Dom tajemniczy/Tom II/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Luc postąpił z szaloną śmiałością, która mogła zgubić go bezpowrotnie, przekonał się atoli wkrótce, jak dobrze uczynił dla swoich planów machiawelskich, że poszedł za piekielnem natchnieniem swojem.
Wiara, kiedy nie oświeca, oślepia.
Pan de Simeuse wierzył.
Luc de Kerjean nie był i nie mógł być dla niego niczem innem, tylko zbawcą.
Żadna wątpliwość ani żartem nie przyszła mu do głowy.
Nie starał się nawet o to, aby wytłomaczyć sobie powód obecności barona o trzeciej rano w ogrodzie pałacowym, uważał to za rzecz zupełnie naturalną i odpowiedział rozdzierającym głosem, twarz w dłoniach ukrywając:
— Niestety!... moje dziecko, Pan Bóg nie pozwolił ci na czas przybyć... Nieszczęście już się spełniło i przechodzi wszelkie przypuszczenia... Tak... przybywasz za późno!...
— Co takiego?... mości książe!... wykrzyknął Luc, ja drżę cały... mów książe, mów, co się stało?...
Pan de Simeuse nie był w stanie odpowiedzieć, zarzucił obie ręce na szyję Luca, oparł głowę na jego ramieniu i wybuchnął głośnym płaczem.
Kiedy pierwszy wybuch boleści i łez przeminął, wyszeptał książe:
— Byłem szczęśliwym małżonkiem... byłem ojcem szczęśliwym... i ze wszystkiego co kochałem, nic mi nie pozostało...
— Co?... księżna?... panna Janina?...
— Żona moja... córka... nie żyją... zginęły obydwie...
— Obie nieżyją?... powtórzył Luc, z wyrazem udanej rozpaczy. Nie wierzę... nigdy temu nie uwierzę... Nie... nie... to niepodobna!... Umarły, powiadasz pan?... ale jakim sposobem?...
— Zostały zamordowane!... matka obok córki... zamordowane przez bandytów, z których jednego zabiłeś...
— Widziałeś książe trupy?... dotykałeś się ich?...
— Widziałem córkę, bez życia leżącą na łóżku... Widziałem żonę we krwi broczącą... i także nieżywą... Pokryłem pocałunkami i oblałem łzami ich czoła blade i ręce lodowate, a potem na wpół szalony z rozpaczy, rzuciłem się, aby wywrzeć zemstę na łotrach, która, gdyby nie ty, byłaby ich ominęła...
— Ja, mości książe, wierzę w przeczucia, bo nigdy mnie dotąd nie zawiodły... W chwili, kiedy to mówię, nie wiem, co za głos tajemniczy szepce mi, że obawę tak właściwą pańskiemu sercu ojca i małżonka, powiększa groza katastrofy, jaka księcia spotkała... Dziwny węzeł, o którym pan wiesz, łączy chwilowo przeznaczenie moje z pańską rodziną... A więc mogę powiedzieć, że mam przekonanie, że nawet mam pewność zupełną, iż księżna i panna Janina, pozostały przy życiu...
— Żyją?... One żyją, powiadasz?... wykrzyknął książe z podniesioną głową i promieniem nadziei w załzawionych oczach.
Pochwycił obie ręce Kerjeana, a ściskając je wołał:
— Chodź... chodź i oby cię Pan Bóg wysłuchał!...
W chwilę potem starzec i baron przestąpili próg salonu, w którym odbyła się najstraszniejsza scena opisanego dramatu.
Zaledwie książe spojrzał w głąb tego pokoju, gdy wyrwał mu się z piersi okrzyk nadludzkiej radości.
— Czy nie mówiłem panu?... szepnął de Kerjean.
Rzeczywiście, widok jaki się przedstawił oczom pana de Simeuse, spełnił w części pocieszające obietnice bretończyka.
