Dom tajemniczy/Tom I/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Ojciec i syn.

Kerjean dochodził dopiero lat szesnastu, ale już namiętności, jakie miały następnie spaczyć całe jego życie, nurtowały w młodzieńczej duszy.
Syn dumnego barona był prawie jeszcze dzieckiem, a już jednak piękność Periny wywarła na nim głębokie wrażenie.
Dziewczyna, jak wiemy, przyjmowała zaloty i oświadczyny młodzika z pogardliwą obojętnością.
Cnotliwość ta nie pochodziła bynajmniej z przymiotów bretonki, bo tych na nieszczęście nie miała ona wcale, pochodziła z jej chłopskiego rozumu.
Nadskakiwania Luca nie pochlebiały nawet próżności Periny, rozumiała bowiem dobrze, że dziecko, które jej serce ofiarowywało, oddałoby je także pierwszej lepszej napotkanej na drodze dziewczynie; wiedziała nadto, że ta miłość nie może jej na nic się przydać, że marzyć o małżeństwie z de Kerjeanem byłoby niedorzecznem szaleństwem, wiedziała wreszcie, że zostać żoną szesnastoletniego szlachcica nie było sposobu, bo szlachcie ten nie zależał od siebie, bo nie dysponował majątkiem, który kiedyś dopiero miał do niego należeć.
Z tych racyj natręctwo Luca zaczynało ciążyć Perinie i chciała koniecznie pozbyć go się raz na zawsze.
Luc miał złą naturę, — oprócz wad przeróżnych, był także wielkim egoistą i posiadał gorące pragnienie niezależności.
Może żelazna jaka ręka zdołałaby go była utrzymać w karbach, możeby była niepozwoliła na wybujanie złych jego instynktów. Ale ręka barona Kerjeana ojca, była na to za słabą, za łagodną.
Starzec ubóstwiał swoje dziecko, swojego jedynaka w którym złożył wszystkie nadzieje.
Przywiązanie to, rozczulające prawdziwie, miało spowodować w niedalekiej przyszłości opłakane następstwa.
Pan de Kerjean obawiał się sprawić synowi najmniejszą przykrość, nie sprzeciwiał mu się w niczem, starał się odgadywać jego myśli, zaspakajać jego pragnienia, wolę, grymasy nawet, to też Luc od samego dzieciństwa używał wolności zupełnej, a często jej nadużywał, nie dawał nic biednemu starcowi w zamian za miłość bezgraniczną.
Smutne to... ale prawdziwe!
Luc Kerjean nie kochał wcale ojca, nie kochał go nawet tyle, żeby pozornie choćby okazywać mu jakieś względy.
Chłopak, zaledwie szesnastoletni, wyczekiwał z upragnieniem na śmierć rodzica, aby po nim zagarnąć majątek.
Przypominamy wszak sobie, jak mówił do Periny: Ojciec mój już jest i stary i słaby... nie pociągnie z pewnością długo.
Dziecko, które ma ohydną odwagę wymówić coś podobnego, jest już zgubionem na zawsze!...
Pozostawiliśmy Luca, gdy uradowany wracał śpiesznie do domu.
W chwili, kiedy przestąpił próg bramy, uderzony został dziwacznym ruchem, jaki panował na dziedzińcu pustym i spokojnym zwykle.
Służący biegali z jednej części domu do drugiej i, załamywali ręce.
Gdy spostrzegli panicza, bolesne ich pomieszanie powiększyło się jeszcze.
Zaraz też stary intendent, który cieszył się wielkiem zaufaniem barona, wybiegł naprzeciw Luca i przystając o dwa przed nim kroki, wybuchnął głośnym płaczam.
— Cóż to takiego, Jocelyn?... zapytał zdumiony panicz.
— O! panie Luc... wielkie nieszczęście!... straszne nieszczęście!... wyszeptał intendent.
— Co za nieszczęście?... Co się stało? powiadaj prędko!...
— Pan baron... ojciec pański... mój pan poczciwy... mój najlepszy pan...
— Co takiego?...
— Umiera!...
