić do probówki trzynastej, jak wtedy? Nie robię pani wyrzutów, ale wielką krzywdę mi pani wyrządziła. Dwa tygodnie temu istniał sobie nędzarz, dla którego śmierć była wyzwoleniem. Dziś — dziś ma umrzeć światowiec, człowiek w garniturze marengo, brunet, szczupły, przystojny, wzrost: metr siedemdziesiąt siedem, wąsy przystrzyżone, lakierowane kamasze... Człowiek ten zna osobiście panią, najcudniejszą kobietę na świecie, widuje panią codziennie, żal mu każdego mrugnięcia powiek, bo traci panią na ułamek sekundy, a pani każe mu zamknąć oczy na zawsze?
— Zaraz! Trzeba wszystko przemyśleć porządnie. Niech pan siada spokojnie tu, na ławce i niech pan uważa.
Przybram uważał... Nigdy w swej długiej karjerze naukowej nie słuchał wykładu z takiem skupieniem, jak w ów wieczór chłodny, cichy, w tej auli, której sklepienie skrzyło się od gwiazd.
Dowiedział się przedewszystkiem, że istnieje pewien szofer, Kurt Pospiszil, który tu przewiózł przez granicę „czerwoną torpedę“. Szofer ten ma książeczkę. Jeżeli więc teraz pojadą oni we dwoje — Hubert i Nelli — samochodem, w kierunku na Wiedeń, Przybram przedostanie się doskonale, jako ów Pospiszil, przez komorę celną w miasteczku Znaim i jeszcze będzie mógł odebrać zastaw za auto w kwocie stu dolarów. W Wiedniu jakoś sobie poradzą. Nelli ma od września filmować „Dziewczę z Prateru“, ale już i teraz Jacques Piper, reżyser, da im jakąś rólkę w obrazie „Tajemnica starej panny“. Przybram mógłby grać świetnie Szweda, uczonego dziwaka, profesora Olafsona, który odkrył nowy pierwiastek, leczy nim wszelkie choroby i zamienia bezduszne przyrządy na istoty samodzielne i czujące.
— Przepraszam! — rzekł Przybram. — Chwileczka! Jeżeli ów Olafson odkrył — w co nie wierzę — nowy pierwiastek, to jest chemikiem. Nie może przeto leczyć ludzi, bo to znów należy do medycyny, która wogóle nie jest nauką, tylko znachorstwem. Ja mogę być Pospiszilem, Arpadem, Olafsonem — spaliłem własny pasport i muszę się ze względów policyjnych uciekać do różnych fałszerstw. Ale nawet dla pani, Nelli, nie mogę wbrew własnemu sumieniu fotografować się, jako kuglarz. Co ma wspólnego pierwiastek z maszyną? Gdzie tu sens?
— Czy jest sens, czy niema — odrzekła Nelli — o tem rozstrzyga kierownik literacki. Taki jest scenarjusz i zmienić go nie można. Za dęte wynalazki w kinie płacą po dziesięć dolarów dziennie, a za jakieś tam zimne płomienie nikt tymczasem grosza nie da.
Przybram przyznał, że rozumowanie jest logiczne i słuchał uważnie dalej. Oparł na ręku biedną głowę, w której Pospiszil, jego książeczka, komora celna, dziewczę z Prateru, maszyny, reżyser, rekwizytor, gaża, Mars, świecący na niebie, gruby Geza, wykwintny Castiglioni, lotnik węgierski i złotowłosa Nelli tańczyli jakiś taniec zawrotny.
— Jakie to życie jest skomplikowane — myślał — i jaki to cud, że człowiek dzisiejszy bywa chwilami normalny. Jeżeli Kolumb odkrył Amerykę, a Vasco de Gama drogę do Indyj, to tylko dlatego, że im się udało przyjść na świat w innej epoce. Niechby dziś spróbowali załatwić w konsulacie formalności tranzytowe. Mój starszy kolega, Newton, był człowiekiem genjalnym — przyznaję. Ale to nie sztuka odkryć prawa ciążenia, kiedy się ma wikt i dach nad głową. Ciekaw jestem, jakby wyglądała jego teorja, gdyby się był urodził we Lwowie, zaplątał w jakąś niezrozumiałą aferę finansową i miał grać Olafsona w kinematografie a Pospiszila na granicy...
Spakowali rzeczy i wyruszyli o świcie drogą na Pilzno i Tabor.
Przed wyjazdem Przybram prócz sutego napiwka wręczył portjerowi hotelowemu pakiet akcyj Towarzystwa „Solid-Light“; takiż pakiet otrzymał szofer, w nagrodę za ceratową kurtkę i czapkę z daszkiem. Z bagaży — dla ułatwienia formalności celnych — zabrali tylko najpotrzebniejsze: większy kufer Nelli, mały kufer Nelli, neseser Nelli i jej pudło z kapeluszami. Prócz tego starą skórzaną torbę Przybrama i jego probówki.
Na granicy poszło jakoś nadspodziewanie gładko. Przybram świetnie odegrał Pospiszila, mówił z czeska po niemiecku, i z niemiecka po czesku, a Nelli tytułował z wiedeńska „gnädige Frau“. Wobec urzędników był trochę przygłuchy i trochę przygłupi, odpowiadał na najprostsze pytania. „Tak, proszę pana, żeby prawdę rzec, to bardzo długa historja. Certyfikat, o którym pan łaskawy wspomina, miałem. Ale, jak to powiadają, chłop strzela...“
Nudził celników i żandarmów tak bardzo, że machnęli wreszcie ręką, poprzylepiali zielone kartki do małego kufra i do dużego kufra, przybili stemple do dokumentu Nelli (Ilonka Fekety, artystka, pseudonim Nelli Mansilla) i do książeczki Pospiszila. Najtrudniejsza była sprawa ze skórzaną torbą.
— Co pan tu ma w tych szkiełkach?
— To, żeby tak prawdę rzec a nie skłamać, bardzo długa historja.
— Jazda, jazda! Co? Sacharyna, narkotyki?... Prędzej! Pan to musi tu zostawić i odesłać do analizy.
Wstyd powiedzieć doprawdy, że największe odkrycie stulecia wisiało, że się tak wyrazimy, na włosku. Gdyby siarczki Przybrama dostały się wówczas w niezdarne ręce tępych chemików pogranicznych, kto wie, czyby wieczysty pochód ludzkości nie opóźnił się o całe wieki. Ale Przybram udawał głuptasa tak świetnie, z takim niezamąconym spokojem posolił flegmatycznie butersznyt barytem (z probówki Nr. 1), że ocalił przez to sytuację.
— Pan nie widzi, że to idjota? — rzekł jeden żandarm do drugiego. — Wozi sól i pieprz we flakonach chemicznych! Kawalarz! Jeszcze to sobie zalakował i zapieczętował. Cymbał[1].
Tak oceniono odkrywcę i jego preparaty w miejscowości Retz na pograniczu. Możemy tylko jednej rady udzielić ludziom wybitnym: w dzisiejszych warunkach politycznych powinni — dla własnego dobra i dla dobra potomnych — jak najczęściej udawać kretynów.
Nie jest to może sposób dość romantyczny dla bohatera powieściowego, ale zupełnie wystarczający dla bohatera dziejowego.