Księżna ocknęła się, ale pogrążona była w osłupieniu, zwykłem po silnych wstrząśnieniach moralnych.
Siedziała nieruchomo na brzegu łóżka, i zdawało się, że nic nie wie, co się z nią dzieje, że nic nie pamięta z tego, co się tu stało.
Patrzyła błędnemi, żdziwionemi oczyma na zaczerwienioną rękę, na którą z niewielkiej rany na czole, jaką sobie zrobiła upadając, krew spadała kroplami.
— Widzi pan, że pani de Simeuse żyje... rzekł baron, przeczucia moje nie zawiodły mnie zatem...
— Prawda... odparł starzec z zasępionem czołem i ze łzami w oczach... ale Janina?...
— Panna Janina zasypia, jak się zdaje. No! mości książe, odwagi!... przyłóż pan rękę do jej serca...
Biedny ojciec drżał jak liść, ale usłuchał porady.
I oczy jego zajaśniały wnet radością, czoło się wypogodziło.
— Cóż?... zapytał baron.
— I ona żyje!... Chwała Bogu!...
— Mówiłem, że śpi...
— Tak.. śpi.. a jednakże to niepodobieństwo...
— Dla czego?...
— Bo cóżby to za sen był nadzwyczajny, żeby się nie przebudziła na straszny hałas, jaki panował tutaj?...
— Nie dziwnego... księżniczka doznała za zbyt wielkiego przestrachu, i przestrach ten spowodował omdlenie... Czy pan nie podziela mojego zdania?...
Dowodzenie to uznane zostało i przez księcia i przez księżnę, której na raz pamięć powróciła.
Nie istniało zatem niebezpieczeństwo ani dla matki, ani dla córki, radość więc starca nie znała granic.
Teraz też dopiero przyszło mu na myśl zapytać barona, zkąd tak niespodzianie zjawił się wśród nocy.
Odpowiedź Luca była równie prostą jak nieprawdopodobną, ale oboje państwo de Simeuse, którzy od kilku dni żyli w świecie fantazyi, łatwo uwierzyli temu, co im opowiadano.
— Wyszedłszy od państwa... prawił de Korjean, powróciłem do swego mieszkania, położyłem się do łóżka i zasnąłem zaraz snem gorączkowym...
Nagle zaczęły mnie dręczyć mary jakieś przeraźliwe... Mary te przeniosły mnie do tego pałacu i rzecz dziwna, ukazały mi ten pokój takim, jak go teraz widzę, lubo nigdy w nim nie byłem... Panna Janina spoczywała w łóżku, usta jej szeptały cicho imię matki. Zdziwiony, przerażony prawie, moją przy niej obecnością, chciałem się usunąć, gdy nagle się okno otworzyło i dwóch ludzi o złowrogich twarzach, rzuciło się na pannę de Simeuse. Uniosła się, krzyknęła z przerażenia i upadła nieprzytomna na poduszki... Obudziłem się drżący cały... Ale powiedziałem sobie: Toć to sen tylko i nic więcej; z tem wszystkiem, wrażenie wywołane przez ten sen, utkwiło mi tak żywo w duszy, że nie mogłem się z niego otrząsnąć... Jakiś mi głos wewnętrzny mówił: — Wstawaj!... leć!... córka Simeusów jest w niebezpieczeństwie, tam w tej chwili twoje miejsce... Ubrałem się chwyciłem broń... i wyszedłem... Puściłem się na Paryż pusty i milczący... Szedłem bardzo prędko. W miarę zbliżania się do celu podróży, zwiększały się obawy moje. Nakoniec dostałem się na ulicę Clovis i pierwsze zaraz spojrzenie przekonało mnie, iż sen mój był ostrzeżeniem prawdziwem!... Ujrzałem drabinę opartą o mur pańskiego ogrodu. Trzech łotrów stało przy niej. Skoczyłem do nędzników, a ci rzucili się do ucieczki... Zaślepiony popełniłem błąd wielki, bo ich gonić zacząłem... Zniknęli mi z oczu w małej krętej uliczce... Powróciłem pod pałac, usłyszałem krzyki i zobaczyłem dwóch znowu ludzi schodzących, albo raczej ześlizgujących się z drabiny... Ci także uciekli, jakby w skrzydła zaopatrzeni byli... Wdrapałem się za nimi i spostrzegłem obdartusa jakiegoś, który szykował się pójść za śladem towarzyszów swoich. Rzuciłem się na niego z wydobytą szpadą i rozpoczęłem walkę... Zdaje mi się, że książe byłeś przy niej obecnym... Bandyta miał mi już także umknąć, powaliłem go więc wystrzałem z pistoletu. Zemsta to bardzo mała wprawdzie, ale jeden przynajmniej, jeden przypłacił życiem...