— Niepodobna! — wykrzyknął Luc. Dziś rano, wychodząc na polowanie, zostawiłem go zdrowego zupełnie!...
— Pan zachorował punkt o dwunastej... w chwili właśnie gdy zadzwoniono na Anioł Pański... Spadł z fotelu na podłogę jak nieżywy i od tej pory ani otworzył oczu, ani przemówił... Trzech służących biega po całej wsi za panem, a czwartego wysłałem do Roscoff, po doktora...
Luc nie słuchał więcej, oddał fuzyę intendentowi i pobiegł do pałacu, do pokoju ojca.
Serce biło mu gwałtownie, silne wzruszenie burzyło krew w żyłach, kilka łez stoczyło się po policzkach.
Jakkolwiek najsłabszem byłoby przywiązanie synowskie, nigdy jednakże żaden nie potrafi wejść z suchemi oczami do konającego ojca...
Luc uległ prawu ogólnemu.
W obszernym pokoju, wyłożonym dokoła czarnym dębem, na wielkiem wzniesionem łóżku pod baldachimem, leżał stary magnat, nieruchomy, do trupa już podobny.
Białe, gęste jego włosy niewiele się różniły od białej powłoczki poduszki.
Na twarzy znać było ślady apoplektycznego ataku.
Pan de Kerjean rzeczywiście uległ tej piorunującej chorobie.
Czterech czy pięciu służących płakało przy łóżku, ksiądz proboszcz odmawiał zcicha modlitwy.
Usunęli się wszyscy, ażeby zrobić miejsce synowi.
Luc padł na kolana, chwycił rękę ojcowską i poczuł, że była ciepłą.
— Ojciec żyje, pewny jestem!... wykrzyknął. Można go jeszcze uratować!..
Okrzyk szczerym był, możemy zapewnić.
Po raz pierwszy i po raz jednocześnie ostatni w życiu, Luc uległ dobremu popędowi.
Ksiądz proboszcz odpowiedział młodemu człowiekowi, że służący wysłany do Roscoff po doktora przed trzema godzinami, nie powrócił, i że to niewytłómaczone opóźnienie naraziło życie barona na wielkie niebezpieczeństwo.
Zaledwie skończył, lekarz się ukazał.
Nie był w domu i musiano go szukać po okolicy.
Doktór nie był bardzo uczonym człowiekiem, doświadczenie jednakże, jakie miał, czasem wiedzę zastępowało.
Obejrzał chorego, pokiwał głową w sposób nie bardzo obiecujący, i nie tracąc ani chwili czasu, wyjął lancet i przeciął żyłę.
Krew z początku płynęła bardzo powoli, kropla po kropli, potem puściła się obficiej i chory otworzył wkrótce przymknięte powieki i poruszył ustami.
Chciał coś powiedzieć, ale niepodobna go było dosłyszeć.
— Czy może być ocalony?... zapytał ksiądz.
— Nie wiem jeszcze... odpowiedział doktór, i nie mogę jeszcze ręczyć... Zostanę na noc przy chorym...
— I ja także... dorzucił kapłan.
Luc, którego przywiązanie synowskie znacznie już oziębło tymczasem, oświadczył, że uczyni to samo.
Noc przeszła spokojnie. Nad ranem baron jakby odzyskał zupełnie przytomność... Sparaliżowane usta nie mogły wprawdzie mówić wyraźnie, ale pełne przywiązania spojrzenia, jakie zwracał na jedynaka, wyraźne gesta, jakiemi prosił proboszcza o pomoc i pociechę religijną, dobrze o przebiegu choroby wróżyły.
Skoro kapłan życzeniom jego zadość uczynił, starzec zapadł zaraz w sen głęboki, i prawie letargiczny.
Doktór, zapytany przez Luca, potrząsnął złowróżbnie głową.
— Nie trać pan nadziei, odpowiedział... Nauka nie zdołała nic zrobić, ale Róg wszystko może.
— Pomódlmy się... szepnął proboszcz.
— O!... pomódlmy się!... powtórzył Lec obłudnie!.. pomódlmy się i oby nas miłosierny Bóg wysłuchał!...
