<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Wdarcie się i włamanie..

Księżna de Simeuse wyszła jak nam wiadomo zupełnie uspokojona z pokoju córki..
Po powrocie do siebie, położyła się i była w stanie zasnąć trochę.
Ale sen miała niespokojny, gorączkowy, trapiły ją jakieś widziadła złowieszcze.
Zdawało się nieszczęśliwej matce, że straszne niebezpieczeństwo, jakie córce jej zagraża, teraz właśnie nastąpić miało.
Chciała wyskoczyć z łóżka i biedz na pomoc ukochanej... ale nie mogła tego dokonać.
Jakaś ją nagła niemoc opanowała i paraliżowała.
Chciała wołać na pomoc... ale głos z zaciśniętego gardła wydobyć się nie mógł...
Cisza głęboko panowała do koła, a w tej ciszy rozlegały się jakby hałasy jakieś, jakby jakieś śmiertelne chrapania... Janiny może...
Księżna rzucała się na łóżku, ale się ocknąć nie mogła.
Przez ten czas Luc, Morales i Bandrille naradzali się na balkonie, albo raczej baron objaśniał swoich wspólników, jak należy postępować, ażeby doprowadzić do pożądanego rezultatu, nikczemnie rozpoczęte dzieło.
— Wejdziemy wszyscy trzej do tego pokoju... mówił, Po prawej stronie zobaczycie łóżko, a na tem łóżku śpiącą młodą kobietę... Owińcie ją w w kołdrę... Porucznik porwie ją w swoje silne ramiona, a Morales będzie mu dopomagał w niesieniu lekkiego ciężaru...
— To można będzie zrobić... przerwał Bandrille, ale gdy mała się obudzi i zacznie krzyczeć, cały nam dom gotowa na kark sprowadzić!...
— Bądź spokojny... odrzekł Luc z uśmiechem, nie obudzi się wcale...
— Tak pan myśli?...
— Jestem najzupełniej pewny.
— Dobrze... dobrze... odrzekł filozoficznie Bandrille. Rozumiem... przedsięwzięłeś pan stosowne środki ostrożności... pomysłowy z pana człowiek!...
Baron skinął głową i mówił dalej:
— Nic łatwiejszego, jak zsunąć ją wolno po drabinie. Ja będę także podtrzymywał panienkę... sprowadzimy całą i zdrową do ogrodu... No, a teraz gdy wiecie, co macie robić... żywo się brać do roboty...
Baron odsunął znowu latarkę, żeby przyświecić trzem nędznikom.
Weszli zaraz do pokoju, którego progu dotąd mężczyzna żaden nie przestąpił.
Morales wiedział z opowiadania o nadzwyczajnem podobieństwie siostry swojej z Janiną, ale nigdy nie widział panny de Simeuse, to też nie mógł się powstrzymać od oznaki zdumienia, gdy oczy jego padły na oświetlony w tej chwili buziak młodej dziewczyny.
Ruch ten nie uszedł baczności porucznika.
Raz jeden tylko i to przez kilka minut widział on cygankę, jednakże i jego uderzyło to nadzwyczajne podobieństwo.
Odwrócił się do barona i szepnął pocichu:
— Jakże ona dyabelnie podobna do tej cyganki, do tej siostry czy kuzynki Moralesa!... Słowo honoru, dwie krople...
— Mylisz się, poruczniku... odpowiedział Luc z żywością, nie widzę podobieństwa najmniejszego nawet... Czyś nie m*******1ego zdania Moralesie>...
— Najzupełniej... noc do dnia więcej podobna...
Bandrilie spojrzał kolejno na barona i na cygana i mruknął potrząsając głową.
— No... no... zdaje mi się, że odgaduję... i jeżeli tak jest, co trochę za śmiało!...
Luc nie słyszał słów porucznika, ale z jego gestów i wyrazu twarzy domyślił się ich znaczenia.
— Ten człowiek zanadto prędko się domyśla, mruknął, niedługo więcej będzie wiedział, niż potrzeba... wypadnie zapobiedz temu...
Zastanowienie Bandrilla trwało bardzo krótko...
Zabrał się da spełnienia rozkazów barona, podszedł do łóżka, owinął Janinę w kołdrę, a do Moralesa, który chciał mu pomagać rzekł:
— Mała nie waży uncyi!... zaniósłbym ją na wzgórze Montmartre bez niczyjej pomocy...
Cygan nie nalegał.
Już Bandrille trzymał nieruchomą pannę de Simeuse w swoich silnych ramionach, już główka prześlicznego dziewczęcia opierała się o piersi bandyty, już więc dzieło nikczemne prawie dokonanem zostało.
Morales rejterował przez okno, de Kerjean rabusiowi przyświecał, a radość i tryumf błyszczały mu w oczach po przez otwory maski.