Kerjean umilkł.
— O! panie baronie... wykrzyknęła księżna, jakże w tem wszystkiem widocznym jest palec Boży.. Bóg pana przysłał nam na pomoc, Bóg i mnie objawił we śnie niebezpieczeństwo, grożące Janinie... Bóg przyprowadził mnie tutaj!...
Zbieg okoliczności był rzeczywiście szczególny dla uprzedzonych zwłaszcza umysłów.
Dzięki czelnemu kłamstwu barona, nie tylko oddalił od siebie wszelkie na zawsze podejrzenia, ale zyskał jeszcze w oczach księcia i księżnej, którzy uwierzyli już teraz ostatecznie, że od niego jedynie zależało przeznaczenie Janiny.
Letargiczny sen tej ostatniej trwał ciągle jeszcze, a wiemy, że musiał przeciągnąć się aż do rana.
Pani de Simeuse i jej małżonek, nie obawiali się atoli żadnego groźnego następstwa, bo uspokajało ich regularne i spokojne bicie serca córki.
Baron pożegnał księżnę i pozostawił ją czuwającą przy córce.
Książe uznał za swój obowiązek przeprowadzić de Kerjeana aż do bramy, i raz jeszcze wynurzyć mu wdzięczność swoję.
— Może pójdziemy... odezwał się Luc do księcia, zobaczyć tego łotra, któremu wymierzyłem sprawiedliwość!...
— Chodźmy!... odrzekł pan de Simeuse.
Szlachcic bretoński chciał się sam po prostu przekonać na własne oczy, czy Bandrille nie żyje, czy niewczesnem swojem ukazaniem się nie zniweczy jego kłamstwa.
Uspokoił się zupełnie w tym względzie.
Trzech czy czterech uzbrojonych służących, z pochodniami w ręku, trzymało straż przy trupie.
Nieszczęśliwy porucznik ugodzony z tyłu leżał na wznak w kałuży krwi, w pośród której blada twarz jego jeszcze szpetniej wyglądała.
— Oto... wykrzyknął Luc... gęba prawdziwego łotra, nikt chyba nie mógł się co do niej mylić!...
— Prawda... podobny nędznik gotów był bez wahania popełnić wszelką zbrodnię... szepnął pan de Simeuse.
— Ale... poczekajcie... zawołał de Kerjean, z miną człowieka, poszukującego czegoś w pamięci... Ta dziwnie odpychająca twarz, nie zauważona w walce, teraz coś mi przypomina jednakże... Tak... tak... pewny jestem... to on.
— Znasz tego bandytę?... podchwycił żywo książe.
— Spotkałem go już raz przynajmniej. Raz już powtarzam, krzyżowały się ze sobą nasze szpady...
— W jakiej okoliczności... gdzie?...
— W okoliczności, która pana również obchodzi... Ten człowiek to jeden z oficerów, od których miałem szczęście obronić pannę Janinę przed kilkoma dniami w Tuilleries...
Nic łatwiejszego, jak wytłómaczyć sobie napad dzisiejszy... Łotrzy zemścić się postanowili. Ale, dzięki Bogu, że się im nie udało.
