Dom tajemniczy/Tom II/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Rola Moralesa.

Janina de Simeuse, po kolacyj, na której ojciec jej wnosił był zdrowie Ludwika XV-go, usunęła się jak zwykle do swojego pokoju około jedenastej wieczorem.
Panna służąca pomogła jej się rozebrać i włożyła na nią biały haftowany peniuar z niebieskiemi wstążkami.
Piękne włosy, zczesane we dwa warkocze, otaczały młodą, piękną główkę podwójną koroną, maleńkie nóżki wsunęła w niebieskie pantofelki, oszyte puszkiem łabędzim.
Odprawiła pannę służącą i uklękła na hebanowym klęczniku, nad którym zawieszony był prześliczny obraz Matki Bozkiej Loretańskiej z Włoch sprowadzony.
Modlitwa młodej dziewczyny była zazwyczaj gorąca i krótka, jak tych wszystkich, co się modlą z głębi serca.
Błagała zwykle Boga o łaskę dla tych, których kochała, o łaskę dla ojca, matki i narzeczonego — przyczem i sama polecała się Matce Bożej i św. Aniołowi stróżowi.
Wstawała też po takiej modlitwie z sercem zawsze przepełnionem czystą radością, z ufnością, że jej błagania wysłuchane zostaną.
Nie tak było dzisiejszego wieczoru — jakaś niezwykła obojętność, jakaś niewytłomaczona ociężałość owładnęła nie tylko ciałem, ale i umysłem księżniczki.
Chwilami jakby jakaś zasłona umysłowa władze jej przesłaniała.
Ciągle myliła się w pacierzu, coraz to jedne i te same powtarzała wyrazy.
Ociężałość wzmagała się coraz bardziej i spowodowała senność — której opanować nie można było.
Janina oparła ręce o klęcznik, a głowa zwisła jej niby kwiatek, na łodydze podciętej.
Nie spała jednakże i oczy miała otwarte — pogrążoną tylko była w jakiś stan dziwny, jakby kataleptyczny.
W tej chwili drzwi od pokoju wolno się otworzyły i weszła księżna.
Księżniczka nie ruszyła się wcale.
Matka uśmiechnęła się i szepnęła cichutko:
Śpi...
Potem zbliżyła się do córki i wzięła ją za ramię.
— Janinko — obudź się, powiedziała.
Słowa i pieszczotliwe dotknięcie ręki matczynej, przywróciły Janinę do przytomności, odzyskała pamięć, krew szybciej krążyć w niej zaczęła.
Odwróciła szybko głowę i podała księżnej czoło do ucałowania.
— Nie spałam, mateczko!... powiedziała.
— Czy słyszałaś, jak drzwi otworzyłam?...
— Nie...
— Takeś się więc modliła gorąco?...
— Ja się nie modliłam, mateczko!...
— Więc rozmyślałaś?...
— Także nie.
— Cóżeś więc robiła?...
— Nie wiem... — Jakiś obłok mnie otoczył, nic nie myślałam... patrzyłam, jak przez mgłę jakąś... — Ale zapewniam cię, mateczko, że nie spałam...
Mówiąc to, Janina się podniosła.
— Czyś nie słaba?... zapytała księżna, wpatrując się w córkę.
— Nie!... A dla czego się pytasz, mateczko?...
— Bo jesteś nadzwyczaj blada... zauważyłam to już w salonie po kolacyi i bardzo się zaniepokoiłam... Dla tego przyszłam do ciebie...
— Uspokój się, droga mamo, bo czuje się zupełnie zdrową... jestem trochę więcej niż zwykle sfatygowaną i śpiącą, ale jest też już około północy... Głowa trochę mi ciąży, ale to mi się zawsze zdarza, gdy się napiję przy kolacyi trochę hiszpańskiego wina... Bądź spokojną, droga mateczko, twoja córka nie jest narażoną na żadne niebezpieczeństwo i spać będzie jak najwyborniej...
Janina ucałowała czule księżnę, a ta uspokojona, postanowiła sobie przyjść tutaj później jeszcze.
Skoro panna de Simeuse pozostała samą, usiadła przy kominku, wyjęła z kieszeni list Rénego de Reux, aby go odczytać, jak to zwykle codziennie czyniła, zanim się położyła do łóżka.
Umiała list na pamięć, a jednakże nie mogła dać sobie z nim rady.
Zaledwie spojrzała na pismo narzeczonego, a zaćmiło jej się w oczach; serce jakby bić przestało, krew jakby ścięła się w żyłach.
Czy, że eliksir, wlany przez Kerjeana do jej wina, działał silniej na tę organizacyę nerwową, czy, że doza była za dużą, dosyć, iż skutek wyprzedził o wiele chwilę przez wiedźmę wyliczoną.
Janina tak jak przedtem opanowaną została przez senność niepokonaną i musiała walczyć teraz naprawdę, ażeby złożyć list, owinąć się penioarem, zagasić lampę i rzucić się na łóżko machinalnie.
Zaledwie głowę przyłożyła do poduszki, przymknęły się jej powieki, a głębokie westchnienie wydobyło się z ust na wpół otwartych.
Zasnęła.
Spała snem głębokim.
Mógłby piorun spaść obok jej głowy, a nie usłyszałaby go z pewnością.
Około pierwszej, księżna, której bladość Janiny oczu zmrużyć nie pozwoliła, przyszła znowu do pokoju córki i zbliżyła się do łóżka.
Złe przeczucia zaraz się rozwiały.
Twarz panny de Simeuse nie była już woskowo bladą, przeciwnie była lekko zarumienioną.
Oddech równy, łagodny, prawdziwie dziecięcy, unosił regularnie jej piersi, na ustach igrał uśmiech anielski.
Widocznie miała sen jakiś przyjemny.