Kilka sekund jeszcze, a pokój zostałby próżny, i trzej bandyci zniknęliby wśród ciemności, unosząc zdobycz ze sobą.
Nagle scena się zmieniła.
Księżna de Simeuse z rozpuszczonemi włosami, z lampa w ręku, stanęła w progu.
Rzuciła przerażone spojrzenie po pokoju i nie wierzyła własnym oczom.
Czy to w dalszym ciągu okropny mój sen?... pomyślała.
To wahanie się nieszczęśliwej matki nietrwało długo.
Pani de Simeuse zrozumiała w jednej chwili całą prawdę w tem, co widziała przed sobą... rzeczywistość przechodziła jej sny najstraszniejsze.
Zobaczyła jedyną swoję córkę, jedyne ukochane dziecię swoje zemdlone, a może nieżywe na rękach bandyty, i zobaczyła jednocześnie drugiego łotra, podobnego do złego ducha, bandytę, który cały czarno ubrany, w masce na twarzy, dowodził porwaniem księżniczki.
Ryknęła niby lwica, której małe lwiątko mordują.
— Na pomoc!... na pomoc mojej córce!... wołała.
Lampa z rąk jej wypadła i rozbiła się na posadzce.
Skoczyła do Bandrilla, pochwyciła go za gardło z siłą, jakiej dodaje zemsta, a patrycyuszowskie paluszki, delikatne jak palce dziecka, wpiła głęboko w ciało nędznika.
Bandrille poczuł, że się dusi, upuścił Janinę, która opadła na łóżko, i chciał się oswobodzić ze śmiertelnego uścisku, wykręcając ręce księżnej.
Bezużyteczne usiłowanie!...
Pan Bóg dodaje matkom w chwili niebezpieczeństwa nadludzkiej nieraz mocy.
Ręce pani de Simeuse jakby były z marmuru, a palce ze stali...
Bandrille nie mógł już oddychać, krew uderzała mu do głowy, chciał wzywać ratunku, ale słowa w gardle mu zamierały.
Morales umknął, Luc zamknął latarkę, ciemność głęboka zapanowała w pokoju.
W obec tak niespodziewanej przeszkody, de Kerjean stracił krew zimną na chwilę,
— Co robić?... pytał sam siebie!...
Słyszał chrapanie Bandrilla, a z głębi pałacu dochodziły hałasy coraz głośniejsze.
Wołanie księżnej „na pomoc!...“ zostało usłyszane...
Zaraz nadejdą!... już idą!...
Co tu robić?... Czy uciekać, pozostawiając Bandrilla?... Ależ o tem myśleć nawet nie podobna...
Przytrzymany porucznik pomści się za swoje opuszczenie, powie, że był tylko zapłaconem w rękach bogatego szlachcica narzędziem... Spróbuje okupić swoję wolność, wydając de Simeusom tajemnicę podobieństwa pomiędzy Janiną a Carmeną, jednem słowem, zgubi napewno barona.
Rozważywszy to wszystko, de Kerjean postanowił skończyć rzecz całą od razu i za jakąbądź cenę oswobodzić Bandrilla, otworzył zatem latarkę, a wyjąwszy pałasz z pochwy, przystąpił wprost do księżnej.
Nieszczęśliwa kobieta straciła zupełnie głowę i jednę tylko myśl miała: zemścić się na nędzniku, co podniósł rękę na jej córkę!
Nie zważała też wcale na grożące niebezpieczeństwo.
Luc oparł koniec szpady o łopatkę pani de Simeuse, jeszcze chwila, a będzie po biednej matce!... Ale nagłe zastanowienie powstrzymało nędznika.
— Zbrodnia tu niepotrzebna!... pomyślał sobie, śmierć księżnej na długo odwlekłaby moje małżeństwo... Pani de Simeuse żyć powinna i będzie żyła...
Zamiast zabić, postanowił ogłuszyć ofiarę, uderzył ją więc rękojeścią tak silnie w głowę, że od razu przytomności pozbawił.
Księżna nawet nie jęknęła.
Palce jej puściły gardło porucznika, ręce zesztywniały, padła jak długa na dywan i leżała jak trup wyciągnięta.
— O!... mruknął Bandrille, zaledwie mogąc dobyć głosu. Wielki już był na to czas!... Jeszcze sekunda, a może wszystko byłoby skończone... Dziękuję panu bardzo..,
Wszystko to stało się w daleko krótszym czasie, aniżeliśmy opowiedzieli.
Dwie minuty wystarczyły na rozegranie się dramatu, który zbliżał się ku końcowi, bo słychać było wołania i odpowiedzi, bo przyśpieszone kroki rozlegały się na schodach i w galeryi.
Te kroki zbliżały się coraz bardziej do pokoju Janiny.
— Do wszystkich dyabłów... pomyślał Luc, czym się tylko nie zapóźnił...