— Dzisiaj tak, ale kto nas zapewni, że się za zwyciężonych uznają, że nie ponowią usiłowań swoich?...
— Nie zdaje mi się to prawdopodobne... Dobrze jednakże książe zrobi, jeżeli pewne środki ostrożności zarządzi. Pewna liczba ludzi mogłaby co noc, do końca miesiąca, odbywać służbę, w ogrodzie i na dziedzińcu.
— Rada jest poczciwą i rozumną, kochany baronie, zaraz wydam rozporządzenia.
— Prosiłbym też księcia, jako o łaskę, ażeby mi pozwolił brać udział przez kilka nocy w tem stróżowaniu.
Łatwo się domyśleć, że pan de Simeuse przyjął z chęcią tę propozycyę.
Luc, którego nic już teraz nie zatrzymywało w pałacu, oddalił się, podziękowawszy księciu, który chciał go koniecznie odesłać karetą, albo przynajmniej dać mu dwóch ludzi do domu.
Kerjean, oprócz niezadowolenia z nieudania się zamiarów, bardzo był jeszcze niepokojony, co się stało z Carmeną.
Na pytanie to nie mógł żadnej dać sobie odpowiedzi, że zaś wydało mu się nieprawdopodobnem, aby Malo sam z siebie odprowadził cygankę do Czerwonego domu, zaczął więc przeszukiwać ciemne zaułki w tej stronie.
Zaledwie uszedł ze sto kroków po spadzistej ulicy Wały świętego Wiktora, gdy usłyszał wzruszony głos Malo.
— Miłosierdzie Bozkie!... czyż mam wierzyć własnym oczom moim, czy to pan, panie baronie, czy to nie pan?
— Ja, we własnej mojej osobie... odpowiedział Luc i obejrzał się w prawo i w lewo, ale nic nie zobaczył.
Wierny sługa był niewidzialny.
— Gdzie u dyabła jesteś, Malo?... zapytał.
— Chwileczkę cierpliwości, panie baronie, i niech się pan troszeczkę odwróci...
Luc znajdował się na wprost jakiejś rudery, w której nikt nie mieszkał i w której drzwi wiązka chrustu zastępowała.
Wiązka ta poruszyła się, wypadła na bruk i Malo ukazał się w otworze.
— Panie baronie... rzekł, i lektyka tu jest, i Coquelicot... czy mamy wyjść?...
— Ma się rozumieć... odpowiedział de Kerjean, ulica jest zupełnie pusta...
Lektyka, w której kuliła się Carmen, została wyciągniętą z rudery.
— A teraz gdzie się udamy?... spytał Malo.
— Do Czerwonego domu... szepnął Luc, pochylając się do służącego, ażeby go Coquelicot nie posłyszał.
Szli prędko, ażeby się rozgrzać i wkrótce na miejsce przybyli.
Skoro tylko umieszczono lektykę w nizkiej sali, skoro tylko Coquelicot przebrał się w swoje łachmany, wyciągnął rękę do Luca, a ten rzucił mu w nią obiecane pięć sztuk złota.
— Bardzo ci dziękuję, szlachcicu... wykrzyknął bandyta, chowając pieniądze. — Jesteś jak król wspaniałomyślny i polecam się panu, jeżeli będzie potrzeba... Mam nadzieję, że nie przytrafiło się nic złego porucznikowi Bandrille?..
— Porucznik Bandrille nie żyje!.. odrzekł lakonicznie baron.:
Coquelicot podrapał się po uchu.
— O do dyabła!... mruknął, biedny porucznik!.. Szkoda go, to dzielny był chłopak!... Od dnia, w którym mnie podrapał nożem, od czego będę miał znaki do śmierci, byliśmy jak dwa palce u jednej ręki... Poświęcam łzę jego pamięci...