Księżna delikatnie poprawiła kołdrę fioletową atłasową — pochyliła się nad córką, nie żeby ją pocałować, ale żeby popieścić się prześliczną jej twarzyczką, poczem odeszła, a z serca spadło jej brzemię niepokoju.
Pozostawmy biedną Janinę na jej panieńskim łóżeczku, a powróćmy do Kerjeana, Moralesa i Bandrilla, czatujących w ogrodzie pałacowym.
Rozstaliśmy się z nimi, w chwili, gdy mijali taras, jaki ich od głównego gmachu oddzielał.
Pomiędzy domem a okalającą go aleją, był kląb, zasadzony różami i różnemi gatunkami rzadkich kwiatów o jasnych barwach i silnym zapachu.
Pnące rośliny zasłaniały mury, aż do wysokości okien pierwszego piętra, a dzwonki powoju prześlicznie odbijały od ciemnych kamieni starego gmachu.
Naturalnie... w lutym nie było tego wszystkiego.
Jedne tylko krzaki różane, poowijane słomą, czekały drżące powrotu promieni słonecznych.
Trzej nocni awanturnicy, umieścili się w tym właśnie kląbie.
Stwardniała od mrozu ziemia, nie uginała się pod ich ciężarem.
Luc zaczął się oryentować.
Cały czas, jaki przepędzał w pałacu Simeusów, używał na zbadanie miejscowości — to jest na zdanie sobie najdokładniejszej sprawy z całego wewnętrznego i zewnętrznego rozkładu gmachu.
Poznał dom tak doskonale, że gdyby przypadkiem dostał mu się w ręce plan szczegółowy, to by na pewno wskazał Moralesowi i Bandrillowi okno, do którego najlepiej przystawić drabinę.
Porucznik i cygan zajęli się składaniem rozebranych na części drabin.
Czynność ta prędko była ukończona, dostanie się do domu było zupełnie możebne.
Pan de Kerjean wyjął z kieszeni czarną jedwabną maskę i na twarz ją sobie nałożył — potem wziął do ręki ślepą latarkę i wszedł lekko na szczeble drabiny, powiedziawszy do dwóch bandytów:
— Zanim rozpoczniemy działać, potrzeba jest zbadać dokładnie położenie... za chwilę będę znowu przy was.
Sekunda wystarczyła mu na dostanie się do kamiennego balkonu, bogato rzeźbionego, ciągnącego się wzdłuż całego pierwszego piętra.
Wszedł nań i wlepił twarz w jedno z okien pokoju Janiny.
Wiemy już, że młoda księżniczka zgasiła lampę przed zaśnięciem.
Ostatnie węgle dogasły na kominku.
Baron widział tylko ciemność głęboką, wobec której na dworze widno jeszcze było.
Odsunął do połowy latarkę i skierował słabe jej światełko na środek pokoju.
Przez parę sekund światełko to migotało po obiciach i meblach aż natrafiło nakoniec na twarz panny de Simeuse.
Twarz ta wyrażała tę najzupełniejszą nieruchomość, jakiej baron oczekiwał.
Narkotyk działał coraz bardziej.
Janina podobną była do umarłej.
— Dobrze!... mruknął Kerjean, Perina bardzo jest zręczną kobietą!...
Zasunął latarkę i zeszedł wolno z drabiny.
— Zadowolonyś baronie?... zapytał Morales.
— Najzupełniej!... odpowiedział Luc, myślę żeśmy wygrali...
Cygan odetchnął swobodniej.
Słowa barona pozwalały mu wnosić, że niema żadnego niebezpieczeństwa.
Wkrótce się rozczarował...
— Kochany Moralesie, rzekł Kerjean, zwracając się do niego — teraz twoja się rola rozpoczyna...
— Moja?... zabełkotał, trzęsąc się ze strachu Morales. Caramba!... co pan chcesz przez to powiedzieć?... o jakiej pan mówisz roli?...
— O tej, jaka ci się z prawa należy i do której dopomoże ci bardzo dawne twoje doświadczenie... Oto dyament i smoła... weź latarkę, wejdź na pierwsze piętro, przeleź na balkon i użyj tych małych narzędzi!... Zrób w szybie otwór na tyle dostateczny, ażeby można otworzyć z zewnątrz antabę... Po dokonaniu tego dzieła, zawołaj na nas z cicha, a zaraz pośpieszymy do ciebie...
— Ależ... zaczął cygan.
— Spiesz się!... Czas bardzo szybko uchodzi!... odpowiedział baron rozkazująco.
Morales bał się Kerjeana, prawie tak samo jak nieznanego niebezpieczeństwa na górze.
Z dwojga złego, wybrał mniej gorsze, na pozór przynajmniej.
Pochylił głowę — odebrał z rąk Luca latarkę, smołę i dyament, i wdrapał się na drabinę z szybkością, na jaką mu pozwalała jego długa, chuda, postać.
Znalazłszy się na balkonie, dał dowód takiej zręczności, że z pewnością, najwytrawniejsi złodzieje paryzcy i londyńscy nie odmówiliby mu uznania.
Zgrzyt dyamentu po szybie zaledwie można było dosłyszeć.
Przylepił gałkę smołową w sam środek odznaczonego koła, a lekkie poruszenie dostatecznem się okazało do wyciągnięcia szkła wyrżniętego.
Przylepiło się do smoły.
Cygan wsunął teraz rękę w otwór jaki zrobił, poszukał antaby i odłożył takową.
Okno otworzyło się wolno.
Morales przechylił się przez balkon, przyłożył ręce do ust, żeby słowa doszły do czekających na dole i zawołał z cicha:
— Chodźcie!... Zrobione....
Za chwilę Luc i Bandrille znajdowali się obok cygana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.