A głośno dodał:
— No poruczniku, do drabiny!...
Bandrille czekał właśnie na ten rozkaz tylko. Łotr chciał był „sumiennie“ zarobić swoje pieniądze, ale pragnął przedewszystkiem ocalić swoję skórę. Pobiegł na balkon i wychylił się na ogród.
Luc wyszedł za nim, porucznik jednak cofnął się naraz z gestem zdumienia i zawodu.
Baron wychylił się również i przekleństwa z ust mu się wyrwało.
Drabiny nie było...
Morales ujrzawszy księżnę, uważał za stosowne zemknąć i zabezpieczyć się od wszelkiej pogoni i w tym celu przewrócił drabinę.
Sytuacya barona i Bandrilla wydawała się rozpaczliwą, lada chwila bowiem mogła wejść pomoc do pokoju.
Co robić?.. Skakać z pierwszego piętra na ziemię stwardniałą od mrozu, to ryzykować się na śmierć niechybną.
Luc rzucił się do drzwi wpół otwartych, zamknął je na klucz i zasunął zasuwkę.
Potem przy pomocy Bandrilla poprzysuwał wszystkie cięższe rzeczy i drzwi zatarasował, następnie poobrywał firanki od okien i łóżka, poskręcał je, powiązał silnie i przymocował do jednego z żelaznych prętów balkonu.
— Poruczniku... odezwał się do Bandrilla, kiedy silne stukanie rozległo się przy drzwiach zatarasowanych, tutaj ocalenie!... umykaj pierwszy...
Bandyta nie dał sobie powtarzać tego dwa razy, porwał za jedwabny sznur i przytrzymując się silnie rękami, znalazł się zaraz w ogrodzie.
Baron równie szczęśliwie poszedł za jego przykładem i kiedy stanął już na ziemi, huk ogromny oznajmił mu, że drzwi od pokoju zostały wywalone.
— Jesteśmy ocaleni!... szepnął Luc, ale ledwie nam się udało!...
Szlachcic i bandyta, zaczęli biedz przez ogród i dostali się na taras, wychodzący na ulicę Clovis.
Tutaj nowe okrutne rozczarowanie.
— Przekleństwo!... krzyknął Luc, rozglądając się w ciemnościach, z któremi kopcąca się latarnia walczyła napróżno.
Przekleństwo!... drabina zniknęła!...
Prawda!... Drabina leżała pod murem... Morales ją przewrócił tak jak i pierwszą...
Rejterada została przecięta, nie było już żadnego sposobu ucieczki.
Kerjean spojrzał w stronę pałacu. Okna oświetlały się kolejno.
Książe de Simeuse ze swoimi ludźmi, przebiegał dom, szukając morderców.
Jedne z drzwi wychodzących na ogród, otworzyły się z hałasem i tłum ludzi, z których jedni uzbrojeni, a drudzy z pochodniami wysypali się do ogrodu.
— Przekleństwo!... powtórzył po raz trzeci de Kerjean, jestem zgubiony!... ostatecznie zgubiony!... Ale, dodał z wściekłością, zanim wziąć się dam, albo zabić, będę się bronił zacięcie!... Zmaczam szpadę swoję we krwi po samą rękojeść!... Panowie i sługi, czekam was!...
W tej samej chwili, dobrze znany przyciszony głos odezwał się w ulicy Clovis u stóp muru.
— Czy pan baron mnie słyszy?...
— Czy to ty, Mało?... zapytał Luc, odzyskując trochę nadziei.
— Tak, to ja, panie baronie... wiem, że pan jest w niebezpieczeństwie!... co mam zrobić?...
— Ocalić mnie... i to prędko... śmierć mi grozi... Podnieś drabinę...
— Próbowałem już... ale za ciężka, a jestem sam jeden...
— Zawołaj Coquelicota...
— Za bardzo jest daleko... nie usłyszy mnie.
— Spróbuj no jeszcze, mój wierny słngo, tylko... śpiesz się... Śpiesz... bo śmierć mi w oczy zagląda...
Usiłowania Malo próżnemi się okazały.
Kerjean trząsł się z niecierpliwości i złości.
Służba rozbiegła się po ogrodzie i latała we wszystkich kierunkach.
Jedni trzymali w ręku dobyte pałasze, inni muszkiety i fuzye myśliwskie.
Pochodnie płonące coraz większe ogarniały przestrzenie.
Wkrótce oświetlą i to miejsce, gdzie się przyczaili bandyci, tembardziej, że drzewa z liści ogołocone, nie przedstawiają najmniejszego zabezpieczenia.
— Mój szlachcicu, odezwał się Bandrille z najzimniejszą krwią, wiesz, że za minutę zostaniemy wystrzelani przez tych lokajczyków, jak króliki?... Zdaje mi się, że nie będziesz pan miał kłopotu z wypłaceniem pierwszej raty z moich trzech tysięcy liwrów renty... Cóż robić?... Nie mam szczęścia!... Fortuna do mnie przychodzi... a ja sobie odchodzę!...