Rabuś otarł oczy podartą chustką i dodał:
— Ha... trudno!... on dziś, ja jutro... wszyscy jesteśmy śmiertelni!... Dobranoc ci, obywatelu, dorzucił rabuś i wyszedł.
Kerjean podał teraz rękę Carmen, ciągle zamaskowanej i udał się z nią do wiedźmy.
Oczekiwała ona z tem większą obawą i niecierpliwością, że od dwóch godzin już upłynął czas potrzebny według niej na załatwienie całej sprawy.
Niewytłomaczone opóźnienie nie wróżyło nic dobrego.
W milczeniu, chłodno nawet, słuchała opowiadania Korjeana.
Kiedy skończył, nie odezwała się ani słowa, oparła tylko głowę na ręku i głęboko się zamyśliła.
— O czem tak medytujesz, Perino?... zapytał baron po chwili.
Wiedźma podniosła głowę.
— Myślę o tem, co się stało dzisiejszej nocy. Wszystko było obmyślane i przewidziane, a jednakże... Zamiar powinien był się udać, mieliśmy tysiąc szans za sobą... przeciwność tylko jednę i ta nas zwyciężyła. Myślę o tem, kochany baronie, i szukam sposobu szczęśliwszego wznowienia próby.
— Wznowienia próby... wykrzyknął Luc zdumiony.
— Naturalnie!...
— Czy seryo mówisz, Perino?...
— Cóż nadzwyczajnego widzisz w tem, co mówię?...
— Więc się nie zniechęciłaś?...
— Ja się nigdy niczem nie zniechęcam...
— Pomyśl tylko, że książe i księżna będą się mieć na baczności, będą daleko czujniejsi, niż dotąd byli...
— Cóż to nas obchodzi?...
— Pomyśl, że ja sam radziłem im zarządzić różne środki ostrożności, że niemożebne będzie dostać się do domu...
Perina wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Dostać się do domu?... powtórzyła. Jakto?.. więc ty o tem jeszcze myślisz?.. Biedny, naiwny poczciwcze!... nie pojmujesz tego, że poszukiwacze złota, gdy jedna żyła się wyczerpie, zwracają się w inną stronę i szukają żyły innej?.. W planie, który nam nie dopisał, siła za dużo miejsca zajmowała... to rzecz zawsze niebezpieczna, w planie, jaki już mam w głowie, podstęp tylko będzie odgrywał rolę... Tą drogą pewniej i prędzej skutek osiągniemy...
— Jakiż to ten plan, czy mogę wiedzieć?... zapytał Kerjean.
Wiedźma potrząsnęła głową.
— Nie dzisiaj... pozwól, ażebym się lepiej jeszcze zastanowiła... Jutro będziecie wiedzieli...
Cyganka, upadająca od znużenia, odeszła do swojego pokoju.
Luc także chciał odejść, ale Perina położyła mu rękę na ramieniu.
— Czego chcesz?... zapytał.
— Poczekaj.
Oparła się o poręcz fotelu i znowu się zamyśliła.
Luc nie przerywał jej i czekał.
Nagle podniosła głowę.
— Znalazłam!... odezwała się z dyabelskim tryumfem na twarzy. Oto czego chcę od ciebie, słuchaj i uważaj. Potrzebne mi są kwiaty na jutro...
— Kwiaty w lutym... wykrzyknął baron.
— Koniecznie.
— Gdzież ja je znajdę?...
— To twoja rzecz, ale powtarzam ci, że gdybym nawet tysiąc liwrów zapłacić za nie miała, jutro je mieć muszę...
— Dużo?...
— Dwa bukiety... jeden o kolorach żywych z pąsowych kaktusów i narcyzów... drugi skromny z fijołków i bzu białego...
— Dla kogo, proszę cię, przeznaczasz te bukiety?... Dla Carmen, czy też dla siebie?...
— Ani dla mnie, ani dla Carmen, odpowiedziała z uśmiechem wiedźma, dla księżnej i Janiny.