Trzy części dnia upłynęły bez żadnej ważniejszej zmiany w stanie barona. Doktór odjechał do Roscoff, oświadczywszy, że wróci około dziesiątej wieczorem.
Niedługo po jego wyjeździe zawezwano księdza do umierającego biedaka, który mieszkał o półtorej blizko mili. Ksiądz, nieznający różnicy pomiędzy biednym a bogatym, zaraz opuścił zamek.
Luc sam pozostał przy, rodzicu ciągle śpiącym.
Na horyzoncie słońce znacznie się już zniżyło i wkrótce ognista jego tarcza zginąć miała w głębi wód Oceanu bretońskiego. Luc oczekiwał na tę chwilę z największą niecierpliwością. Perina przyrzekła mu wczoraj schadzkę w sali pierwszego piętra starej wieży, na godzinę przed zachodem.
Schadzka miłosna!... Pierwsza schadzka miłosna!...
Myśl ta burzyła krew w żyłach młodzieniaszka. Zapomniał też o ojcu, zapomniał o całym świecie...
— Nie mogę wątpić, powtarzał sobie rozgorączkowany, że skoro przyjść się zgodziła, to kochać mnie musi!... Zobaczę ją za chwilę!.. Będę mówił z nią za chwilę... będę słuchał jej głosu!...
Słońce opuszczało się coraz bardziej, ukośne jego promienie rzucały po wsi olbrzymie cienie.
Zmrok miał już rychło bardzo nastąpić.
Luc miał już tyle tylko czasu, ile potrzeba było, ażeby się stawić na czas oznaczony.
Wstał z krzesła i wpatrzył się w chorego.
Baron miał oczy ciągle przymknięte, twarz zmienioną była w tak dziwny sposób, że Luc miał wątpliwość, czy dusza nie opuściła już materyalnej swej powłoki.
Lekkie drżenie ust wskazywało, że iskra życia tliła się jeszcze w chorym.
Uspokojony syn skierował się ku drzwiom.
W chwili, gdy miał wychodzić, starzec niespodzianie się poruszył.
Luc przystanął i odwrócił głowę.
Doszedł go szmer słów niewyraźnych... urywanych...
Pan de Kerjean odzyskał mowę i odezwał się głosem głuchym, chropowatym, strasznym...
Młody człowiek, bezwiednie głosem tym pociągnięty, zbliżył się do ojca, który, oparłszy się z ciężkością na łokciu, wyszeptał:
— Mój synu... moje dziecko ukochane... czy ty wychodzisz? czy oddalasz się odemnie?...
— Na chwilkę tylko wyjdę, mój ojcze, na chwilkę, mnie Jocelyn przy tobie zastąpi, wrócę natychmiast.
— Dokąd idziesz?...
— Bardzo blizko.
— Kiedy powrócisz?...
— Za chwilę...
— Za chwilę?... wyszeptał baron, to będzie już za późno... Mnie tylko kilka minut życia pozostaje... Wiem o tem... czuję to... i nie chcę umierać bez ciebie...
— Mylisz się, ojcze... odpowiedział żywo młodzieniec, nie jesteś wcale w niebezpieczeństwie, doktór mnie zapewnił, że wkrótce, za kilka dni, będziesz zdrów zupełnie.
Pan de Kerjean wstrząsnął głową.
— Nie łudź się, kochane dziecię... powiedział, niech cię i doktór nie łudzi... Wiedząc, jak mnie kochasz, ukrywa on prawdę przed tobą... Ale na co się to zdało?... Moja godzina nadeszła... Dziękuję Bogu, że ją oddalał tak długo, że mi pozwolił kierować twojem dzieciństwem i patrzyć, jak wyrastasz, że spełnił moje marzenia i nadzieje moje...
Dzisiaj wola jego święta powołuje mnie do siebie, przyjmuję ją w pokorze, a mam jedne tylko pragnienie, czuć rękę twoję w mojej dłoni, w chwili, gdy dusza moja ulatywać będzie ze mnie... Chcę mieć przed sobą w tej chwili ukochane twoje oblicze i chcę w nie patrzeć, dopóki oczy na to pozwolą!...