Baron nie miał czasu odpowiedzieć na tę filozoficzną uwagę.
Jeden z lokajów, który się wysunął naprzód, zawołał donośnie:
— Są! są!.. na tarasie przy końca ogrodu... patrzcie! patrzcie!...
— Tak, tak... zawołali chórem gońce inni, są! dalej na morderców!...
Pan de Simeuse, zaledwie odziany, z pałaszem w ręku, ukazał się w tej chwili we drzwiach otwartych przez służbę.
— Niech nikt nie dotknie tych ludzi!... krzyknął ostro, głosem zmienionem. Oni do mnie tylko należą! do mnie wyłącznie!... Zabili mi moję żonę... zabili mi moję córkę!... ja... ja sam rozprawię się z nimi!...
Służba zwolniła biegu.
Książe, przypuszczając, że ma dwie śmierci do pomszczenia, podążał w stronę tarasu, pogrążonego w zupełnej prawie ciemności.
Baron wyjął z kieszeni mały pistolet, pochylił się do Bandrilla i rzekł doń z cicha:
— Może nam się poszczęści, może się ocalimy, nie opuszczajmy okazyi. Powalę tego człowieka, który pędzi na nas jak waryat... Ogromne zamieszanie spowoduje jego upadek... Skorzystamy z tego, rzucimy się na służbę i przebijemy się!... Cóż ty na to?...
— Może się udać, odrzekł lakonicznie Bandrille. Strzelaj pan i w nogi!...
Książe pędził ciągle naprzód i zaledwie pięćdziesiąt kroków oddzielało go już od Kerjeana.
Koło pochodni się ścieśniało, przy ich świetle można było dojrzeć bladość i dziką rozpacz na twarzy pana de Simeuse.
Luc wymierzył w starca i powiedział sobie:
— Jeszcze cztery kroki, a daję ognia...
I zaczął liczyć:
— Jeden!... dwa!... trzy!...
Już otwierał usta, ażeby wymienić fatalną liczbę, kiedy okrzyk tryumfu rozległ się w ulicy Clovis i dał się słyszeć głos Malo:
— Prędko! prędko!.. Jeszcze czas! uciekaj pan!...
Z największym wysiłkiem udało się nareszcie wiernemu służącemu przezwyciężyć trudności.
Drabina opartą o mur, stała o trzy kroki od barona.
— Słyszysz pan... słyszysz pan... szeptał Bandrille, szczęście nam się uśmiecha, jest drabina.
— Poczekaj!... zawołał Luc, któremu nagle przyszła pewna myśl do głowy.
— Czekać?... powtórzył porucznik. A to po co czekać?... Nie mamy ani sekundy do stracenia.
— Polegaj na mnie... Ja ciebie i siebie ocalą... Szpada do ręki, poruczniku, i dalej...
— Na kogo?...
— Na mnie naturalnie!...
— W jakim celu?...
— Zobaczysz.
Bandrille nic nie rozumiał, ale nie mógł się oprzeć baronowi, bo ten z pistoletem w lewej ręce, a szpadą w prawej, natarł pierwszy i zmusił do skrzyżowania żelaza.
Jednocześnie Luc zrzucił maskę i zdeptał ją nogami.
Porucznikowi zdawało się, że śni.
Pewnym był, że to walka na żart, a tu tymczasem pan de Kerjean atakował z taką gwałtownością, że Bandrille był zmuszonym użyć całej siły i zręczności, żeby odeprzeć od swoich piersi koniec szpady, fruwający mu, jak błędny ognik przed oczami.
Trwało to kilka sekund — poczem Luc powiedział po cichu:
— Teraz komedya skończona, uciekaj prędko do drabiny.
— Nakoniec!... mruknął porucznik i poskoczył do drabiny.
Ale zaledwie się odwrócił, gdy Kerjean krzyknął nań piorunującym głosem:
— Podły! nędzniku!... napróżno uciec usiłujesz, nie ujdziesz, łotrze, przedemną!...
I... palnął mu w łeb z pistoletu.
Porucznik padł trupem na miejscu.
— Pysznie się stało... pomyślał baron, ten człowiek wiedział już za bardzo dużo!... Potrzeba mi wspólników do działania, ale nie konfidentów!...
A potem udał się na wprost pana de Simeuse, który był od niego nie dalej, niż o jakie dwadzieścia kroków i który zatrzymał się zdumiony, poznawszy Kerjeana.
Nędznik zapytał, głosem niby zdyszanym:
— Panie, czy dosyć wcześnie przybyłem, ażeby oddalić od domu pańskiego nieszczęście, którego się obawiam!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.