— Ojcze, mój ojcze!... wykrzyknął Luc, nie mów do mnie w ten sposób.
— Kochany synu, ciągnął umierający, zostań przy mnie... nie chcę być sam... chociaż śmierć mnie nie przestrasza... Mam nadzieję, że dobroć bozka otworzy przedemną bramy nieba, że się połączę w niem z matką twoją. Zostań przy mnie, bo... ciężko i straszno byłoby mi bez ciebie... Zostań!... błagam cię... moje dziecko!...
Luc, zwalczony prośbą ojca, miał już zająć poprzednie miejsce przy łóżku.
Ale zły duch kusiciel wywołał przed nim w tej chwili czarujące widzenie Periny.
Jeżeli nie stawi się na tę pierwszą schadzkę, kto wie, czy piękna a dumna bretonka, przebaczy mu to kiedykolwiek.
Nie wahał się dłużej, przycisnął do ust drżącą rękę ojca i po raz drugi ku drzwiom się skierował.
— Moje dziecko, ciągnął starzec głosem coraz bardziej gasnącym, zostań, proszę cię, przy mnie...
— Nie zatrzymuj mnie, mój ojcze, odpowiedział Luc, bo muszę wyjść koniecznie.
— Zaklinam cię na Boga, proszę cię, rozkazuję ci, abyś czuwał nad mojem skonaniem...
Młody człowiek udał, że nie słyszy, co ojciec mówi do niego.
— Jeżeli mnie opuścisz, ciągnął pan de Kerjean, skonam z imieniem twojem na ustach, a pamiętaj, że przywoływanie nieposłusznego syna, to przekleństwo ojcowskie prawie...
Luc wybiegł czemprędzej z pokoju i drzwi zamknął za sobą.
Wyszedł, potrząsając głową, ażeby odegnać od siebie złowrogie słowa, jakie mu w uszach brzęczały.
I zaczął biedz z całej siły w stronę starej wieży.
Słońce zaszło już od dość dawna, godzina schadzki dawno już minęła, bretonka musi zapewne czekać już długo.
— Jestem Perino... wołał Luc, jestem.
Odpowiadało mu tylko głuche echo granitowego sklepienia.
Zdziwiony, ale nie tracąc jeszcze nadziei przebiegł de Kerjean schody pośpiesznie i wpadł jak szalony na salę pierwszego piętra, w której Samuel obrał był sobie mieszkanie.
Wpadł tu i prawie zaraz cofnął się z okrzykiem przerażenia.
Jak wiemy, dziewczyna nie stawiła się wcale na wyznaczone spotkanie i Luc znalazł się sam na sam z trupem starego żyda.
Ochłonąwszy po chwili ze ździwienia i przestrachu, wytłomaczył sobie, że ten właśnie odrażający widok musiał spowodować ucieczką Periny, która wcześniej od niego przybyła.
— Zobaczę się z nią jutro... pomyślał i powrócił do domu.
Opuścił ojca przed godziną zaledwie, ale godzina ta wystarczyła, żeby ojcobójcę z niego uczynić.
Baron de Kerjean już nie żył!
Umarł, nie uściskawszy po raz ostatni ukochanego swego syna!
Umarł przeklinając tego niewdzięcznego!...
Martwe oczy, szeroko roztwarte, przerażały nieruchomością swoją, twarz miała wyraz boleści i zgrozy.
— Ojciec żył bardzo długo, powtórzył sobie Luc, aby zgłuszyć sumienie swoje, umarł w wieku, do którego rzadko kto dochodzi... Nie mogę tak go bardzo znowu żałować, a płacz byłby bezskuteczny zupełnie... Przez wzgląd jednak na jego pamięć, a szczególniej przez szacunek dla własnej godności mojej, muszę odegrać komedyę łez wobec tych, co mnie otaczają... Stało się... jestem za to bogatym...
Taką krótką przemową uczcił zły syn zgon barona Regera de Kerjean, najzacniejszego bretona, najlepszego człowieka — ale najsłabszego niestety ojca...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.